Forum ŚFiNiA Strona Główna ŚFiNiA
ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

KTO CZYTA

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Więzienie
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
MOGLI




Dołączył: 09 Sie 2006
Posty: 205
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 0:22, 10 Sie 2006    Temat postu: KTO CZYTA

Autor: MONIKA FOSTIAK
Tytul: Legenda o Księciu Vampire

Z "NF" 8/98

Trzeciego dnia bytności w posiadłości Schwarzgrau graf
von Fenster otrzymał niepokojący sygnał ze swego induktora
telepatycznego. Niepokojący - ponieważ graf sam odłączył
induktor, aby w spokoju oddać się polowaniom na płowce.
- Was? - wrzasnął graf po starogermańsku.
Postanowił nie odbierać przekazu. Właśnie jadł obiad w
towarzystwie bardzo pięknej modelki pochodzącej z jego
własnej hodowli pod Hansenjungen. Sygnał jednak nasilał się,
prowadząc do charakterystycznych mdłości, co zakłócało smak
przystawki z dyniogruszy.
Graf przeprosił i wstał od stołu. Pochodził z dobrze
ułożonego rodu Rausch, który po wojnie multimedialnej
połączył się z rodziną von Fenster, dlatego pilnował swych
manier i postanowił odebrać przekaz w odosobnieniu, na
werandzie.
- Słucham - powiedział, siadając na dryfującym szezlongu.
- To ja! - odparła Lady Silver. - To ja cię wzywam,
Haraldzie.
- Aber warum? - spytał graf po starogermańsku - wiesz
przecież, że zabawiam się teraz z modelkami i poluję na
płowce, to bardzo piękny jesienny Urlaub. Nie widzieliśmy
się ze trzy miesiące, czy musiało ci się o mnie przypomnieć
akurat teraz?
- Powinniśmy się spotkać, Haraldzie, i to szybko.
Przekazy telepatyczne są infiltrowane, nie mogę teraz
powiedzieć, o co chodzi, ale to bardzo ważne.
- Wiem, że jesteś moją żoną, ale czy musisz wymagać aż
tak wiele?
- W tych okolicznościach....
- Nawet jeszcze nie upolowałem żadnego płowca.
- Daj więc słowo, że jak tylko upolujesz, to
przybędziesz.
- No dobrze. Gdzie rezydujesz obecnie?
- W posiadłości Wildrose.
- Hasslich, nienawidzę tego miejsca.
- Przyjedź, jak tylko upolujesz.
- No tak, przyrzekam.
- To tyle, całuję, kochanie.
Graf wrócił do jadalni rozzłoszczony. Usiadł przy stole i
spróbował trzeciego dania głównego, ale jakoś mu nie
smakowało. Wyjął podręczną złotą procę i strzelił złośliwie
groszkiem w oko modelki.
- Was machst du? - jęknęła modelka po starogermańsku,
chcąc mu się przypodobać.
- Widzisz durna - odparł graf - gdybyś miała choć trochę
inteligencji, to byś się domyśliła, że chcę cię spławić. Z
seksu dzisiaj nic nie będzie, bo muszę upolować szybko
płowca i jechać do żony.
Graf wstał od stołu, na znak irytacji ciskając widelcem w
kieliszek z winem i poszedł do stajni. Konie, jak co dzień,
czekały osiodłane. Graf był gruby i dlatego normalnie
poruszał się z antygrawitatorem, bardzo skutecznie
zmniejszającym jego wagę. Niestety, stare reguły łowieckie
zabraniały używania antygrawitatorów na koniach w czasie
polowań. Graf odłączył urządzenie i poczuł, jak przybywa mu
ze sto kilo.
- Scheisse - mruknął pod nosem.
Koń też nie był zachwycony i lekko się ugiął pod
ciężarem.
- Dalej, Helmut! - pogonił go graf - musimy szybko coś
upolować!
I pojechał w lasy Schwarzgrau.
Płowce czaiły się z reguły w syntetycznych paprociach lub
właziły na drzewa. Graf trzymał strzelbę w pogotowiu. W tym
sezonie strzelało się na zielono, więc zamówił bardzo piękny
szmaragdowy odcień farby z drobinami złota u najlepszego
Farbenmeister w okolicy. Tym bardziej chciał już coś
upolować, żeby zobaczyć piękną połyskującą zieleń na
kremowym futrze płowca.
Do polowań na płowce nie chodziło się z psami, gdyż te
łatwo zaprzyjaźniały się z taką zwierzyną. Dlatego zadanie
było utrudnione.
W końcu graf wypatrzył bardzo duży, gruby okaz na
pobliskiej sośnie. Zatrzymał konia, który i tak już ledwo
dyszał, i wycelował. Strzelił i trafił. Płowiec spojrzał z
wyrzutem na grafa i zlazł z drzewa. Graf przyjrzał mu się
uważnie.
- Bardzo piękny! - ucieszył się i szybko zrobił mu
zdjęcie.
Płowiec stał, z wyczekiwaniem patrząc na myśliwego.
- Już ścieram, ein Moment - mruknął graf. Wytarł
starannie farbę. Płowiec ziewnął i wlazł z powrotem na
drzewo.
Graf wrócił zadowolony do pałacu. Przyczesał się przed
podróżą i wsiadł do swego najnowszego dyliżansu. W drodze do
Wildrose zatrzymał się w supermarkecie jubilerskim, aby
kupić żonie prezent. Wybrał piękny rubinowy fotel.
- Dziękujemy, że pan znów nas odwiedził - powiedział
kierownik supermarketu, odprowadzając go do wyjścia. -
Pańskie zakupy są u nas prawie najwyższe.
- Jak to prawie? - zezłościł się graf. - A kto ma wyższe?
- Count Kent i ... no i ... sam pan wie... On.
- A, On - graf mimowolnie się skłonił - Ach tak,
przepraszam.

Lady Silver czekała na męża w towarzystwie pięciu
dziewic, które hasały po ogrodzie.
- Tylko mi nie jeść sztucznych piwonii. - Lady Silver
klepnęła jedną z dziewic w różowy tyłeczek.
Graf, który właśnie przybył, też klepnął jedną z dziewic
w tyłek.
- Haraldzie, no wreszcie! Co upolowałeś? - krzyknęła
Lady.
Graf wyjął zdjęcie płowca.
- Piękny! - zachwyciła się Lady. - Gdzie postawimy
imitację?
- W Schwarzgrau - odparł graf. - Spójrz, co przywiozłem -
wskazał na rubinowy fotel.
- Cudowny! - zachwyciła się Lady. - Będzie na nim spał
Leon.
Leon szczeknął na dziewice i wskoczył na fotel.
- A teraz - mruknął graf - powiedz, was, zum Teufel,
kazało mi przerywać Urlaub?


Na orbicie czwartego księżyca planety Seus krążył kokon
Księcia Vampire. Książę oddawał się megatransowi toksycznemu
w najnowszej wersji, którą dostarczył mu doktor Bloodsteel.
W międzyczasie nadworny Mistrz Stomatologii ostrzył
diamentowe kły księcia, gdyż stępiły się na końcach.
W swym megatransie Książę udał się do Boskiej Sfery,
przemyślnie symulując wszechogarniającą miłość. W zetknięciu
z Boskim Aspektem Książę na chwilę zatracił tożsamość i
bardzo się przestraszył. Strach wrócił go do rzeczywistości.
Otworzył oczy, a jego czarne, płaskie źrenice
sparaliżowały Mistrza Stomatologii, który właśnie kończył
ostrzenie. Książę dmuchnął i sparaliżowany Mistrz upadł na
ziemię. Książę posiadał trzecie oko na palcu wskazującym,
więc szybko spojrzał palcem na swe świeżo upiłowane kły.
Sprawdził je też swym rozdwojonym na końcu językiem i
skaleczył się. Na diamentowych kłach zalśniła błękitna krew.
Książę przymknął oczy z zadowolenia i połączył się z
doktorem Bloodsteel.
- Działa! - zabrzmiała w głowie doktora myśl Księcia. -
Gratuluję!
- Jak sobie Wasza Wysokość życzy - odparł Bloodsteel.
- Wystąpił jednak problem - ta myśl Księcia wywołała u
doktora ból głowy - ale on ciebie nie dotyczy - dodał
Vampire i rozłączył się.
- Wracamy do zamku! - krzyknął. - Muszę tam porozmawiać z
mym Doradcą.
I kokon pomknął w kierunku Seus.


Mark obudził się jak co dzień w piachu. Tym razem spał
pod wieżą kontrolną w sektorze 15.
Przeciągnął się i spojrzał w górę. Gdzieś kilometr nad
nim, na szczycie wieży siedział ten zwariowany Murzyn, żuł
gumę i pił sok cytrynowy z amfetaminą. Kontrolował sektor,
strzelając do wszystkich mutantów, których dostrzegł system
ostrzegawczy.
Mark nie miał ochoty spędzić z nim kolejnego dnia,
słuchając opowieści o latających balonach i innych bzdurach.
Postanowił, że dziś dotrze do osady i przenocuje w ruinach.
"Dość tego piachu" - pomyślał, patrząc na wydmy, ciągnące
się aż po horyzont. Włożył przeciwsłoneczne gogle i
odbezpieczył broń. "Zawsze może się trafić jakiś mutant,
którego nie sprzątnie wieża kontrolna - pomyślał. -
Szczególnie, gdy siedzi tam Murzyn".
Mark ruszył jak co dzień na północ. Facet z wieży
twierdził, że niedaleko znajduje się osada zwana Tokyo.
Uważał też, że może właśnie tam Mark znajdzie to, czego
szuka. Ale Mark miał akurat dzień zwątpienia, szedł powoli
zmęczony słońcem i upałem. "Nigdy tego nie znajdę - myślał.
- Może to tylko chore fantazje, może to wcale nie
istnieje... Chciałbym już dotrzeć do jakiejś betonowej
drogi, żeby iść po czymś twardym, taak, byłoby miło, może to
rzeczywiście niedaleko. W końcu idę na północ już trzy
tygodnie. Najwyższy czas natknąć się na jakąś..." Mark nie
zdążył pomyśleć "osadę", gdyż zauważył mutanta pędzącego w
swoim kierunku. Miał obrzydliwe gadzie nogi i twarz pięknej
kobiety. Mark wycelował w nogi, ale nim strzelił, mutanta
dosięgły promienie z wieży.
Podszedł do zwłok, które ulegały momentalnie rozkładowi -
tak działało promieniowanie. "Szkoda - pomyślał Mark -
piękne kobiety zdarzają się tylko jako mutanty". Zobaczył
uśmiech na znikającej twarzy. "Pewnie nie wiedziała, kim
jest, jeszcze jedna. Skąd one to biorą, ten środek, to nie
może być fikcja! Żebym mógł tak zestrzelić jednego mutanta i
z nim pogadać, a tu zawsze te wieże... Może rzeczywiście
czegoś dowiem się w Tokyo..." i ruszył na północ.

Pod wieczór stanął na wydmie, która okazała się końcem
pustyni. W dole rozciągała się imponująca panorama
olbrzymiej osady - betonowe ruiny, pomiędzy nimi drogi, a na
nich dziwne pojazdy - aż po horyzont.
Mark był zachwycony widokiem.
Zmierzch sprawił, że piękniejsze wydały się świecące
kolorowe fragmenty neonów i latarki zamontowane w pojazdach.
Zauważył też fragment asfaltowej drogi wyłaniającej się u
podnóża wydmy. Mark ruszył szybko do przodu. Chciał jak
najprędzej znaleźć się na miejscu. Droga prowadziła wprost
do osady i biegła pod dziwnym łukiem, jakby bramą wjazdową.
Na tym łuku przyczepiono piękny błękitny neon z napisem BAR
TOKYO (ale BAR się nie świecił).
Ulice były ruchliwe - zobaczył grupki ludzi i kilka
dziwnych pojazdów. Z niektórych piwnic dochodziła muzyka.
Szedł powoli, ciesząc się atmosferą. Zauważył, że wiele
budynków nie nosiło prawie śladów zniszczenia, gdzieniegdzie
szyby w oknach były rozbite, wewnątrz paliło się światło -
znak, że żyli tam ludzie.
Mark stanął pod stupiętrowcem nieznacznie tylko
popękanym. Na wysokości sześćdziesiątego piętra dyndał
potężny neon, podtrzymywany przez kable. Napis głosił : CA-
COLA. Markowi spodobała się ta nazwa. Postanowił, że
znajdzie tu gdzieś jakieś fajne pomieszczenie i przenocuje w
przyjemnych warunkach.
Podszedł do drzwi wejściowych, a te rozsunęły się, lekko
skrzypiąc. Wewnątrz był przestronny hol, przysypany
gdzieniegdzie gruzem. Uprzątnięta ścieżka prowadziła do
końca holu, gdzie znajdowały się schody. Mark ruszył w ich
kierunku. Posadzka odbijała kroki i w pewnym momencie Mark
zorientował się, że nie jest sam - ktoś za nim szedł.
Obrócił się gwałtownie i spostrzegł bardzo ładną skośnooką
dziewczynę. Zamiast nóg i rąk miała metalowe protezy.
- Idę za tobą już od łuku - powiedziała metalicznym
głosem, najwyraźniej była cyborgiem.
- Dlaczego? - zapytał pełen wątpliwości czy mówi do
człowieka, czy do maszyny.
- Jestem prostytutką - odparła, jej oczy były smutne,
wyzbyte zalotności. - Myślałam, że może będziesz potrzebował
kob... - coś jakby się zacięło, szczęknęło - ...biety.
Mark przyjrzał jej się uważnie. Przemknęła mu absurdalna
myśl, że może dziewczyna jest mutantem, który kazał sobie
wymienić zmutowane kończyny na metalowe protezy. Nigdy o
czymś takim nie słyszał, ale, z drugiej strony, jej twarz
była podejrzanie ładna.
- Nie potrzebuję kobiety - przeszły go dreszcze na samą
myśl, żeby z nią... - ale chcę się tu trochę rozejrzeć, może
mi pomożesz? Zapłacę ci.
Dziewczyna stała chwilę nieruchomo, jakby zupełnie się
zacięła, tylko jej oczy wyrażały dziwne cierpienie. Znów
szczęknęło i w końcu się odezwała.
- Dobrze - uśmiechnęła się, błyskając metalowymi zębami -
A co masz?
- Żetony, tabletki witalizujące...
- Żetony - przytaknęła. - Tabletki witalizujące dostaję
za darmo, bo jestem inwalidą, ale zawsze potrzebuję jakieś
żetony; no wiesz, na ciuchy.
Mark pokiwał głową.
- Jestem Sun - dziewczyna niestety wyciągnęła metalową
dłoń.
Musiał tę dłoń uścisnąć.
- Mark.


Dwie bardzo małe służki rozsypywały przed nogami Księcia
srebrny proszek tak, aby Vampire stąpając wzbudzał tumany
połyskującego pyłu. Książę zawsze w ten sposób wkraczał do
Zamku. Jego buty podkute tytanem wydawały imponujący dźwięk
przy zetknięciu z marmurową podłogą.
Dworzanie usuwali się dyskretnie z linii jego wzroku,
gdyż mogli zostać sparaliżowani. Na spotkanie wypełzł
ulubiony wąż Księcia - Mario, pobrzękując szafirową
grzechotką na końcu ciała.
Vampire przemierzył obszerną Salę Powitalną i udał się do
Komnaty Tronowej. Było to jego ulubione miejsce na Zamku.
Tron lewitował na wysokości czterech metrów, na podłodze zaś
wiły się w pokorze najpiękniejsze syreny Galaktyki. Wokół
tronu fruwały duże, mieniące się ważki, zaś nad tronem
zawieszona była Meduza Mądrości - wystarczyło, by Książę
zanurzył głowę w jej galaretowatym wnętrzu, a uzyskiwał
unikalną jasność i przenikliwość myśli na dobre kilkanaście
minut.
Jednak Vampire wiedział, że Meduza nie pomoże mu aż tak
dobrze jak Doradca, i dlatego rozkazał go wezwać.
Doradca miał postać sporego neuronu, który pływał w
substancji organicznej. Vampire podarował mu specjalne
kryształowe akwarium jako wyraz uznania.
Doradcę wniesiono na złotej tacy, a następnie wszyscy -
także ważki i syreny - musieli opuścić salę. Nikt nie mógł
wiedzieć, w jaki sposób Książę porozumiewa się z Doradcą. Tej
tajemnicy Vampire nie chciał ujawnić, jej odkrycie mogło być
dlań śmiertelne. Nikt zatem nie miał pojęcia, że wśród
błękitnobiałych loków Księcia można znaleźć żywe dendryty,
które przebiły się przez czaszkę i umożliwiały połączenie z
neuronem Doradcy. Wystarczyło zanurzyć je w akwarium. W tym
momencie myśli Vampire układały się w charakterystyczny ciąg
skojarzeń, w którym Książę nauczył się już rozpoznawać te
spolaryzowane przez Doradcę i te, które powstawały tylko w
jego mózgu.
"Udało mi się to dziś osiągnąć, ale niestety się
przestraszyłem - zaczął myśleć Książę - to przecież jest
zaprzeczeniem całej idei - tu miał wpływ Doradca - Boga nie
można się bać, chyba że to grozi utratą tożsamości, poczułem
coś takiego, przez moment, ale na szczęście się
przestraszyłem i to przywróciło mnie do własnego ja, własne
ja jest wszakże względne, czym jest teraz tw/m-oje ja? Jest
tym, czym czuję, że jest, czuję jego granice, a przy
kontakcie z Bogiem nie da się zachować swej tożsamości, taka
jest jego idea, Bóg jest wszechogarniającą, czystą i
bezgraniczną miłością, tej miłości się chyba przestraszyłem,
właśnie tej przejrzystości, która mnie zniewoliła, a to
przecież ja ją miałem zniewolić, wyssać z niej tę potężną
siłę dla siebie, Bóg zawsze mnie będzie zniewalać, ilekroć
spróbuję kontaktu z nim, bo on jest ponad wszystkim, dlatego
też chcę go wykorzystać, chcę mieć udział w jego mocy, ale
wtedy nie będę już potrzebował niczego, motywy, które teraz
mną kierują, przestaną dla mnie istnieć, ponieważ stanę się
częścią Boga, musi być jednak jakiś sposób, aby tego
uniknąć, musi być sposób, aby wniknąć weń, zachowując moje
ja, każda inna sytuacja mnie przeraża, ale nie powinienem
się bać, bo dopóki się go boję - dopóty mnie nie przyjmie,
lecz gdy mnie przyjmie, mnie już nie będzie, ależ to absurd,
musi istnieć rozwiązanie..."
- Ależ to absurd! - krzyknął Vampire, wyciągając
gwałtownie swe dendryty z akwarium. - Co za bzdury! -
wrzeszczał rozwścieczony. - Żaden neuron nie będzie mi
wmawiał, że coś mi się nie uda! Udaje mi się wszystko,
najpierw w tamtym, a teraz w tym życiu! I dlatego udaje mi
się w tym życiu, bo zachowuję pamięć tamtego. I dlatego uda
mi się z Bogiem, bo zachowam nadal swą tożsamość. A to -
spojrzał na akwarium - to są zupełne bzdury. Zabrać go -
krzyknął do służby.
Wyniesiono Doradcę. Do sali wpełzły syreny i przyleciały
ważki. Książę poczuł głód, ale przed posiłkiem postanowił,
że skorzysta jednak z Meduzy, skoro neuron niewiele mu
pomógł. Zanurzył więc głowę w jej wnętrzu i poczuł, jak
parzydełka stymulują jego mózg i wywołują specyficzny stan
przejrzystości widzenia.
"Skoro boję się, muszę znaleźć lekarstwo na ten lęk,
muszę wyssać z kogoś brakującą odwagę, ale w tym świecie jej
nie znajdę, tu nikt by nie zranił nawet zwierzęcia, muszę
się udać tam, z powrotem, tam kogoś znaleźć, kogoś
owładniętego żądzą i pierwotnymi instynktami, bez lęku,
ściągnąć go tu i tu go wyssać".
Vampire wyjął głowę z Meduzy. Przez chwilę siedział w
milczeniu na tronie, rozważając to, czego się dowiedział.
- Podawać obiad - krzyknął w końcu.
W Sali Jadalnej czekał już stół przykryty jedwabnym
obrusem, a na nim piękny porcelanowy półmisek, na którym
leżała świeża, lekko tylko przyprawiona wypitym winem
dziewczyna o białej szyi.


- A więc, droga Lady - mruknął von Fenster - co sprawiło,
że przerwałaś mój Urlaub?
- Zaraz się dowiesz - odparła.
Szli przez ogród, w tym miejscu hodowany w stylu
neofrancuskim. Gdy przechodzili pod wiszącą rzeką, graf
naprawdę zaczął się niecierpliwić. Lady zatrzymała się
dopiero pośrodku usłanej powojem polanki i szepnęła :
- No, tutaj może nikt nas nie podsłucha.
- Co ty pleciesz - zezłościł się graf. - Masz obsesję...
- Otóż - przerwała mu Lady, która nagle nabrała odwagi,
by wygłosić swą tajemnicę - otóż dowiedziałam się, że... - i
tu zniżyła głos - ... modelki z naszej hodowli w
Hansenjungen trafiają w większości nie gdzie indziej, a...
- Lady zawahała się i zbliżyła swe usta do ucha grafa.
Graf aż prychnął z przerażenia. Rozejrzał się, czy
rzeczywiście nikt ich nie słyszał, po czym przemówił do ucha
Lady.
- Do... Niego?
- Tak - szepnęła - do Vamp...
Nie dokończyła, graf zatkał jej usta dłonią.
- Nie wymawiaj tego imienia - ostrzegł - nawet w tym
powoju są pewnie jego zausznicy. Nie chcesz chyba skończyć
na półmisku?
Lady zadrżała, spoglądając na piękne kwiaty pod nogami.
- Ale nasze modelki... - jęknęła.
Graf stał przez chwilę zupełnie bezmyślnie, gdyż nie
wiedział, jak w takiej sytuacji wypada się zachować. W końcu
przyszło mu do głowy pytanie.
- A skąd o tym wiesz? - zagadnął od niechcenia, kombinując
już co powiedzieć dalej.
Żona grafa lekko się zarumieniła i zaczęła dziwnie
wiercić pantofelkiem w trawie. Von Fenster zainteresował się
jej nietypową reakcją.
- No - zagadnął - jak się o tym dowiedziałaś?
Lady odwróciła się na pięcie i zaczęła szybko iść w
kierunku domu. Jej tiulowy płaszczyk powiewał w pędzie.
- Mogę się domyślać - krzyknął graf i ruszył, aby dogonić
żonę.
- Właśnie przypomniałam sobie, że o siedemnastej
przyjeżdża fryzjer - usłyszał, gdy wchodziła na lodowy
mostek, łączący dwa brzegi stawu ze złotymi małżami.
- Mogę się domyślać - powtórzył graf - to na pewno Sir
Lester, twój kochanek!
- Jak śmiesz! - krzyknęła Lady i ostentacyjnie zemdlała.
Graf wiedział, że w tym momencie mógł podłączyć się do
niej telepatycznie i odczytać ostatnią myśl przed utratą
przytomności. Tak też uczynił. Ostatnia myśl Lady okazała
się całkiem lubieżna i dotyczyła... Sir Lestera.
- A więc to Wahrheit! - krzyknął von Fenster i tym ocucił
żonę - to on posyła modelki do... - i tu mimowolnie ściszył
głos - ...Niego, a nam mówi, że wyjeżdżają na Lazurową
Planetę.
- Wygadał się ostatnio w łóżku - jęknęła Lady, podnosząc
się po omdleniu.
- Zabiję go! - krzyknął graf.
- Ale nie zabronisz mi się z nim spotykać? - upewniła się
Silver.
- Ależ jak bym śmiał - von Fenster pocałował szarmancko
żonę w rękę i wyruszył na spotkanie z Sir Lesterem.

Po trzech dniach zwiedzania Tokyo w towarzystwie Sun
Mark poczuł się bardzo zmęczony. Znał prawie całe miasto -
obejrzał centrum kontroli terenów przygranicznych, szpital
neurochirurgii, salony odnowy teozoficznej, squady wirtualne
i inne nietypowe miejsca, ale nigdzie nie wpadł na trop
tego, czego szukał. Sun okazała się pomocna, bo była
świetnie zorientowana w terenie, jakkolwiek często zacinała
się i Mark musiał na nią czekać.
Był piękny, ciepły wieczór, siedzieli na dachu, na którym
kiedyś znajdował się basen. Teraz pozostało zagłębienie,
częściowo wypełnione piachem naniesionym przez wiatr. Mark
wyciągnął się na plecach i spojrzał w niebo.
- Piękne - powiedział.
Sun znów się zacięła i miała trudności z odchyleniem
głowy w tył.
- Kiedyś podobno były na nim gwiazdy - dodał.
- Co? - spytała Sun
- Gwiazdy - odparł Mark.
- Gwiazdy są na naszej fladze - stwierdziła Sun - jak coś
takiego może być na niebie?
- Podobno wyglądały inaczej, jak reflektory, które świecą
z daleka...
- A ile ich było?
- Miliony.
- Miliony? Jak? Musiały być mniejsze od księżyca.
- Były mniejsze, były malutkie.
- Coś wymyślasz - podsumowała Sun. Wyciągnęła do niego
dłoń z fosforyzującą tabletkę.
- Weź, zabawimy się dziś.
- LSDP? - spytał Mark.
- LSDR - odparła - najnowsza wersja, na pewno nie
próbowałeś, to od klienta, który ma całą fabrykę, zapłacił
mi tabletkami...
Mark połknął narkotyk. Rzeczywiście był inny, działał
łagodnie, ale za to bardzo odświeżająco. Poczuł, jak wracają
mu siły. Sun wstała i uśmiechnęła się metalowo.
- Chodź - powiedziała - znam bardzo fajny klub.
Mark nie miał już oporów, by chwycić jej sztuczną rękę.
Po narkotyku metalowe ramię wydało mu się bardzo gustownym
elementem całości. Szedł za Sun zafascynowany skomplikowaną
konstrukcją, która poruszała jej nogami.
Nawet nie zauważył, jak znaleźli się w klubie. Dopiero
tam oderwał wzrok od Sun i rozejrzał się. Przestronne
wnętrze wypełnione było archaicznym złomem - fragmenty
starych maszyn powietrznych, zdezelowana broń, nieczynne
komputery IV generacji.
Sun zaprowadziła go krętymi schodami na galerię i gdy
Mark spojrzał w dół zauważył, że cały ten złom ułożony
został na kształt człowieka, a w miejscu, gdzie znajduje się
serce, pulsowało czerwone światło.
- To miejsce spotkań takich jak ja - wytłumaczyła Sun,
przekrzykując muzykę.
- Podoba mi się - przyznał Mark.
Przyjrzał się gościom i zauważył, że wielu z nich ma
metalowe fragmenty ciała. Odkrył przy tym, że Sun nie
wyglądała najgorzej - niektórzy mieli dorabiane części głowy
czy nawet twarzy. Znów pojawiła się myśl, że to może
mutanty.
Sun przyniosła drinki i usiadła obok Marka na kartonowym
pudle.
- Czego ty właściwie szukasz? - zapytała.
Postanowił powiedzieć jej prawdę, a nuż jego teoria się
sprawdzi.
- Wiesz, że istnieją ludzie mutanty? - zapytał i
popatrzył jej w oczy, aby sprawdzić reakcję. Światło
pulsowało, twarz Sun pojawiała się i znikała. Ale dziewczyna
nie wyglądała raczej na zdziwioną czy zmieszaną.
- Tak, wiem - odparła.
- Więc... podobno... one nie wiedzą, że są mutantami,
podobno biorą jakiś środek, który sprawia, że one sobie tego
nie uświadamiają...
- Podobno... - odparła Sun - podobno. Podobno były
gwiazdy na niebie.
- Chciałbym zdobyć ten środek - dodał.
Teraz Sun wyglądała na zdziwioną.
- I... - i tu zacięła się - ...i ...i dlatego łaziłeś ze
mną po tych wszystkich miejscach?
Mark pokiwał głową.
- Ty jesteś nienormalny! - powiedziała Sun. - Że też ci
się chce! Myślałam, że to, czego szukasz, będzie dotyczyło
jakiejś gigantycznej forsy. A ty tracisz czas na "podobno".
- To lepsze niż forsa - powiedział.
- Jak to? - zainteresowała się Sun.
Mark nie ufał jej do końca i nie chciał zdradzać nic
więcej.
- Jestem w stanie zapłacić za to niezłą forsę -
powiedział tak specjalnie, chciał ją wypuścić.
- Ale dlaczego?
- Nie pytaj dlaczego, tylko zastanów się, jak to znaleźć,
to też zarobisz.
- Nie znam takiego środka i nie wiem, jak go znaleźć -
odparła Sun i poszła tańczyć.

Vampire postanowił wybrać się na spacer i przemyśleć
wszystko przed podjęciem ostatecznej decyzji.
Spacery Księcia były słynnym rytuałem i budziły grozę u
podległej mu ludności planety Seus. Vampire odbywał spacery
w metalowej gondoli podwieszonej do wielkiego sterowca.
Książę oglądał okolicę za pomocą specjalnej lunety
połączonej z pistoletem fal podczerwonych. Celował nim do
ludzi, których przypadkowo zobaczył. Strumień fal uruchamiał
działanie elektronicznych kołnierzy, które wszyscy nosili na
szyi. Dzięki temu Vampire mógł wysysać mentalnie ich
wszystkie emocje.
Dla przyjemności Księcia za sterowcem szła po ziemi
piękna niewolnica uwiązana, jak na smyczy, złotym
łańcuszkiem do gondoli. Zazwyczaj była zakochana w Vampire i
śpiewała pieśni uwielbienia zwracając oczy ku odległej
sylwetce sterowca. Na jej twarz nakierowana była specjalna
kamera tak, że Książę mógł w górze oglądać jej zbliżenie w
przerwach pomiędzy spojrzeniami do lunety.
Tak i tym razem cień zeppelina przesuwał się złowieszczo
po zielonych łąkach. Za nim kroczyła jasnowłosa niewolnica
- trzymała w ręku normalny pistolet i dobijała ofiary
Księcia.
Vampire zatrzymał sterowiec nad brzegiem morza.
Niewolnica stała po kolana w wodzie i czekała wiernie, aż pan
się namyśli. Książę miał nad czym myśleć. Podróż z powrotem
- do świata, z którego udało mu się uciec, była wielkim
ryzykiem. Wiedział, że nie kontroluje tamtej rzeczywistości
tak jak tej. Swą siłę tutaj czerpał ze zła, którego był
jedynym, absolutnym władcą. Tam - zło było czymś
powszechnym. Z drugiej strony jedyną szansą wzmocnienia sił
tutaj było znalezienie kogoś odpowiedniego tam, sprowadzenie
go tu i... wyssanie.
"Muszę spróbować - pomyślał Vampire. - Powodzenie tej
misji będzie oznaczało wieczną potęgę, nieskończoną, jeśli
uda mi się potem podczepić pod energię boską. A uda mi się,
wszystko mi się udaje..."
Książę skupił się na swej sile, wpadając w
charakterystyczny trans. Jego powieki mrugały nieustannie, a
czarne źrenice stały się matowe. Zobaczył wyobrażoną postać
Arios, kobiety - przepowiedni, którą spotykał tylko w stanie
transu. Nigdy nic nie mówiła, ale dawała mu znaki
doradzające. Tym razem podniosła ręce i zobaczył, że na jej
dłoniach spoczywały dwie karty tarota.
Na prawej dłoni leżała karta Sprawiedliwość. Kobieta
trzymająca wagę wyszła z karty i stanęła przed Księciem.
Zauważył, że na szalach wagi siedziały biały i czarny ptak.
Waga chybotała się nieustannie. Kobieta przemówiła:
- Wszystko i tak prowadzi do jednego.
I wróciła na stronę karty.
Na lewej dłoni Arios leżała karta Księżyc. Książę poczuł
nagle silną moc księżyca, a jego blask narastał, oślepiając.
Vampire odwrócił głowę, ale z tyłu ujrzał potężniejszą
jasność, jeszcze bardziej oślepiającą.
Wtedy Arios złożyła dłonie i działanie kart ustało.
Wróżka znikła.
Vampire powoli powracał z transu. Czuł, że skumulował swą
energię i nawet nie pragnął rozważać porad Arios. Jego głowę
zaprzątała jedna myśl, podjął już decyzję i pragnął jak
najprędzej zrealizować swój plan.

Von Fenster przemierzał swą łodzią podwodną Morze
Błękitne. Nie lubił latać, a prawdę mówiąc - bał się. Wolał
podróż pod wodą.
Łódź miała wielką kabinę widokową i graf mógł oglądać
starannie utrzymane podmorskie parki - pięknie przystrzyżone
żywopłoty wodorostów i ryby mieniące się wszystkimi
kolorami.
Grafowi brakowało jednak humoru, by cieszyć się tym
widokiem. Wciąż dyktował sekretarce nowe wersje oficjalnego
protestu, który miał zamiar złożyć Sir Lesterowi. Niestety,
za każdym razem, gdy dochodził do słowa "Książę...", ręce
zaczynały mu się trząść ze strachu i nie mógł wymyślić co
dalej.
Sekretarka, przeciągając się na pluszowej kanapie, dawała
znaki, że jest już znudzona i graf czuł wyrzuty sumienia.
Obok sekretarki leżał jej narzeczony, demonstracyjnie
wyczekując, aż ukochana skończy pracę.
Graf wyjął srebrny pilniczek i zaczął piłować paznokcie,
udając, że się zastanawia. Za oknem przemknął klucz
podwodnych mew i sekretarka jęknęła zachwycona.
- No dobrze - mruknął von Fenster - koniec na dziś. Nie
będę składał oficjalnego protestu.
Sekretarka momentalnie zaczęła się całować z narzeczonym,
a graf zszedł do jadalni, by coś przekąsić. Kucharz -
karzeł (podobno ze względu na balast) ukłonił się i zaprosił
do stołu. Na widok obiadu graf stracił jednak apetyt, gdyż
ujrzał wazę ze swą skądinąd ulubioną Hansenssuppe z
pierożkami. Tego dnia ta nazwa nie kojarzyła mu się
za dobrze. Resztę podróży von Fenster spędził w saunie,
bezskutecznie próbując się odprężyć.

Sir Lester czekał na brzegu swej przystani i uczcił
przybycie grafa pokazem sztucznych ogni, które układały się
na przemian w herby rodowe krewnych Sir Lestera i rodziny
von Fenster.
Następnie obaj udali się do posiadłości Sir Lestera na
Wzgórzu Smoka. Graf był mile rozczarowany wnętrzem pałacyku
urządzonego w stylu nowoczesnym. Motywem dominującym była
postać nagiej kobiety - i tak meble, lampy i fontanny miały
kształty nie ubranych dziewcząt. Wśród tego wszystkiego
krzątały się gołe pokojówki.
Von Fenster poczuł się tu bardzo dobrze, zauważając, że
sam być może zbyt mocno trzyma się tradycji. Usiadł na
fotelu w kształcie pulchnej Murzynki i spojrzał na uroczy
fresk wymalowany na suficie - naga kobieta z białą łanią
przechadzały się po palmowym gaju.
- Jak tam moja żona? - zaczął kurtuazyjnie, nie chcąc
przechodzić zaraz do konkretów.
- A tak - odparł Sir Lester - chwalę sobie. Czyżby
narzekała?
- Ależ skąd - zaprzeczył graf - to znaczy... nie na
pana... to znaczy nie na ten temat...
- A więc jednak? - Sir Lester najwyraźniej niczego się
nie domyślał.
- Prawdę mówiąc - von Fenster znów zaczął się denerwować,
wstał i usiadł na innym fotelu - tym razem niewielkim,
zgrabnym, w kształcie małej Chinki - prawdę mówiąc jej
wątpliwości, a teraz też i moje budzi... pański... że tak
powiem... interes.
- Jak pan śmie! - Sir Lester aż wstał ze złości. - Wyzywam
pana na pojedynek! - Ostentacyjnie rzucił rękawiczkę.
Graf aż się spocił ze strachu.
- Ależ, ależ, pan mnie źle zrozumiał, ja oczywiście
bardzo chętnie będę się pojedynkował, niech mi pan jednak
pozwoli powiedzieć, że chodziło mi nie o ten interes.
Sir Lester nie powiedział nic, tylko spojrzał
wyczekująco.
- Mówiłem o pana interesie z modelkami pochodzącymi z
naszej hodowli w Hansenjungen.
- Ach tak. - Sir Lester podniósł rękawiczkę i usiadł w
fotelu. - Ach tak - uśmiechnął się zadowolony - w takim
razie bardzo pana przepraszam.
Graf odetchnął i wypił jednym haustem cały kieliszek
koniaku. Zakręciło mu się w głowie, gdyż był to jego piąty
taki haust tego dnia.
- No więc - zachęcił Sir Lester - o co chodzi z tymi
modelkami?
- Otóż - i tu von Fenster znów zaczął się denerwować -
,..doszły mnie słuchy jakoby te modelki, które kupuje pan od
nas, nie trafiały wcale na Lazurową Planetę...
Sir Lester zapalił spokojnie cygaro i wciąż patrzył
wyczekująco.
Ale graf zamilkł.
- A gdzieżby indziej? - podjął po chwili ciszy Lester.
- No więc... podobno... one... proszę tylko mnie źle nie
zrozumieć, ja słyszałem taką plotkę i przyjechałem zapytać
pana, czy to prawda...
Graf spojrzał z niepokojem na gospodarza, ale ten
obojętnie palił cygaro.
- ...no więc... podobno... te modelki trafiają do...
Niego.
Sir Lester gwałtownie odwrócił głowę w kierunku grafa,
spojrzał na niego chłodno, ale nic nie powiedział. Von
Fenster wypił kolejny haust.
- No więc... czy to prawda?
- Nie, to nieprawda - odparł Lester chłodnym tonem.
- A, to całe szczęście! - ucieszył się graf i przesiadł
się z powrotem na grubą Murzynkę.
- Wspomniał pan, że Lady Silver podziela pańskie
wątpliwości - przypomniał Sir Lester.
- A tak, tak, razem słyszeliśmy tę plotkę... od jednej z
modelek, tej która akurat została u nas, wie pan, zabieram
je z sobą do Schwarzgrau i tam, no wie pan... - graf
rozmarzył się przy tych kłamstwach - one są takie
wysportowane...
- Z pewnością! - przytaknął Lester.
I na tym skończyła się rozmowa grafa z Sir Lesterem
dotycząca modelek. Nastąpiła po niej część nieoficjalna
ubarwiona rozlicznymi atrakcjami, a na drugi dzień von
Fenster popłynął z powrotem do swej posiadłości w
Schwarzgrau.

Rano, po nocy spędzonej w klubie, Mark obudził się w
ramionach Sun. Był trochę zdezorientowany i niepewny, co
zaszło między nimi. Nie pamiętał jak wrócili z klubu, a tym
bardziej - co zdarzyło się potem.
Wstał i, nie chcąc patrzeć na Sun, stanął tyłem do niej,
wyglądając przez okno. Znajdowali się w mało zniszczonym
apartamencie na czterdziestym piątym poziomie stupiętrowca
CA-COLA. Mark spojrzał na panoramę miasta. Poranne słońce
było blade i wszystko w jego świetle wyglądało beznadziejnie
- odrapane ruiny, zdezelowane pojazdy.
"To jednak bez sensu - pomyślał - to pewnie tylko
legendy, w które wszystkim wygodnie jest wierzyć. Muszę
przestać się łudzić. Wrócę do swej pracy w służbach
granicznych na południu".
Odwrócił się w stronę Sun. Nie spała, uśmiechała się.
- To koniec - powiedział. - Dziś się rozliczymy i
pożegnamy. Naopowiadałem ci wczoraj niezłych bzdur.
Zapomnij o nich.
Sun uśmiechała się dziwnie.
- Wiem, gdzie można spotkać mutanty - powiedziała.
Mark na chwilę zaniemówił.
- Co? - spytał w końcu.
- Wiem, gdzie można spotkać mutanty - powtórzyła Sun. -
Tu, w Tokyo. Mogę ci pokazać to miejsce. Uchodzi za bardzo
niebezpieczne, ale może tam czegoś się dowiesz.

Mark i Sun skradali się wąską uliczką prowadzącą do ruin
fabryki. Mark odbezpieczył broń i szedł pierwszy. Gdy
dotarli do ostatniego budynku, zdecydował, że najpierw wejdą
na jego dach, aby z góry zorientować się w rozkładzie
zabudowań. Wspinali się po schodach powoli, ze względu na
Sun. Na miejscu Mark wyjął celownik optyczny i posłużył się
nim jak lornetką. Dach największej hali był gdzieniegdzie
zniszczony i dzięki obszernym dziurom mogli zobaczyć, co
jest w środku. Mark dostrzegł dwa mutanty, które
najwyraźniej czegoś pilnowały.
- Zostań tu - powiedział do Sun. - Umiesz to obsługiwać?
- zapytał, podając jej mały rewolwer laserowy. Sun skinęła
twierdząco.
Zszedł na dół i zaczął się skradać wzdłuż muru
okalającego ruiny. Zobaczył wyrwę po pocisku, zajrzał do
środka, ale na placu przed halą nie było nikogo. Przecisnął
się przez dziurę w murze, przebiegł szybko plac i schował
się za barakiem, stojącym przy wejściu do fabryki. Czuł, jak
bije mu serce, ale nie zważał na to.
Podniósł się na palcach i zajrzał przez ubrudzone okno.
Wewnątrz stały trzy mutanty uzbrojone i całkiem sprawne.
Rozglądały się leniwie. Mark domyślił się, że pilnują
kontenerów, które zajmowały większość hali.
Usłyszał kroki i skrył się za barak. Przez szpary w
deskach widział zbliżającego się mutanta, który minął barak
i udał się do fabryki. Mark znów zajrzał przez okno. Nowo
przybyły przywitał się z trójką pilnującą kontenerów. A
potem jeden z dotychczasowych ochroniarzy przekazał nowemu
broń i zaczął zmierzać do wyjścia.
"Zmiana warty" - pomyślał Mark. Jego plan był wciąż ten
sam. Miał zamiar złapać jednego z mutantów i dowiedzieć się
prawdy. Wiedział, że teraz nadarzyła się okazja.
Mutant wyszedł z fabryki i zaczął iść w kierunku innej
zrujnowanej hali. Mark podążył za nim. W wąskim przejściu
pomiędzy wrakami maszyn wiertniczych dogonił mutanta i
przyłożył mu miotacz do szyi. Mutant stanął i podniósł do
góry pokryte łuskami ręce.
- Jeśli nie chcesz, bym rozwalił ci łeb, pogadasz ze mną,
okey?
Mutant nie ruszał się.
- Skręć w prawo za ten wrak - rozkazał Mark i popchnął go
w tamtym kierunku. Mutant wykonał polecenie, znaleźli się w
niszy pomiędzy zdezelowanym wiertłem a fragmentem zabudowań
fabryki. Mark przyparł mutanta miotaczem do muru.
- Odwróć się - powiedział.
Mutant odwrócił się. Miał piękną, szlachetną twarz
trzydziestoletniego mężczyzny. Patrzył na Marka ze spokojem,
trzymając w górze gadzie ręce.
- Nie chcę cię zabić - zaczął Mark. - Interesuje mnie
tylko ten środek, którego podobno używacie, żeby
zapomnieć... żeby przenieść się do innej rzeczywistości...
sam nie wiem. Tego się chcę dowiedzieć.
Mutant patrzył na Marka, jakby go nie słyszał.
- Słyszysz, co do ciebie mówię? - naciskał Mark. - Nie
ma cię tu teraz, co?
Mutant nic nie odpowiedział.
- A może mnie nie rozumiesz?
Mark potrząsnął miotaczem, ale nie doczekał się reakcji.
Przyjrzał się twarzy mutanta, nie odczytał z niej nic. I w
tym momencie zauważył, że z prawej strony w szyi mężczyzny
tkwi dziwny metalowy kolec. "To by się zgadzało -
pomyślał. - Słyszałem, że wbijają go do tętnicy, a on stale
wydziela środek... Czyli to jednak prawda..."
Momentalnie podjął decyzję, wyciągnął kolec z szyi
mutanta. Ten zawył przeraźliwie i sięgnął ręką do rany, z
której zaczęła gwałtownie wypływać pomarańczowa krew. Mark
stał jak sparaliżowany - nie spodziewał się takiej reakcji.
Mutant wył żałośnie z bólu i jakby z zaskoczenia.
Rozległy się dziwne odgłosy, Mark uświadomił sobie, że
zaraz przybędą trzej pozostali strażnicy. Zaczął uciekać.
Przeskoczył przez płot i pobiegł w kierunku budynku, na
którego dachu czekała Sun. Słyszał pogoń. Po chwili usłyszał
też strzały. Biegł, nie oglądając się. Dopiero w budynku
zatrzymał się i wychylił z bronią. Widział powoli
zbliżające się mutanty. Wycelował w jednego z nich i
trafił. Tamten upadł, a pozostali zaczęli strzelać do Marka,
schował się więc i pobiegł na górę.
Sun czekała skulona za kominem wentylacyjnym.
- Musimy uciekać dachem, chodź! - krzyknął i wyciągnął
rękę.
Sun wstała, chwycił ją za metalową dłoń i pociągnął za
sobą. Nie oddalili się znacznie, gdy na dachu pojawiły się
dwa pozostałe mutanty. Znów zaczął strzelać, one również.
Schowali się za nadbudówką.
- Idź z tamtej strony, wychyl się tylko trochę i strzelaj
do nich bez przerwy - polecił Sun.
Chciał ich zmylić, chciał, by spojrzeli na lewą stronę
nadbudówki, a on wtedy wyceluje do nich z prawej. Patrzył
jak Sun klęka przy końcu ściany i przygotowuje się do
strzału. Zobaczył, jak wychyliła się, wyciągając pistolet.
A potem się zacięła.
- Sun! - krzyknął przerażony, ale było za późno. Nie
mogła ani strzelać, ani się schować.
Pobiegł w jej kierunku, lecz w tym czasie Sun dosięgły
już pierwsze strzały. Widział, jak urwało jej rękę i jak
pocisk wbił się w jej ciało. Dopadł Sun i pociągnął do
siebie, w ten sposób chowając ją przed ostrzałem. Czuł, że
ogarnia go straszna, niepohamowana gorycz i wściekłość.
Wyszedł zza muru i począł strzelać, idąc przed siebie. Nie
chował się już, przeciwnie - był zdesperowany, pragnął ich
zabić.
I udało się. Gdy zobaczył, że mutanty leżą w kałużach
pomarańczowej krwi, wrócił do Sun.
- Jak się czujesz? - spytał, dotykając delikatnie jej
twarzy, ale nie otworzyła oczu.
Nie miał pojęcia, czy żyje, nie wiedział, na ile była
cyborgiem, a na ile człowiekiem. Z jej tułowia sączyła się
krew. Podszedł do mutantów i wyciągnął kolce z ich szyi.
Pomyślał, że to może jedyna szansa. Nie miał tyle forsy,
żeby lekarze chcieli im pomóc.
Podniósł Sun i poszukał zejścia na ulicę. Zaniósł ją aż
do stupiętrowca, w którym spędzili ostatnie noce. W
apartamencie położył Sun na posłaniu. Wyjął z kieszeni dwa
kolce. "Jeśli nawet ryzykuję śmiercią, to warto" - pomyślał
Mark. Wbił jeden kolec w szyję Sun, a potem drugi w swoją.

Vampire wkroczył do Świątyni Swego Imienia. Najwyższa
Kapłanka - Motokabalu - czekała już w pokłonie u stóp
płaskorzeźby przedstawiającej Złotą Gwiazdę Siły ponad
Nieskończoną Równiną.
Vampire usiadł na tronie i rzucił na ziemię jeden z
klejnotów, które nosił w kieszeniach płaszcza. Było to
rytualne rozpoczęcie widzenia.
Motokabalu ułożyła u stóp Księcia ofiarę z młodej
dziewicy i przykucnęła, w pokorze oczekując jego rozkazów.
- Przez następny tydzień Wasz Książę oddali się z tej
rzeczywistości, aby pełniej poruszać się w tamtej, z której
wszyscy pochodzimy.
Kapłanka zadrżała z przerażenia, gdyż wiedziała tylko
tyle, że tamta rzeczywistość jest wielokroć gorsza do tej.
- W tym czasie Ciało Waszego Księcia spocznie w
sarkofagu, a wszystkie kapłanki roztoczą nad nim modły
ochronne - dodał Vampire.
Jego wzrok zatrzymał się, jak zawsze, na płaskorzeźbie
Złotej Gwiazdy i wyrył w niej nowe, szlachetne elementy.
Teraz Nieskończona Równina została przecięta równolegle do
horyzontu, co miało przypomnieć o istnieniu obu
rzeczywistości.
Na pożegnanie Vampire rzucił jeszcze jeden klejnot,
który, tak jak poprzedni, Motokabalu połknęła w religijnej
ekstazie.
Książę opuścił świątynię, rytualnie rozdeptując ofiarę.
Rydwan czekał już, aby go zawieźć do sarkofagu. W rydwanie
siedział doktor Bloodsteel z gotowym specyfikiem. Vampire
połknął miarkę tego płynu i skupił się na swej świadomości
obu światów. Główny nacisk dotychczas kładł na obecną
rzeczywistość, tamtą zaś tylko kontrolował. Teraz, dzięki
swym wyjątkowym siłom psychomentalnym, mógł powrócić do
pierwotnego świata.
Gdy doktor Bloodsteel zauważył, że czarne źrenice Księcia
szarzeją, wiedział już, że Vampire przeniósł ciężar swej
świadomości. Ciało Księcia obleczone w złoty całun złożono
do klimatyzowanego sarkofagu. Służki posypywały je złotym
proszkiem, a doktor Bloodsteel czuwał z odpowiednią porcją
serum powrotu.

Graf nie nabrał się bynajmniej na piękne oczy Sir
Lestera. Właśnie opalał się na rozłożystym tarasie swej
posiadłości w Weissmacht, gdy kamerdyner doręczył mu wyniki
śledztwa, jakie przeprowadził Herr Knemeier - detektyw
rodzinny familii Rausch.
Graf włożył zabytkowe Sonnenbrille, odziedziczone po
stryju Udo, i po raz kolejny, na wszelki wypadek, polał się
oliwką do opalania. Łyknął lemoniady i dopiero wtedy mógł
spokojnie otworzyć zalakowana kopertę. Na pieczęci widniał
herb Knemeiera - półorzeł, półświerk. Dzięki temu graf miał
pewność, że materiały są oryginalne.
Tłuste od oliwki palce grafa zostawiały ślady na kredowym
papierze, gdy nerwowo przeglądał sprawozdanie. Aby zapobiec
rozszyfrowaniu, detektyw zapisał je w języku starogermańskim,
którym to władali bardzo nieliczni i zresztą bardzo słabo.
Sam Knemeier też nie był biegły w tym języku.
Sie fahren nicht nach dem Planet - przeczytał graf i
zatrząsł się ze złości. - Ich habe die Immigrantformulare
gesehen und kein Schawrzgraumodell dadort war. So konnen wir
sicher sein dass Sir Lester lugt.
Knemeier przysyłał kopie formularzy imigracyjnych i inne
dokumenty, których grafowi nie chciało się już nawet
oglądać. Wystarczyło pismo przewodnie, które potwierdzało
jego podejrzenia. Von Fenster tak się wściekł, że wstał
gwałtownie i jego zabytkowe Sonnenbrille spadły na ziemię
tłukąc się. To przeważyło szalę i graf postanowił działać.

Wezwał fryzjera i manikiurzystkę. Ufarbował wąsy,
paznokcie zaś rozkazał pomalować na piękny modry kolor.
Nałożył najdroższe klejnoty, a wśród nich sygnet rodu Rausch
wykonany z najczystszego złota uzyskanego w procesie
alchemicznym. Na koniec włożył najmodniejszy trencz z
cieniowanej wilmy i tak wystrojony wsiadł do swego
dyliżansu.
Kazał się wieźć na lotnisko. Tam wynajął niewielki
luksusowy statek kosmiczny i zaordynował kurs na Seus.
Pilota zmroziło. Stewardesy chodziły sztywne ze strachu,
popijając na boku firmową Wodę Ognistą.
Von Fenster postanowił być nieustraszony. Oczywiście,
potem uświadomił sobie, że działał pod wpływem udaru
słonecznego i gorzko pożałował swych decyzji, ale na razie
zamierzał postępować jak starodawne rycerstwo. Nie
powiedział nic Lady Silver. Jego misja pozostała tajemnicą.
Nie miał zresztą szczególnego planu. Zamierzał dotrzeć na
Seus i osobiście sprawdzić, czy są tam modelki z
Hansenjungen. Jeśli tak, miał zamiar postąpić szlachetnie i
zaprzestać hodowli.

Mark obudził się w apartamencie na czterdziestym piątym
poziomie luksusowego stupiętrowca. Doznał dziwnego uczucia -
przez moment nie pamiętał, kim jest, ile ma lat, co było
wczoraj...
Ale szybko sobie przypomniał. Jego serce ścisnął
straszliwy żal. Rozejrzał się po pokoju, jakby nie chcąc
uwierzyć w to, co się wczoraj stało. Ale nie było Sun.
Zadzwonił telefon. Mark podniósł słuchawkę, bo pomyślał,
że to może ona. Ale to był Steven.
- Cześć, stary - zawołał zadowolony. - Mam dla ciebie
dobre wiadomości. Akcje Oil Holding podrożały dziś na
tokijskiej giełdzie o 3%!
Słowo "Tokyo" zabolało, bo teraz kojarzyło się Markowi
tylko z jednym miejscem - ekskluzywnym barem Tokyo na
Broadwayu, gdzie poznał Sun.
- ...zarobiłeś więc prawie sto trzydzieści tysięcy, z
tego połowę powinieneś przeznaczyć na udziały w Trade
Association... - doszły go słowa Stevena.
- Słuchaj! - Mark przerwał mu histerycznie. - Słyszałeś o
wczorajszej strzelaninie przy Holm Industry w aksamitnej
dzielnicy?
- A skąd - odparł Steven - nie słucham radia, bo tam
podają same bzdury, ale wiesz co, teraz wpadło mi do głowy,
że warto zainwestować w...
- W tej strzelaninie... - głos Marka załamał się - oni...
oni zabili Sun.
W słuchawce zapanowała cisza.
- Cco? - jęknął w końcu Steven.
Mark czuł, że musi powiedzieć jak najwięcej, może sprawi
mu to jakąś ulgę.
- Sun nie żyje. Strzelili do niej kilka razy. Policja
przyjechała, gdy tamci już dawno zwiali, wiesz, to biedna
dzielnica...
- A co tam właściwie robiliście?
Mark nie mógł sobie przypomnieć, co robili w tak podłym
miejscu.
- Wiesz, chyba jeszcze jestem w szoku, bo nie pamiętam -
odrzekł i odłożył słuchawkę.
Starał się poskładać wszystkie fakty, ale całe
wspomnienie tamtej nocy zaczynało się, gdy Sun leżała już
ranna na ziemi, tamci uciekali, wsiedli do starego
czerwonego buicka i momentalnie odjechali. Potem zjawiła się
policja, potem pogotowie. Przykryli ciało Sun czarną
folią...
Mark nie mógł o tym myśleć. Pamiętał, że ma zgłosić się
na komisariat dziś wieczorem, by mogli go przesłuchać.
Był wściekły. Wiedział, że policja nic nie zrobi. Czuł
się bezsilny.
Zapalił papierosa i chodził po mieszkaniu jak dzikie
zwierzę. Wszystko wkoło przypominało mu Sun. Jej
porozrzucane ubrania, jej kubek do kawy, jej odjazdowa
metalowa biżuteria.
Nie mógł wysiedzieć w zamkniętym pomieszczeniu. Wyszedł
na ulicę. Było upalne lato. Najbardziej dokuczliwe, jakie
tylko mogło być w Nowym Jorku - palące słońce, korki, hałas,
tłumy na ulicach.
Mark szedł bezmyślnie. Narastała w nim gorycz i złość.
Wiedział, że nie może się upić, bo ma się zgłosić na policję
wieczorem. Zapach jedzenia przyprawiał go o mdłości.
Podjechał metrem do Central Parku, kupując po drodze w
drugstorze dramaminę. Łyknął trzy tabletki, położył się w
cieniu na ławce i zasnął.
Gdy się obudził, był już wieczór. Piękny letni zmrok.
Atramentowe niebo. Mark spojrzał na gwiazdy, ich widok
wzbudził w nim dziwną tęsknotę, ale tak było zawsze, gdy na
nie patrzył.
A potem nagle poczuł przepełniającą go wściekłość.
Postanowił dopaść tych drani. Dopaść i pozabijać. To jedyny
sposób wymierzenia sprawiedliwości. Czuł, jak w jego żyłach
wre adrenalina.
Pobiegł do metra i pojechał do domu. Wyjął z szafy
pistolet. Zjechał windą do garaży i wsiadł w samochód.
Kierował się prosto do aksamitnej dzielnicy. Pamiętał, że
buick miał charakterystyczne wgniecenie na karoserii.
"Znajdę ten samochód - pomyślał. - Tam nie może być wiele
takich modeli. A potem znajdę tych skurwysynów. I
pozabijam!"

Gdy Vampire przełożył ciężar swej świadomości - z jednej
strony niewielkim wysiłkiem kontrolował swe ciało leżące w
sarkofagu, z drugiej - uzyskał pełnię mocy jako Naczelny
Szaman Sekty Wieczność.
Dla otaczających go towarzyszy właśnie otworzył oczy po
długim transie narkotycznym wywołanym przez specjalny
gatunek peyotla. Znajdował się w swym "ranczo" położonym na
strychach opuszczonych domostw w aksamitnej dzielnicy w
Nowym Jorku. Stąd zawiadywał całą społecznością "Wieczności"
w Ameryce i w Europie.
W jego otoczeniu znajdowali się tylko zaufani wyznawcy
sekty - najwyżsi rangą, ale i tak jemu podporządkowani.
Źrenice Vampire - zwanego tu Milo - zmatowiały pod
wpływem pogłębienia świadomości. Obecni zauważyli tę zmianę
i, jak zwykle, ocenili to jako napływ mocy. Pognali więc
szybko do swych laptopów, za ich pomocą uprawiali bowiem tak
zwaną magię wirtualną w Internecie. Czuli, że moc Milo
spłynęła też po części na nich, dzięki czemu ich magia mogła
zyskać na efektywności.
Obecnie pracowali nad przewodniczącym związku zawodowego
aktorów, ale tylko dla ćwiczeń, gdyż ich ostatecznym celem
był prezydent Stanów Zjednoczonych. Gdyby i on wstąpił do
"Wieczności", sekta opanowałaby z pewnością całą Amerykę.
Vampire nie chciał oczywiście zajmować się tymi bzdurami.
Postanowił działać szybko, każda minuta była cenna, im
dłużej przebywał tutaj, tym trudniej wrócić tam.
Wiedział, kogo szukać. To nie mógł być przeciętny
morderca, jakich pełno w aksamitnej dzielnicy. To musiał być
morderca zdesperowany i zawiedziony obecną rzeczywistością -
taki, który ulegnie mu mentalnie i zechce wybrać się do
innego świata.
Vampire rozkazał gestem, by wszyscy się oddalili. Skupił
się, wpatrując w swój wskazujący palec. Energia była tak
silna, że wywoływała zjawisko zwane potocznie poltergeist.
Jego ulubiona rzeźba - złota miniaturka Wenus, stojąca na
marmurowym kominku - zaczęła wibrować. W końcu spadła na
ziemię. Vampire nie zważał na to. Penetrował otaczające go
obszary energii ludzkiej, szukając tej, która by go
interesowała.
I znalazł.
Coś jakby czerwona plama zatętniła na zmiennym polu
różnych mocy. Vampire wiedział już, kto to i gdzie jest.
Przerwał koncentrację. Wstał gwałtownie i dostrzegł Wenus
leżącą na podłodze. Podniósł ją i postawił na miejscu.
- Mam nadzieję, że się już nie zobaczymy - powiedział do
figurki i wyszedł.
Szedł mrocznymi ulicami aksamitnej dzielnicy wiedziony
ciemnym instynktem. Nazwa "aksamitna" pochodziła od brudu,
który pokrywał wszystkie budynki. Vampire patrzył z
obrzydzeniem na tę rzeczywistość. Czuł ciężar swego ciała,
smród powietrza i upał. Doświadczał dotkliwości każdego
materialnego aspektu tego świata - niewygody ubrania,
spoconych rąk, nierównego chodnika.
Przypomniał sobie, że kiedyś myślał, iż jeśli tylko, w
jakikolwiek sposób, uda mu się stąd uciec, wyzwolić, to nie
zapragnie już niczego więcej. A teraz, nie dość, że zbudował
tam całe imperium, to było wciąż mało. Chciał więcej. Chciał
wszystkiego.
Poczuł zbliżające się źródło wybranej energii. Zobaczył
młodego, za dobrze jak na tę dzielnicę wyglądającego
mężczyznę. Wysiadł ze srebrnej limuzyny, którą zaparkował
obok starego buicka.
Vampire czuł teraz wszystkie jego uczucia - gorycz,
nienawiść, pragnienie zemsty i śmierci.
Vampire podszedł do mężczyzny. Tamten nawet na niego nie
zwrócił uwagi - przyglądał się bowiem kamienicy, przed którą
stał.
- Szukasz kogoś? - spytał Vampire.
Mark spojrzał nań badawczo. Uznał jednak, ze ten dziwny
facet nie jest wczorajszym mordercą.
- Nazywam się Milo. Na pewno o mnie słyszałeś - Vampire
wyciągnął dłoń na powitanie.
Tym razem Mark przyjrzał się jego twarzy. I rozpoznał
słynnego przywódcę Sekty Wieczność.
- Tak, słyszałem, ale teraz zajmuje mnie co innego -
odparł mając nadzieję, że Milo odejdzie.
- Mogę ci pomóc - powiedział Vampire - zemścisz się w
sposób najbardziej okrutny i do tego nikt cię o to nie
posądzi...
Mark spojrzał Milo prosto w oczy, ale przeszedł go
dziwny, paraliżujący dreszcz.
- To zrobili twoi ludzie? - spytał, nie wierząc za bardzo
w to oskarżenie. Wszyscy wiedzieli, że Sekta Wieczność
działa tylko w sieci komputerowej za pomocą tak zwanych
wirusów psychologicznych. Nigdy nie przyłapano ich nawet na
posiadaniu broni.
- Wiesz, że nie - odparł Vampire. - Ale naprawdę mogę ci
pomóc. - Nie wysilał się z argumentacją, gdyż czuł już
łagodną uległość w uczuciach mężczyzny.
- Dobra, przedstaw mi swą propozycję. Ale jeśli kłamiesz,
zabiję również ciebie. - Mark wyciągnął pistolet z kieszeni.
- Nie mam już nic do stracenia.
Vampire bardzo zadowoliły te pogróżki. Ciągła gotowość do
zadawania śmierci i determinacja - to wszystko, co ten
mężczyzna powinien przenieść do tamtej rzeczywistości.
- Chodź - powiedział i poprowadził Marka do swej
podziemnej kryjówki. Było to niewielkie pomieszczenie w
piwnicach. Wnętrze śmierdziało szczurami. Rozkazał Markowi
usiąść naprzeciw siebie na podłodze.
Mark nie bardzo wiedział, o co chodzi, ale kontakt z
hipnotyzującym wzrokiem Vampire otumanił go. Nie protestował
więc i pozwolił, by tamten położył mu dłonie na skroniach.
- Skup się na mym spojrzeniu - rozkazał Książę i Mark
popatrzył mu prosto w oczy.
Poczuł odrętwienie w całym ciele. Vampire użył całej
mocy, by powściągnąć aurę Marka i sprzęgnąć jego energię ze
swoją. Jednocześnie resztką sił pokierował ciałem w
sarkofagu, które dało znak doktorowi Bloodsteel, by napoił
je serum powrotu. Książę przeniósł większość swej
świadomości na wtórną rzeczywistość i pociągnął za sobą
Marka.
Otworzył oczy i uśmiechnął się tryumfująco.
- Udało się - powiedział, a doktor Bloodsteel skłonił się
pokornie. - On musi być gdzieś w okolicy.
Podniósł się gwałtownie i krzyknął:
- Znaleźć go!

Graf poczuł nagły ból głowy towarzyszący przekazowi
telepatycznemu. To była Lady Silver.
- Gdzie jesteś, Haraldzie? - zaczęła z oburzeniem. -
Nigdzie nie mogę cię znaleźć.
W tym momencie graf uświadomił sobie, gdzie tak naprawdę
jest, a mianowicie na orbicie Seus. Zrozumiał też nagle,
jaki idiotyzm popełnił ładując się do samej paszczy smoka.
Ale było już za późno. Właśnie pilot zgłosił prośbę o
pozwolenie na lądowanie na dworcu kosmicznym Taurus.
- Tak sobie latam - bąknął graf zupełnie głupio.
- Co to znaczy "tak sobie latam"? - Lady Silver nie
dawała za wygraną.
Grafa zlał zimny pot. Był przerażony i nie wiedział, co
wymyślić. Na szczęście (czy nieszczęście) pilot otrzymał
zgodę i ich statek zaczął wchodzić w atmosferę Seus. To
spowodowało silne zakłócenia i graf rozłączył się.
Siedział przy okrągłym iluminatorze i patrzył ze zgrozą,
jak zbliżają się do niezwykłej powierzchni planety. Dworzec
Taurus wyglądem zewnętrznym przypominał olbrzymiego złotego
byka, przez jego nozdrza odprowadzano nadmiar ciepła tak, że
co chwilę buchała z nich gorąca para. Statki wlatywały do
otwartego "pyska", a startowały z zakręcanych "rogów". Byk
"leżał" wygodnie w centrum metropolii Vam. Było to jedyne
miejsce na Seus, dokąd mogli przybyć ludzie z innych planet.
Odbywały się tam wszelkie transakcje handlowe. "Między
innymi transakcje moimi modelkami" - przemknęło przez głowę
grafa, gdy patrzył na plan urbanistyczny miasta wzorowany na
powierzchni koralowca.
Przez chwilę był zachwycony tym widokiem, ale zaraz
zerwał się nerwowo, gdy przypomniał sobie powagę sytuacji.
Pobiegł do kabiny pilota, stanął u wezgłowia jego fotela i
zaczął mu dyszeć do ucha.
- Niech mnie pan łaskawie posłucha, wiem, że to może
zabrzmieć z mojej strony niepoważnie, ale ta podróż to
przecież kompletna pomyłka. Musimy zawrócić, bo inaczej to
będzie nasz koniec. Ende! - wymknęło mu się po
starogermańsku.
Pilot należał do ludzi przekornych i pomimo że był
również kompletnie przerażony, postanowił nie ustąpić.
- Nie po to leciałem, szanowny panie, żeby teraz
stchórzyć. Ja aż tak bardzo nie boję się Vamp...
- Tsst! - przerwał mu graf - niech pan nawet nie wymawia
tego imienia. Zapłacę podwójnie - dodał.
Pilot zwolnił, ale nie zmienił kursu.
- Zapłacę potrójnie - rzekł graf nieco już obrażony - i
dorzucę kilka modelek gratis.
I pilot zawrócił.

Mark obudził się w piachu. Leżał u stóp wysokiej,
lustrzano-złotej wieży. Był upał. Słońce świeciło jaskrawo
na bezchmurnym niebie.
Miał przez chwilę wrażenie, że już kiedyś to przeżył. Ale
wrażenie szybko ustąpiło, gdy na niebie pojawił się wielki
czarny bolid. U jego spodu lecieli podwieszeni na linach
mężczyźni w czarnych kombinezonach. Mieli broń z
celownikiem laserowym. Powierzchnię ziemi penetrowały
czerwone wiązki.
Mark nie wiedział ani kim jest, ani co się dzieje. Czuł
instynktownie, że to jego szukają. Chciał zagrzebać się w
piachu, ale sypka warstwa była płytka, a pod spodem
znajdowała się płyta ebonitu. Pobiegł do wieży. Dostrzegł
wejście, lecz nie mógł dostać się do środka. Drzwi były
zablokowane. Bolid zbliżał się. Mark zauważył sporą wnękę
ponad drzwiami. Domyślił się, że służyła jako garaż dla
małych obiektów latających. Z wielkim trudem udało mu się
tam wspiąć. W środku panował przyjemny chłód - najwyraźniej
działała klimatyzacja. Wiedział, że w cieniu jest
niewidoczny. Obserwował, jak bolid minął wieżę, a po chwili
zniknął w oddali.
Wychylił się i mrużąc oczy rozejrzał się wkoło. Dopiero
teraz zauważył, że pustynia kończyła się niedaleko
niewysokim białym murem ozdobionym drogocennymi kamieniami.
Za nim rozciągał się obszar soczystej zieleni.

Generał Soir osobiście nadzorował akcję poszukiwawczą w
rejonie tak zwanego pola szachowego. Leciał w bolidzie ponad
kwadratami na przemian piasku i roślinności. Przez ułamek
sekundy poczuł, że Vampire spenetrował telepatycznie jego
zawsze otwarty dla Księcia mózg. Wiedział, że Vampire mógł
dowiedzieć się tylko jednego - nikogo jeszcze nie znaleźli.

Gdy Mark przeskakiwał biały mur, znów zobaczył bolid.
Chciał się szybko schować, ale nim to uczynił, statek wybuchł
nagle rozbłyskując najpierw jak ognista kula - a potem
zamieniając się w miliony małych iskier, które powoli
opadały na ziemię.

Vampire integrował swą moc w Sali Tryumfu przy Fontannie
Spokoju, z której tryskało wino czerwone jak krew. Książę
półleżał na przemyślnym diamentowym szezlongu i czekał na
informacje o wynikach poszukiwań. Klepsydra z proszkiem
alchemicznym wskazywała jednak, że czas dobiegł końca.
Vampire zaczął rozmyślać, jakim rodzajem śmierci ukarać
tych, którzy go zawiedli.
Nagle do sali wkroczył Mistrz Ceremonii i zapowiedział
Mera miasta Vam. Mer, zgodnie ze zwyczajem, wjechał na
białym rumaku, odziany w purpurowe futro. Ukłonił się nisko i
oznajmił:
- Jak Wasza Wysokość wie, sprawdzono wszystkich, którzy
noszą kołnierze, a zatem też przyjezdnych - wyposażonych w
kołnierze tymczasowe. Dowiedzieliśmy się jednak, że pewien
statek już prawie miał lądować w Dworcu Taurus, ale w
ostatniej chwili zawrócił. Oczywiście, ściągnęliśmy go na
Seus. To może być ten mężczyzna. Czy wprowadzić?
Vampire wiedział już, że to nie on, ponieważ nie czuł
charakterystycznej aury. Z samej jednak ciekawości skinął
potakująco.
I tak, skutego złotym łańcuchem, sprowadzono grafa von
Fenster przed oblicze Księcia. Graf był sztywny i siny ze
strachu, trząsł się tak, że łańcuchy głośno dzwoniły.
Patrzył pod nogi, bo bał się ujrzeć Vampire na własne oczy.
Posadzka była jednak tak gładka, że dostrzegł jego odbicie.
I zemdlał ze strachu.
- To według Mera ten człowiek żądny czyjejś śmierci? -
spytał Książę i zaczął się śmiać. Wibrujący dźwięk sprawił,
że diamentowy szezlong pękł, a gdy dźwięk nasilił się,
brzmiał uporczywie w głowach wszystkich, którzy brali udział
w poszukiwaniach, aż zadał im śmiertelny ból.
Dotąd Vampire nie chciał angażować swej mocy w celu
znalezienia mężczyzny. Teraz postanowił jednak poszukać go
sam.
Wstał, a dwór skłonił się nisko. Spojrzał na omdlałego
grafa i wpadł na przewrotny pomysł.
- Zostawcie go żywego - rozkazał - chcę, żeby tu był, gdy
wrócę.
I wyruszył na spotkanie z Markiem.

Na każdym kwadracie tak zwanego pola szachowego stała
wieża przypominająca kształtem jedną z figur do gry. Mark
znajdował się teraz w obszarze gęstej zieleni, nad którym
prześwitywała w oddali wysoka budowla w kształcie laufra.
Widział wprawdzie marmurową ścieżkę wyłożoną biało-czarnymi
płytkami, jak szachownica, wolał jednak przedzierać się
przez roślinność i pozostać niezauważonym.
Wciąż nie miała pojęcia, kim jest, ani co tutaj robi.
Wydawało mu się, że jego ciało jest dziwnie lekkie i dziwnie
piękne, ale nie mógł znaleźć punktu odniesienia w
swej pamięci, aby porównać te wrażenia. Wydawało mu się też,
że nie należy do tego miejsca, ale nie mógł sobie
uświadomić, gdzie indziej mógłby się znaleźć.
Postanowił dotrzeć do wieży w kształcie laufra. Być może
tam się wszystko wyjaśni. Nagle zauważył olbrzymi cień
przesuwający się po ziemi. Spojrzał w górę - złoty rydwan
powoli płynął po niebie. Mark zaczął uciekać. Biegł w
kierunku wieży, przedzierał się przez roślinność, mając
nadzieję, że będzie niewidoczny z góry. Ale rydwan spokojnie
podążał za nim.
W końcu dopadł budowli. Tym razem drzwi wejściowe się
rozsunęły i Mark zobaczył ciemny tunel prowadzący w dół.
Mark wszedł do środka, a drzwi się zatrzasnęły. Pozostała mu
tylko droga przed siebie - do podziemi.

Vampire czuł się znakomicie na tym polowaniu. Właśnie
zagonił zwierzynę do pułapki. Chcąc, nim go dopadnie, wzbudzić
w mężczyźnie atawistyczne uczucia. Książę otworzył przed
ściganym drogę do podziemnego labiryntu. Vampire bardzo
lubił to miejsce. Było zupełnie pozbawione światła. Tysiące
zaułków i ślepych korytarzy sprawiały, że ofiary szalały ze
strachu. Labirynt posiadał w dodatku świetną akustykę,
zbliżające się ciężkie tytanowe kroki Księcia były wyraźnie
słyszalne.
Tym razem Vampire nie chodziło jedynie o zabawę. Była to
próba. Jeśli mężczyzna będzie się tylko bać, to znaczy, że
nie warto zaprzątać nim uwagi. Jeśli zaś Książę wyczuje
gniew i zew walki, wówczas jego plan się dopełni.
Rydwan podążył spokojnie ku następnej wieży w kształcie
konia szachowego, gdzie znajdowało się drugie wejście do
labiryntu.

Graf najpierw stracił przytomność, a potem naturalnie
przeszedł w stan snu. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Śniło mu się, że biega po uroczej łące wśród wielu nagich
tłuściutkich nastolatek. Jedna z nich zaczęła go nagle walić
dłonią po twarzy i rzekła męskim głosem:
- Niech się pan zbudzi, grafie.
Von Fenster otworzył oczy i ujrzał obrzydliwą gębę
wąsatego dworzanina.
- Łe - wyrwało mu się ze wstrętem. Szybko jednak
pożałował tych słów, gdyż przypomniał sobie, że jest właśnie
w zamku Księcia Vampire.
- Proszę wypoczywać - powiedział dworzanin.
Graf nieśmiało rozejrzał się wokoło. Księcia na szczęście
nie było. Znajdował się w przestronnym salonie z widokiem na
Ocean Wielki. Siedział na wygodnym atlasowym fotelu, a
syrena wyłaniająca się z ruchomego akwarium wachlowała go
srebrną imitacją palmowego liścia. Mimo tych niewątpliwych
wygód von Fenster był przekonany, że to już koniec.
- Czy mogę mieć ostatnie życzenie? - spytał dworzanina.
- Tak czy tak, nie - odparł tamten. - Ale na razie nie
wiadomo jeszcze, co zechce z panem uczynić Jego Wysokość.

Mark poruszał się w ciemności po omacku. Był wyczerpany.
Wciąż trafiał na ślepe zaułki, błądził tak długo, że nie
potrafił już wrócić do wejścia.
"To pułapka" - pomyślał i poczuł przepełniający go gniew.
- "Ktoś wpuścił mnie tu celowo".
W tym momencie usłyszał coś, jakby trzy ciężkie kroki,
daleko w głębi labiryntu. Przystanął nasłuchując, ale znów
zapanowała cisza. Nie wiedział, czy nie było to tylko
złudzenie wywołane zmęczeniem. Zaczął jednak iść prędzej, z
determinacją, choć wciąż napotykał przeszkody w ciemności.
W końcu trafił na długi korytarz bez zakrętów i szedł
bardzo szybko, trzymając się prawej ściany. Może to droga
do wyjścia. Korytarz jednak wcale się nie kończył. Po pół
godzinie Mark stracił nadzieję, że ta droga ma sens. Po
następnej półgodzinie okazało się, że korytarz był ślepy i
kończył się
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Więzienie Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin