Forum ŚFiNiA Strona Główna ŚFiNiA
ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Czy jest sens marnować czas na dyskusje - napierdalanki?

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Kretowisko / Blog: Michał Dyszyński
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 31333
Przeczytał: 100 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:12, 27 Kwi 2021    Temat postu: Czy jest sens marnować czas na dyskusje - napierdalanki?

Temat - jak w tytule.
Od lat się nad tym zastanawiam. :think:
Wuj już prawie nie bywa na własnym forum.
Nie udało się tu upilnować zasad, które zapisano w regulaminie, zasad uprzejmej, merytorycznej dyskusji. Może czas powiedzieć: szkoda czasu?...

Niech się napierdalają ci, co lubią. Może to jest ich miejsce. :think:
Chyba dla części ludzi życie bez tego napierdalania się przy każdej nadarzającej się okazji, nie miało by barwy, byłoby niezrozumiałe, a emocjonalnie nie do zaakceptowania?...
Nie rozwiążę pewnie tego dylematu. :think:
Mogę co najwyżej podjąć jakąś własną decyzję.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 31333
Przeczytał: 100 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:25, 27 Kwi 2021    Temat postu: Re: Czy jest sens marnować czas na dyskusje - napierdalanki?

Michał Dyszyński napisał:
Temat - jak w tytule wątku. Czy jest sens marnować czas na dyskusje - napierdalanki?.

Sam tego sensu nie za bardzo widzę. To nie jest mój świat.
Uczestnicząc w nim, będąc wmanewrowany w te napierdalanki, czuję do siebie głęboki niesmak.
Nie uczestniczyć - niby można. Można ignorować napastliwe wypowiedzi, pomijając je, odpowiadając tylko na te, które niosą ze sobą jakąś treść intelektualną.
Problem w tym, że w ten sposób, może się okazuje jakoś bezkompromisową wierność swoim ideałom, lecz też jakoś UCZESTNICZY SIĘ w czymś, czego się nie akceptuje, co może być odczytywane, że daje się temu jakąś formę swojego zezwolenia. Poza tym, dla pewnej części ludzi, skądinąd próbujących być uczciwymi, ale jeszcze nie gotowych na pożegnanie się z ewolucyjnym paradygmatem walki o dominację, wychodzi się na kogoś, kto nie umie obronić swoich wartości. Bo ci ludzie oczekują, że obrona jednak będzie polegała na wykazaniu wyższości w napierdalaniu się. To jest w genach, to się czuje też w emocjach. Więc to, że ja od jakiegoś czasu tego nie czuję, może być uznane za moje dziwactwo, fanaberię, a nie za coś przemyślanego. Dla wielu brak uczestnictwa w tym braniu się za łby będzie oznaką słabości.
Można by tu powiedzieć: właściwie to co mnie to obchodzi?... - ja działam tak, jak sam czuję i co uznaję.
Ale w sumie to nie wiem - powinno mnie to obchodzić, czy nie? - Zupełnie nie potrafię się zdecydować w tej kwestii... :cry:

Emocjonalnie byłbym za wiernością swojej zasadzie dość rygorystycznie rozumianej uprzejmej (choć od strony intelektualnej często twardej) dyskusji. Tak - tego bym chciał, aż do uznania po prostu tych, którzy owych zasad uprzejmości nie stosują, niegodnymi mojej dyskusji z nimi. Tak w emocjach...
W rozumie jest inaczej. Po pierwsze byłaby to forma wywyższania się; coś czego u siebie nie akceptuję. Po drugie tracę przez to pewną rzecz - to co miałem kiedyś w swoim podpisie: że dyskutuję po to, aby niezależny ogląd spraw, jakiego doświadczam ze strony innych dyskutantów dostarczał mi to, czego sam sobie nie potrafię zapewnić - właśnie owej niezależności, inności względem moich myśli. W końcu właśnie po to właściwie dyskutuję, aby POZNAĆ INNE OPINIE, aby jakoś oddzielić się od tego bycia sobą w jakimś sensie. A im bardziej opinie są inne od mojej, nawet sprzeczne, nawet niechętne mi, tym bardziej w tym kontekście robią się wartościowe - wszak skuteczniej oferują mi jakąś inność.
Rozważałem też opcję poniżenia się dość głębokiego - każdemu mówić, że to on jest najlepszy, jest absolutnym zwycięzcą zawsze i wszędzie. Niechby się poczuł zaspokojony w swoim pragnieniu zdominowania świata, innych ludzi, nawet mnie (a co mi tam, w sumie to i tak dla mnie nie to ma znaczenie...). Ale byłaby w tym jakaś nieuczciwość, może nawet taka postawa byłaby podszyta pogardą z mojej strony. Więc to też nie wchodzi w grę - z przyczyn etycznych, bo to byłoby kłamstwo, poza tym chyba byłoby też zdradą tych, którzy mi zaufali, a jakoś nie dotarło do nich, że stosuję to podejście z premedytacją, że tak naprawdę oceniam ludzi i świat, inaczej niż deklaruję. :think:


Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Wto 22:41, 27 Kwi 2021, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 31333
Przeczytał: 100 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 23:10, 27 Kwi 2021    Temat postu: Re: Czy jest sens marnować czas na dyskusje - napierdalanki?

Przyznam, że to o czym tu piszę, uważam po trosze jakby ściśle związanego z istotą chrześcijaństwa, ze zbawczą ofiarą Jezusa.
Jezus oddaje się oprawcom, ostatecznie umiera, nie broni się, nie stosuje siły, nie walczy o wygraną, dominację. Wielu pomyśli wtedy - Jezus przegrywa.
Ja uważam, że ofiara Jezusa jest - odwrotnie niż przegrana - DEMONSTRACJĄ ABSOLUTNEJ POTĘGI. Ofiara Jezusa jest bowiem oddaniem oprawcom WSZYSTKIEGO CO TYLKO MOŻNA, ABY ICH ZASPOKOIĆ. Oto chcą dręczyć Jezusa - Jezusa mówi: no to dręczcie! Chcą zabić... Jezus mówi: oddaję się wam, zabijcie mnie. I nie tylko to mówi, ale faktycznie tak właśnie czyni, a jego śmierć jest realna.
Takie oddanie się oprawcom uświadamia jednak: popatrzcie, zrobiliście wszystko co chcieliście! Nie ma już nic więcej! Nic już nie macie, bo przecież wam niczego nie broniłem, więc zwyciężyliście dokładnie na waszych warunkach!
A że owo zwycięstwo okazało się nieskuteczne?...
- Cóż, tak właśnie było, bo od początku jesteście przegrani, postawiliście na wadliwego konia.
Noooo może moglibyście jeszcze dręczyć kogoś (może znowu Jezusa) kolejny raz. Może jeszcze kolejny... Ale to byłyby powtórki, nic nowego. Może moglibyście męczyć w jakiś dodatkowy sposób. Ale ten nowy sposób nie zmieni istoty sprawy - tego, że nie możecie już wygrać. Zostało wam to udowodnione, że choć robiliście wszystko tak jak chcieliście, to nic z tego nie wyszło. Czyli nie ma dla was wygranej.
A Jezus - nawet gdy mu się zabiera wszystko, co tylko można by zabrać, czyli godność, nietykalność, życie - wstaje i oświadcza: nic mi się nie stało, jestem teraz tylko silniejszy.

Dowodem siły jest to, że zwyciężasz, MIMO ŻE ZABRANO CI WSZYSTKO. Bo jak ktoś zwycięża tym, co dostaje od świata - np. pomocą ludzi, np. ostrzem stali, np. swoją władzą, to zwycięża nie jako on, nie sam z siebie, tylko właśnie zwyciężył bo dostał pomoc. Zwycięstwo ŚWIADCZĄCE O OSOBIE jest dopiero wtedy, jak zabiorą komuś wszystko, a on mimo to zwycięża. Bo jeśli wtedy zwyciężył, to ZWYCIĘŻYŁ SAMYM SOBĄ, a nie tymi dodatkami, nie tymi darami świata.
Dlatego tak wręcz uwodzicielska może być okazja ogołocenia siebie na maksa. Pozbyć się wszystkich sojuszników, wszelkich dodatków, wszelkiej broni - zostać tylko samemu, tylko ja naprzeciw temu, co chce niszczyć. Właśnie bez najmniejszego wsparcia!
Zwycięstwo w takich warunkach jest zwycięstwem osoby, jest niezbywalnym dowodem POTĘGI.
Choć trochę jeszcze lepiej byłoby zwyciężyć...
mimochodem. Ot tak, jakby nie zauważając tego, nie starając się o to. Aby zwycięstwo było niejako automatyczne, dowodząc tym, że ono zawsze było z tym człowiekiem.

Prawo świata, to prawo KTO - KOGO, kto wygra, kto zniszczy...
Prawo ducha to: jestem, kim jestem - już tak z samej natury pełen potęgi, że nie ma takiej okoliczności, nie ma takiego zwycięstwa, ani takiej porażki, które by zmieniło ów naturalny stan rzeczy. Bo to po prostu JEST, bo NIE MUSI ASPIROWAĆ.
Ci co walczą o dominację, wciąż aspirują, wciąż są niezaspokojeni, przekonani, że dopiero kolejne zwycięstwo, kolejne zdominowanie kogoś ich zaspokoi. Potem się okazuje, że nawet jeśli do zwycięstwa dojdzie, to satysfakcja błyskawicznie znika, zwycięstwo się liczy tylko na chwilę; potem musi pojawić się nowe zwycięstwo.

Jeśli muszę aspirować, to nie jestem tym mocnym. To słabi aspirują. Mocni, ci czujący pełnię potęgi w sobie oddają co mają tym, którzy nie mają. Bo dawać może ten, który ma - posiadacz, a nie ten kto pragnie i potrzebuje. Mocni w duchu czują, że choćby wszystko im zabrano, to nic im nie ubędzie. Bo ich moc jest zawsze z nimi - jest w duchu, a nie powiązaniach, sojuszach, pomocnikach, czyimś uznaniu, czy czyimś respekcie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 31333
Przeczytał: 100 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 23:43, 27 Kwi 2021    Temat postu: Re: Czy jest sens marnować czas na dyskusje - napierdalanki?

Gdzieś w moich relacjach z ludźmi jest czasem aspekt ŻEBRANIA O ROZUM.
Gdy po raz kolejny prowadzę z kimś dyskusję o jakiejś sprawie, czymś ciekawym, o fascynujących ideach, o pięknie myśli, gdy marzę o tym, aby ktoś skupił się właśnie na tej idei, rozpoznał w głębi swojej szczerości jak tę ideę postrzega, co może o niej powiedzieć, zachwycić się jej pięknem, dodając coś od siebie, ale widzę...
:cry:
potrzebę wygrywania personalnego. Potrzebę okazania swojej wyższości, potrzebę napierdalania innych, za to, że w ogóle mają swoje zdanie, potrzebę poniżania kogoś "bo tak", to czasem mam ochotę paść przed takim kimś na kolana i błagać:
- zostaw na chwilę to twoje wywyższanie, zostaw te wizje tryumfu i spróbuj szczerym umysłem wejrzeć w tę ideę, w tę prawdę. Spróbuj oderwać się od tych rywalizacyjnych emocji i zobacz jak piękne może być rozumienie...
Ale najczęściej spotykam się z postawą, gdy znowu ktoś próbuje poniżyć personalnie kogoś, a wywyższyć siebie, prowokuje coraz to nowe utarczki, coraz to więcej złości, agresji.
Wtedy jakbym znowu miał ochotę prosić: to ja ci daję ten tryumf! Weź sobie chwalę bycia pierwszym! Zostań dominatorem! Ale...
... ale spróbuj teraz, gdy już nie musisz walczyć o swoje, gdy wygrywasz, bo sukces masz gratis ode mnie, bo sam ci się podkładam, spróbuj SZCZEROŚCI UMYSŁU, uczciwości intelektualnej i powiedz mi co tu w tej szczerości dostrzegasz! Zachwyć się ze mną tym pięknem idei! Błagam!
To jednak najczęściej nie pomaga. Nie ma takiego poniżenia, które po ofiarowaniu owym napierdalaczom, uruchomiło w ich umysłach szczerość myśli, taką uczciwą ciekawość, odseparowanie się od autopromocji i lansu na to, kto wyżej, KTO - KOGO?
Najczęściej można by się poniżać, a to nic nie da, bo jak chce napierdalać a nie myśleć w szczerości, to będzie napierdalał i nie będzie używał szczerej myśli.
Więc nic tu własne poniżenie, ani błaganie nie pomoże. Najczęściej nie zaspokoi tej wściekłej żądzy, aby siebie wywyższyć, a innych poniżyć.
Pragnienie wywyższenia jest trucizną dla myśli. A ja nie znam na nią odtrutki. :(
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 31333
Przeczytał: 100 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 10:00, 29 Kwi 2021    Temat postu: Re: Czy jest sens marnować czas na dyskusje - napierdalanki?

Trochę znowu w temacie popełniłem:
Michał Dyszyński napisał:
Netlis napisał:
Sam język implikuje takie substancjalne ja np. mówi się "20 lat temu ja skończyłem szkołę". Czyli język implikuje, że ja teraz i ja 20 lat temu to tożsame ja.

Czy jednak język implikuje tu substancjalność?
Z mojego punktu widzenia substancjalność dla JA to od początku chochoł. Do głowy by mi nie przyszło, aby JA widzieć jako substancjalne. Przecież gołym okiem widać, że żadnej substancji dla JA nie da się zaobserwować.
Ja, jeśli już z czymś mogłoby być wiązane to z pewną CIĄGŁOŚCIĄ WSPOMNIEŃ. Do ciągłości dołączyć należałoby spójność - czyli jakąś formą wzajemnego nie konfliktowania się owych wspomnień, połączoną z odruchami, dążeniami. No i ja bym tu uzupełnił całą układankę o ten mechanizm, który opisywałem - zdolność do diagnozowania aspektów kontrolowanych umysłem, w celu utrzymywania ich w równowadze.
Wymaga to zdiagnozowania:
- w jakim stanie jest ten aspekt, który kontroluję?
- jaki stan dla owego aspektu jest tym oczekiwanym?
- jakie decyzje, działania powinienem podjąć aby utrzymywać się w obszarze oczekiwanym?
To konstruuje JA (także konstruuje szczególne rodzaje bytu) w sposób w ogóle nie dotykający substancjalności. Nie wymaga też ścisłej przyczynowości, skupiając się na tym co zaobserwowano, a nie czy charakter oddziaływań w systemie jest mniej czy bardziej jednoznaczny (na ile coś jest, czy nie jest przyczyną).
Być może ja już, jako fizyk, tak przesiąkłem myśleniem kwantowym, że nie bardzo umiem sobie wyobrazić myślenie substancjalne o świecie. Dla mnie substancja jest dość słabym tworzywem konceptualnym - rozmytym, niewiele wyjaśniającym, niekonkretnym. Dlatego dla mnie też, jeśli ktoś coś tłumaczy substancją, to tak jakby bardziej mącił, niż cokolwiek tłumaczył.

Ale...
To ostatnie zdanie też porusza ciekawy - choć osobny od tematu wątku - aspekt sprawy, związany z pytaniem ogólnym: co jest wytłumaczeniem?
Tutaj mi się zarzuca jakiś brak zwięzłości, ogólnie nieprawidłowe tłumaczenie. Jako dydaktyk z wykształcenia, a chyba i wewnętrznej konstrukcji psychicznej, dużo myślałem nad tym jak funkcjonuje w ludzkim umyśle (właściwie to ma to jednak związek z JA) idea tłumaczenia czegoś, wyjaśnienia. Nie da się wytłumaczyć czegoś względnie nowego komuś, kto jest bardzo silnie wpatrzony w swój aktualny system odniesień, w to jak rzecz rozumie - nawet jeśli w istocie nie za dobrze to rozumie, tylko ma luźne nawarstwienie sprzecznych intuicji.
Ten przykład z ideą JA jest wręcz kapitalny pod względem ilustracji tego, jak bardzo umysł człowieka jest przywiązany do posiadanego systemu odniesień, a jak trudno jest mu od niego się oderwać. Nawet ewidentna sprzeczność w takim systemie - jak tutaj pojawienie się definicji, która później jawnie okazuje się nieskuteczna - nie uruchamia refleksji w stylu "to może warto poszukać alternatyw dla tego podejścia", lecz powoduje okopanie się na pozycjach, które samemu (!) uznaje się za wadliwe. Oto są one wadliwe, ale jedyne!
Tak działa często umysł. Działa zachowawczo. Chce opierać się na tym, co ma, nawet jeśli to co ma, sam uznaje za wadliwe.
U siebie też wielokrotnie obserwowałem ten typ reakcji. Dalej go obserwuję, ale kiedyś sobie też postanowiłem, żeby przynajmniej nie blokować na zabój alternatyw dla swoich koncepcji, szczególnie tych koncepcji, w których sam dostrzegam wady.
Ale każdy decyduje za siebie. W dyskusji co niektórzy przyznają sobie ten dodatkowy "komfort", że jak coś nie w pełni działa, to można przekierować uwagę od percepcji nieprzyjemnych okoliczności na osobę dyskutanta - orędownika innych koncepcji. Teraz umysł, już zajęty winą tamtego, porwany wirem walki personalnej, czujący "wiatr w żaglach" jak to można tę winę komuś zarzucić, jak to można kreatywne sposoby ataku personalnego przypuszczać, czuje się usprawiedliwiony w tym, że w istocie PORZUCIŁ GŁÓWNY PROBLEM. Oto ten umysł teraz rzekomo jest "usprawiedliwiony" - on teraz "musi się zająć" obroną, obsługą tego wroga, który personifikuje problem. Czy tak naprawdę musi przekierowywać swoją energię na kwestie personalne?...
- Niektórym jakby nie mieściło się w głowie to, że wcale nie musi, że kwestie personalne są ostatecznie nieistotne w kontekście problemu, który należałoby rozwiązać. Ale co niektórzy wolą się zabawiać właśnie tymi personalnymi kwestiami, jako że one wyraziściej przemawiają do emocji, łatwiej się je obsługuje mentalnie. Tylko, że łatwiej nie koniecznie oznacza skuteczniej w ostatecznym rozrachunku, bo pójście na tą emocjonalną łatwiznę ma swój skutek w postaci de facto zaniechania rozwiązania tego problemu, który był główny, do rozwiązania.


W podsumowaniu chcę jeszcze dodać, że po odkryciu tego, iż bardzo często pójście w ataki personalne okazują się ostatecznie OBJAWEM SŁABOŚCI MENTALNEJ, ucieczką od problemu. Gdy mam ochotę kogoś pokonywać, w czymś wygrywać, piętnować słuszne, albo i niesłuszne czyjeś postawy, stawiam sobie pytanie: jaki cel tym osiągasz? Jaki konkretnie problem rozwiązujesz?
Gdy sobie to pytanie twardo postawię, to najczęściej przychodzi refleksja, że tymi atakami personalnymi I TAK NIE ROZWIĄZUJĘ NICZEGO. Tylko tracę czas. Tylko wrzucam pożywkę dla emocji, które chętnie się z kimś boksują, gdy są pobudzone. Ale problem właściwy jest gdzie indziej!
Więc zastępowanie sobie rozwiązywania tego problemu walką personalną, to nic innego tyko słabość, uległość instynktowi, brak opanowania rozumowego.
Jeśli ktoś inaczej nie potrafi, jeśli musi się "pożywiać" mentalnie tym, że kogoś tam skrytykuje, przypisze winę, to może trzeba to wytrzymać. Sam jednak mam inne ideały. Sam uważam taką postawę za słabość, z której się rozliczam wewnętrznie mocno krytycznie.


Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Pią 9:57, 30 Kwi 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Kretowisko / Blog: Michał Dyszyński Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin