 |
ŚFiNiA ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 35152
Przeczytał: 58 tematów
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 13:30, 22 Sty 2025 Temat postu: Dlaczego nagminnie sabotujemy skuteczność swoich poczynań? |
|
|
Najpierw uzasadnienie samej tezy o sabotowaniu przez nas samych skuteczności poczynań. Tu trzeba trochę uzbroić się w szczególny rodzaj spostrzegawczości, ale jak już ktoś swoje postrzeganie oczyści ze szczególnego rodzaju fałszującego narzutu, to zorientuje się, jak często jest podświadomie nieskuteczni w swoich poczynaniach.
Prosty przykład - spór o cokolwiek z życiowym partnerem, czy ogólnie osobami z bliskiego kręgu rodzinnego, albo towarzyskiego. Gdy spieramy się o różne racje, czy aby na pewno chcemy uznania owych racji?...
Wystarczy zrobić prosty test - od razu uznać czyjąś tezę, powiedzieć: zgadzam się z tobą, niech będzie, jak chcesz. Takie natychmiastowe zwycięstwo w sporze rzadko kiedy jest satysfakcjonujące. Patrząc na emocjonalne, ukryte przed świadomością cele, w większości sporów wcale nie chodzi bynajmniej o to, aby przeforsować swoje stanowisko, doprowadzić do jego uznania. Tu bardziej chodzi o to gonienie króliczka, czyli o sam aspekt kontaktu z drugą osobą, o odczuwanie owego oporu, jaki ona stawia, o rozrywanie emocji, sympatii i antypatii.
Typowy uczestnik sporu, w którym ów spór zostanie zakończony w (teoretycznie...) najbardziej dla siebie korzystny sposób, będzie zdegustowany, nieusatysfakcjonowany, że ten spór się skończył. I dlatego bardzo często tak jest, że gdy (zbyt) łatwo w owym sporze osiągamy sukces w postaci ustąpienia drugiej strony, to jesteśmy niezadowoleni. Dyskutanci, oponenci skrajnie ugodowi są nieatrakcyjnymi dyskutantami.
Ponieważ większość naszych długofalowych poczynań w społeczności, z ludźmi jest jakoś powiązana z aspektem gry pragnień, sporu, negocjacji, to mimowolnie przesiąkamy ową całościową atmosferą, w której chodzi nie tyle o to, aby osiągać owe cele, które spory wyznaczają, co tak naprawdę realizować ukryty cel poboczny, którym jest ustalenie swojej pozycji społecznej, granie na uczuciach ludzi, potwierdzanie siebie jako tego, który odpowiada wizerunkowi, jaki sobie wyznaczyliśmy.
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
 |
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 35152
Przeczytał: 58 tematów
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 13:47, 22 Sty 2025 Temat postu: |
|
|
Michał Dyszyński napisał: | Typowy uczestnik sporu, w którym ów spór zostanie zakończony w (teoretycznie...) najbardziej dla siebie korzystny sposób, będzie zdegustowany, nieusatysfakcjonowany, że ten spór się skończył. I dlatego bardzo często tak jest, że gdy (zbyt) łatwo w owym sporze osiągamy sukces w postaci ustąpienia drugiej strony, to jesteśmy niezadowoleni. Dyskutanci, oponenci skrajnie ugodowi są nieatrakcyjnymi dyskutantami. |
Zakończenie sporu poprzez przyznanie racji KOŃCZY GRĘ. A ludzie wciąż chcą grać...
Ja kiedyś postanowiłem się zbuntować przeciw tej domyślnej postawie, jaką narzucają mi bezwiedne mechanizmy społeczne, a polegające na próbach nieustannego pogrywania emocjami ludzi z mojego otoczenia. Uznałem, że nie jest moim celem zmanipulowanie nikogo, że pragnę realizować to, co sobie ustaliłem, a nie skupiać się na grach społecznych. Aby ów bunt zrealizować, zacząłem śledzić swoje niekonsekwencje w traktowaniu różnych moich sporów z ludźmi. I zacząłem te niekonsekwencje znajdować. Widząc, jak wiele ich jest, przyjąłem postawę programowego skupiania się na schemacie typu:
wyznaczyć cel -> zrealizować cel -> zamknąć sprawę -> przejść do nowego celu.
Rygorystycznie zacząłem sobie blokować wszelkie próby utrzymywania się na etapie niezrealizowania, a w szczególności w samym TRWANIU W SPORZE. Gdy zaobserwowałem u siebie objaw typu - zamiast dochodzenia do konkluzji, ustalania CO I JAK W SPRAWIE - zaczynam skręcać w stronę emocji, personalnych pretensji, oskarżania, jałowych wypominań, co mój oponent wg mnie powinien, a czego nie powinien, to blokowałem pryncypialnie taką postawę, wymuszając na sobie przekierowanie uwagi na przedmiot sprawy. W końcu przecież szkoda jest mi czasu na jałowe spory...
Dzisiaj chyba mogę to szczerze zadeklarować, że tak właśnie chyba w moich emocjach jest już na bardzo spontanicznym, niewymuszonym poziomie: mam awersję do jałowych sporów. Jeśli widzę, że dyskusja z kimś robi się jałowa, bo mój oponent skupia się na sporze jako takim, to z czystym sercem kończę tę dyskusję, niezależnie od tego, czy status "dyskusyjnego przyznania racji" będzie tu odczytany na moją korzyść, czy wbrew niej. Po prostu spieranie się dla samego spierania zwyczajnie mnie nie interesuje, co jest związane z tym, że z kolei interesuje mnie PROGRES W ROZWOJU ROZUMIENIA.
Nie tracę czasu na to co jałowe, bo mam cel - zająć się tym, co daje jakiś efekt, jest konkluzywne, pozwala na wyprowadzenie wniosków na przyszłość.
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 35152
Przeczytał: 58 tematów
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 15:27, 22 Sty 2025 Temat postu: |
|
|
Michał Dyszyński napisał: | Dzisiaj chyba mogę to szczerze zadeklarować, że tak właśnie chyba w moich emocjach jest już na bardzo spontanicznym, niewymuszonym poziomie: mam awersję do jałowych sporów. Jeśli widzę, że dyskusja z kimś robi się jałowa, bo mój oponent skupia się na sporze jako takim, to z czystym sercem kończę tę dyskusję, niezależnie od tego, czy status "dyskusyjnego przyznania racji" będzie tu odczytany na moją korzyść, czy wbrew niej. Po prostu spieranie się dla samego spierania zwyczajnie mnie nie interesuje, co jest związane z tym, że z kolei interesuje mnie PROGRES W ROZWOJU ROZUMIENIA. |
Dodam jeszcze, że blokowanie wchodzenia w jałowe spory nie jest u mnie (jeszcze) całkiem automatyczne. Co prawda, w stosunku do sytuacji jeszcze ileś lat temu, automatyzm wykształciłem w całkiem znaczącym stopniu, jednak jeszcze wciąż czyjeś zaczepne uwagi, może insynuacje. Choć chyba bliski jestem dość automatycznego lekceważącego traktowania wszelkich wypowiedzi, które wyraźnie mają w intencji napastliwość, agresję wobec osoby, przy pomijaniu kwestii merytorycznych. Czasem mnie jeszcze coś skłoni ku podjęciu rzuconego mi wyzwania, ale w tym stanie kontroli świadomości i emocji, jaki osiągnąłem, takie impulsy są najczęściej dość słabe, szybko zanikają, jako coś godnego jedynie zlekceważenia.
Jeśli wybudowany jest absolutny priorytet dla konkluzywności, dla perspektywicznego charakteru rozważań, to żałosne i poniżające stają się te próby wciągnięcia w zabawę "kto tu na kogo bardziej sugestywnie nakrzyczy".
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 35152
Przeczytał: 58 tematów
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 19:12, 16 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
Michał Dyszyński napisał: | Jeśli wybudowany jest absolutny priorytet dla konkluzywności, dla perspektywicznego charakteru rozważań, to żałosne i poniżające stają się te próby wciągnięcia w zabawę "kto tu na kogo bardziej sugestywnie nakrzyczy". |
Priorytet dla konkluzywności ma też inną konsekwencję - czyni mało sensowną postawę narzekania i obwiniania. Cóż to bowiem jest za efekt działań i myśli, który sprowadzi się do biadolenia "oj, ale tamten ktoś jest wredny, oj jak się czuję skrzywdzony..."?
Myśląc konstruktywnie i konkluzywnie naturalnie będziemy unikali nurzania się w oskarżeniach. Po prostu dlatego, że takie oskarżanie najczęściej niczego nie zmienia, ku niczemu sensownemu nie prowadzi, a jest tylko mieleniem negatywnych emocji.
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 35152
Przeczytał: 58 tematów
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 20:27, 16 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
Paradygmat konkluzywności, przełożony na zagadnienie "jak dyskutować z szansą na przynajmniej ustalenie, o co stronom właściwie chodzi?" będzie zwykle oscylował wokół postulatu: W DYSKUSJI FORMUŁUJ TEZĘ, którą wspierasz, albo którą atakujesz.
Sam jestem dość chyba już uczulony, czyli nie toleruję dyskusji, w których polemika toczy się, właściwie nie wiadomo o co, bo nie sformułowano tezy, której by dotyczył. Za to zwykle mamy:
- oskarżanie personalne
- atakowanie emocjonalnymi obrazami i sformułowaniami
- mnożenie sarkastycznych, czy też retorycznych pytań.
- wyrażenie niezadowolenia, złości, negacji.
Ale wszystko to tak konkretnie nie wiadomo, o co jest, czyli co ono neguje, albo co pragnie wesprzeć.
Dlatego też w dyskusji domyślnie zmianę tematu z tezy, która była omawiana na osobę dyskutanta, traktuję jako rezygnacji z merytorycznego podejścia i próbę ukrycia swojej porażki w kwestiach rzeczowych w ogólnej awanturce i wylewaniu na siebie kubłów pomyj.
Zdolność do formułowania tezy jest wg mnie dla szanującego się (i intelekt partnerów) dyskutanta cechą typu MUST BE. Czyli albo ktoś tezę formułuje, albo jest cienias w rozumie i szkoda tracić na takiego kogoś czasu w RÓWNEJ DYSKUSJI. Można ewentualnie taką osobę próbować wesprzeć w trybie terapii - aby się wygadała, wyżaliła, wypluła z siebie te pretensje, którą ją przepełniają, ale to też automatycznie oznacza, iż nie można mówić, iż taki ktoś ma intelektualne kwalifikacje do dyskusji. To jest co najwyżej pacjent do psychoterapii, a nie dyskutant z prawdziwego zdarzenia.
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 35152
Przeczytał: 58 tematów
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 22:05, 16 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
To, że narzucamy sobie wymóg pewnej konkluzywności, konkretności działań, celów, jest według mnie niedoceniane przez ludzi, bo choć powoduje ono, że nie naprawiamy swojego życia, to tracimy energię na bliżej nieokreślone frustracje.
To jest bowiem właśnie główny przepis na bycie wiecznie sfrustrowanym:
- skupianie się na uczuciach żalu, obwiniania całego świata o własne problemy
- jednocześnie niedopuszczanie przed samym sobą, do skonkretyzowania co właściwie nam się nie podoba, jakich zmian byśmy oczekiwali, kto ma je wykonać i na jakiej zasadzie.
Czyli nic z tym złem, które nas męczy, nie robimy, a pretensje o zły stan mamy do całego świata, który przy okazji nawet nie wie, o co nam chodzi (ale jak ma to wiedzieć, skoro my sami tego nie wiemy?...).
Żeby coś w swoim życiu naprawić, trzeba przynajmniej zdiagnozować:
- co jest złe, niesatysfakcjonujące
- jaki jest nasz udział, nasza sprawczość w tym, co jest złe
- ustalić jakiś plan naprawy
- realizować ten plan, rozliczając - punkt po punkcie - co nam się udało, a co jeszcze wymaga dopracowania.
Mając tylko niekonkretny żal do nie wiadomo kogo (albo mając go do przypadkowej, często niezwiązanej z daną sytuacją osoby - do jakiegoś "chłopca do bicia), nie ruszymy naprawy tego złego stanu z miejsca. Wymóg konkretności, konkluzywności działań, myśli zwalcza rozlazłość, która się często zabetonowała w naszej psychice, uniemożliwiając nam naprawę swojego życia, relacji z ludźmi, satysfakcji osobistej. To nie jest błaha sprawa.
Wielu moralistów religijnych, skupia się na grzeszności jako takiej, czyli właśnie na kajaniu się za to, co się wcześniej zrobiło. Niestety, sfokusowanie się na poczuciu winy i grzeszności często blokuje poprawę. Wśród warunków sakramentu pokuty są dwa z tym związane - postanowienie poprawy i zadośćuczynienie. Problem jest w tym, że są to warunki mało przez ludzi cenione. Zwykle jest tak, że spowiadający się katolik sobie mówi "to ja teraz postanawiam, żeby tego nie robić" i ... odfajkowane. A już zadośćuczynienie (rzetelne, realnie naprawiające krzywdy) jest wyjątkowo rzadką postawą. Dlaczego tak jest?...
- Bo niestety większość wysiłku i uwagi idzie w to kajanie się i wymuszanie w sobie (niezbyt szczerego najczęściej, bardziej teatralnego przed samym sobą) "żalu za grzechy", powiązanego z kajaniem się przed księdzem (co samo w sobie już uznajemy zwykle za "pokutę wystarczającą"), a nie starcza ani energii, ani uwagi na to, aby RZECZYWIŚCIE KONKRETNIE ZAJĄĆ SIĘ TYM, CO NAS SKŁANIA DO ZŁYCH POSTAW.
Problem tu jest też po prostu z WEWNĘTRZNĄ SZCZEROŚCIĄ. Sakrament pokuty jest z zasady obowiązkiem, jest wymuszony. A to, co jest wymuszone - z definicji - jest nie z potrzeby wewnętrznej, czyli jest dokładnie przeciw temu, co w człowieku jest szczere. Będąc nieszczerym już na start tego "poprawiania siebie", nie ma się co dziwić, że efekty końcowe są dokładnie takie, jakie po nieszczerym (czyli zafałszowanym) postawieniu sprawy moglibyśmy oczekiwań - na odwal, zakłamane, zrealizowane "żeby się w końcu odczepili". I ja, niestety, nie bardzo widzę tu radę - przynajmniej do czasu, w którym spowiedź przestanie być obowiązkowa, a stanie się fakultatywna, czyli gdy przestanie pełnić rolę szykany, lecz stanie się czymś, czego się szczerze pragnie, czego się oczekuje, bo nie jest nam wmuszane, lecz czujemy tego potrzebę.
Nie wierzę w harmonijną koegzystencję tych dwóch (mentalnie przeciwstawnych aspektów): szczerości i przymusu. To się nie ma szans razem pogodzić, bo szczerość jest niemal dokładnym zaprzeczeniem przymusu.
Te dwa aspekty związane z poprawą - poczucie wadliwości/winy i dążenie do poprawy swoich postaw na przyszłość - są niezbywalne, przy czym też...
...w jakimś stopniu MOGĄ KONKUROWAĆ ze sobą o zasoby mentalne. Przesadzając z poczuciem winy i kajania się, można popaść wręcz w formę odrzucenia potrzeby poprawy. W szczególności owe masywne praktyki przebłagalne i deklaracje winy niejakiedy jakby nawet zaczynały być swoistą "sztuką dla sztuki", z nutą narcystycznego "oj, jaki to ja jestem korzący się, oj jak wyznaję swoję winą, oj się uniżyłem". W takim samozachwycie z tytułu wołania "moja wina, moja bardzo wielka wina" nie na miejscu staje się naprawa tego, co winę wywołało. Bo to wszakże byłoby popsuciem tego wspaniałego rytuału brania na siebie i deklarowania win. Jakby stracić powod do obwiniania, bo się naprawiło swoją postawę wobec ludzi i świata, to zniknąłby ważny wątek uprawiania naszej religii...
Wydaje mi się, że katolicyzm w wielu przypadkach wpadł w tę pułapkę, że naprawa swoich postaw jest traktowana po macoszemu, zaś większość energii idzie w deklarowania swoich win i pokutnych postaw.
Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Nie 23:41, 16 Mar 2025, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|