Forum ŚFiNiA Strona Główna ŚFiNiA
ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Najtrudniejszy dylemat teisty (wg MD)

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Kretowisko / Blog: Michał Dyszyński
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 31254
Przeczytał: 90 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 11:04, 09 Cze 2020    Temat postu: Najtrudniejszy dylemat teisty (wg MD)

Co jest dla mnie największym teistycznym dylematem?
- Stawianie sobie pytania: czy Bóg istnieje? - NIE. Tu nie mam jakichś wielkich wątpliwości. Jestem teistą, który w Boga, przynajmniej aktualnie, tak jak to umiem rozumieć, wierzy dość stabilnie. Wręcz trudno jest mi wyobrazić sobie świat, w którym Boga nie ma.

Najbardziej dręczącym mnie dylematem jest to, co poruszyła kiedyś NIce w wątku http://www.sfinia.fora.pl/katolicyzm,7/wlasna-sprawczosc-vs-wszystko-jest-od-pana-boga,9417.html
W tamtym wątku Nice rozważa najbardziej kwestię zaliczenia sukcesu w jakiejś sprawie. Ja widzę tu problem szerszy i głębszy, w szczególności dotyczący pytania:
Jak ustawić granicę pomiędzy układem JA - to co od Boga?
Chodzi nie tylko o to, jak rozliczać rzeczy z przeszłości, ale też jak planować swoje wybory, jaki kontekst im nadawać, w sytuacji gdy jednak jawnie wola Boga nie została nam podana w KONKRETNYCH ŻYCIOWYCH SYTUACJACH. Mamy co prawda sumienie, ale przynajmniej mi owo sumienie nie daje jednoznacznych wskazań, bardzo często pojawiają się tu konflikty, w których nie tylko chodzi o to, aby się obronić przed zarzutem o "wybieranie zbyt po swojemu, a nie tak jak chce Bóg", lecz o to, który wybór po prostu jest tym, jakiego chce dla człowieka Bóg.
Gdzieś ta granica powinna być. Niestety, nauczanie religijne które odebrałem, więcej w kontekście tego pytania mąci, niż wyjaśnia. Tymczasem wg mnie ten problem - jeśli nie zostanie PRAWIDŁOWO rozwiązany - w zasadzie rozwala sensowność religii, a także jakoś życie człowieka. Nie będę ukrywał, że moje refleksje nad tym właśnie problemem oddalają mnie mentalnie od mojego wyznania - Kościoła Katolickiego. Oddalają właśnie dlatego, że dostaję stamtąd sprzeczne wskazówki - sprzeczne na tyle, że aż prosi się powiedzieć: jak nie umiecie wytłumaczyć tak ważnej sprawy, to się może zamknijcie i przestańcie udawać, że w ogóle macie cokolwiek sensownego do powiedzenia. Bo problem SILNIE DOMAGA SIĘ ROZWIĄZANIA. Bez tego rozwiązania właściwie całe
nauczanie religijne traci sens - traci sens pojęcie grzechu, odpowiedzialności, posłuszeństwa, nawet zbawienia. To OBOWIĄZKOWO TRZEBA ROZWIĄZAĆ.

Problem dotyka wielu zagadnień:
- wolnej woli człowieka
- odpowiedzialności za czyny
- pytania o jak/kiedy Bóg komunikuje się z człowiekiem?

Nauczanie religijne co prawda pewne wątku tu, owszem, rozgrzebało. Ale TYLKO ROZGRZEBAŁO, pozostawiając je w postaci tak jawnie niedokończonej, tak boleśnie pozbawionej odpowiedzi, a jednocześnie polanej sosem "jak tu coś źle zrobisz, to będziesz winny, a Bóg cię wsadzi do piekła". I to chyba najbardziej irytuje człowieka, który - tak jak ja - przynajmniej wierzy, że jest jakoś uczciwy w swoich dociekaniach, który pragnąłby ową wolę Boga wypełnić. Problem jednak jest w DOWIEDZENIU SIĘ JAKA KONKRETNIE OWA WOLA BOGA JEST?
Jak jest?
- Jaka jest tu, i teraz, w konkretnym życiowym problemie, nie w luźnych teoretycznych poradach, tylko w prostym pytaniu: co powinienem zrobić z jakimś moim konfliktem życiowym?
Weźmy oto typową sytuację konfliktową w rodzinie, gdy jakiś członek tejże rodziny (najczęściej dziecko, ale często jest to osoba dorosła) domaga się dla siebie jakichś świadczeń, grymasi, kaprysi. Tenże członek rodziny wciąż ma potrzeby, oczekuje że dostanie od nas więcej, a my...
- możemy mu to dawać i dawać, jakoś własnym kosztem, czyli - a jakże: altruistycznie - lecz z coraz silniejszym poczuciem, że dajemy się wykorzystywać, że karmimy czyjeś kaprysy, ulegamy manipulacji.
- ale też w którymś momencie się buntujemy, mówiąc, że my też mamy swoje prawa, nawet do odpoczynku, czy własnych przyjemności, a nie będziemy komuś zaspakajać coraz bardziej ekstrawaganckie zachcianki i grymasy.
Sytuacja powyższa jest najbardziej chyba modelowym przykładem takiego konfliktu wewnętrznego, w którym ukazuje się to, że problem z wyborami dotyczy nie tylko prostego: czy chcę swojej przyjemności (więc jestem tym egoistą) vs dobro i poświęcenie, ale też pewnego poczucia sensu. Owszem, można tu powiedzieć, że decydując się na opcję "egoistyczną", czyli odmawiając komuś jego prośby (jeśli to jest któraś z kolei prośba, a dotyczy ewidentnie zachcianki) okazujemy się złymi, czy może... sprzeciwiamy się woli Boga?...
Ale czy Bóg aby na pewno chce, abyśmy się dawali manipulować osobom o roszczeniowym i kapryśnym nastawieniu do życia?
Z drugiej strony jednak...
Nie można nam przecież uznać wszelkich próśb za zachcianki, którym możemy odmawiać. Jest jakaś część próśb, które powinniśmy spełnić. Tylko KTÓRE?
Jak na naszym miejscu postąpiłby Bóg, który wie co jest dobre?

Takich dylematów jednak w życiu jest naprawdę wiele, dotyczące bardzo różnych dziedzin, także związanych z życiem religijnym. Oto mamy całą klasę dewotów, którzy tak pojmują swój związek z Bogiem, że co chwila ganiają na jakieś tam nabożeństwa do kościoła. Często jest tak, że te - wyraźnie ponad typową normę praktykowane modlitwy - kolidują z tym, jacy są owi ludzie dla swoich bliskich, z chęcią pomocy tym bliskim. Oto ktoś "poświęca się Bogu", ale swoich bliskich traktuje "per noga". Czy to o to by Bogu aby na pewno chodziło?...
- Intuicyjnie czujemy, że raczej nie o to by chodziło. Ale gdzie mamy postawić tę granicę?

Wreszcie problem jeszcze bardziej subtelny - czy aby na pewno religijność motywowana silnie lękiem przed Bogiem, potępieniem w piekle, czy nastawiona na twarde posłuszeństwo, lekceważąca restrykcyjnie siebie jako tego dziecka bożego, które ma potrzeby, które może się uważać za kochane przez dobrego Ojca, nie jest formą powiedzenia Bogu: tak bardzo się Ciebie boję, tak mocno jestem przekonany/a, że chcesz mnie potępić i dlatego uważam, że tylko bardzo drobiazgowe, absolutne posłuszeństwo i zgnębienie siebie może tu być jedyną obroną. Bo chyba dość jawnym odczuciem jest, iż takie przekonanie, taka postawa świadczy o tym, że osoba ją przejawiająca uważa Boga za tyrana. Oczywiście owa osoba nigdy tego słowa nie użyje - z LĘKU nie użyje. Ale w samych swoich uczuciach, w samym swoim myśleniu, właśnie w tym lęku FUNKCJONALNIE TAK UWAŻA. Tylko nie nazywa całej sytuacji po imieniu. W sercu ma bowiem obraz Boga, który niczego człowiekowi nie przepuści, który tylko żąda podległości, zaliczając drobiazgowo każde potknięcie, czy słabość człowieka, to JEST FUNKCJONALNIE obraz boga - tyrana. Tylko samej nazwy "tyran" się nie stosuje, a zamiast niej używa się słów sugerujących miłość i opiekę. Ale w tę opiekę i miłość przecież...
się NIE WIERZY!
Stawiam tu dość trudne pytanie: czy swoim nadmiernym lękiem przed karą boską NIE OBRAŻAMY Boga?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 31254
Przeczytał: 90 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 11:44, 09 Cze 2020    Temat postu: Re: Najtrudniejszy dylemat teisty (wg MD)

Chcę ten temat ciągnąć, a najtaniej chyba będzie dorzucenie tu tego, co wcześniej pisałem w wątku, o którym mowa w pierwszym poście. Ale tutaj przeklejam.

Michał Dyszyński napisał:
Dość mnie "gnębi" ten wątek. Dlatego go pociągnę trochę dalej. Nice genialnie go zatytułowała i zaczęła, a zasługuje on, według mnie, na bardzo poważną dyskusję.
Uważam, że problem, który wątek rozgrzebał jest jedną z podstawowych przyczyn dla których ludzie odchodzą od religii, wiary (szczególnie tej katolickiej). Bo słuchając nauk Kościoła, niestety, najczęściej spotykamy się dość mocno uproszczoną narracją w stylu: grzeszysz, jesteś nieposłuszny, powinieneś zaufać absolutnie Bogu, oddać się jego łasce i miłości, a On ci przebaczy grzechy, a wtedy będziesz zbawiony. To nieźle brzmi, ale problem zaczyna się gdy zadamy sobie pytanie o WYKONALNOŚĆ owych postulatów.
Od tego momentu mamy właściwie same sprzeczności i pytania bez odpowiedzi:
- grzeszę - ale czy mam szanse nie grzeszyć?
- jak mam być posłusznym Bogu, w sytuacji, gdy wciąż pojawiają się SPRZECZNE WSKAZANIA, konflikty sumienia, oceny sytuacji?...
Jeśli miałbym rodzica, który byłbym złodziejem, nakazując mi pomoc w jego sposobie zarobkowania, to co bym nie zrobił, to będzie źle, bo albo przestąpię przykazanie "nie kradnij", albo "nie będę czcił ojca", nie będę posłuszny. Nawet z dbaniem o własne zdrowie mamy problem - nie dbając o nie wcale występujemy niejako przeciwko przykazaniu "nie zabijaj", zbliżamy się do opcji straceńca - samobójcy, jednak z drugiej strony, roztkliwiając się nad tym zdrowiem, staniemy się egoistami, ludźmi skupionymi na sobie, przewrażliwionymi.
Tak naprawdę to jakże często NIE WIEMY JAK POSTĄPIĆ DOBRZE.
Robimy wiele rzeczy źle, choć w gruncie rzeczy mamy raczej dobre pragnienia, chcemy jakoś ogarnąć nasze życie, często pomóc ludziom, często odcisnąć w tym życiu pozytywny ślad.

Problem z posłuszeństwem
Na ile posłuszeństwo jest cnotą?...
- A hitlerowcy posłuszni rozkazom swojego wodza - postępowali dobrze?... - chyba raczej nie.
W takim razie KOMU mamy być posłuszni, w sytuacji, gdy Bóg nie daje nam jasnych wskazówek w postaci np. oznaczenia jakoś tych właściwych autorytetów (np. dobrze widoczna aureolą).

Nieraz w Kościele słyszę postulat: zaufaj Bogu, a nie sobie. Nawet liturgia mszy św. zawiera sformułowanie "spraw, aby kierowała nami Twoja łaska, A NIE nasze upodobania". To sformułowanie sugeruje, że jeśli mam jakieś upodobania, to pewnie są one złe. Tyle, że jak je zmienię na odwrotne, to staną się jakby kolejnymi moimi upodobaniami. Czyli też należałoby je znowu odwrócić...

NIe dziwię się ludziom odchodzącym od religii katolickiej - bo gdy ileś razy zrobili coś, nie wiedząc jak robić, to wciąż odpowiedzią Kościoła są POŁAJANKI, przypomnienia o grzeszności i winie. Tylko że właściwie nie wiadomo, jak tej winy nie mieć... Co by się nie zrobiło - i tak będzie to niepewne, niejasne, może trzeba było inaczej, może się zbłądziło.
Jak zrezygnuję z tego, co sobie wymyśliłem (w końcu trzeba być pokornym i posłusznym Bogu), to co właściwie mam realizować?
- chyba to, czego nie wymyśliłem. Ale jak mam wiedzieć co robić, skoro tego nie wymyśliłem, o czym nie wiem, bo w myślach moich nie zaistniało?...
Chyba tylko pozostaje być biernym wykonawcom rozkazów czyichś. Problem w tym, że na naszym świecie do rozkazywania najbardziej prą ci, którzy po prostu rozkazywać lubią, których kręci władza, własna pycha, a nie dobro innych. Historia świata pokazuje, że wodzami rzadko zostają ludzie wysokich cnót, a najczęściej tyrani. Więc jeśli ktoś nam coś nakazuje, czegoś od nas chce, to z dużym prawdopodobieństwem będzie to egoista, satrapa, ktoś wpuszczający nas w większe zło.
Nawet duchowni jakoś nie ustrzegli się zła - wielu z nich kierowało ludzi w stronę wojen (religijnych) skrajnej nietolerancji, bezduszności, wsparcia możnych tego świata, a nie zwykłych, pracujących ludzi. Tak naprawdę NIE MA KOMU TAK DO KOŃCA ZAUFAĆ, trzeba choć w jakimś tam stopniu polegać na sobie.
Ale to "poleganie na sobie" skądinąd miałoby być jakoś czymś złym... To właściwie wychodzi tak, że jak coś zrobimy od siebie, to będzie źle - bo robiliśmy to od siebie, a jak zrezygnujemy z własnych mniemań, to do złych celów wykorzystają nas tyrani świata. Z resztą na każde niemal pytanie "świat" będzie nam udzielał sprzecznych wskazówek, mylnych odpowiedzi, bo na tym świecie wszyscy się wciąż spierają i walczą o to jak właściwie robić, czy na "lewicowo", czy na "prawicowo", czy tak jak sugerują w religii A, czy w religii B?...
To ostatecznie "prosi się" powiedzieć: wy - religianci - wszyscy robicie mnie w bambuko, chcecie mną rządzić, a nawet nie umiecie jednoznacznie, bez sprzeczności przedstawić swoich oczekiwań. Tylko się zabawiacie wywołując we mnie poczucie winy w sytuacji, gdy moja "wina" wynikła z tego, że choć miałem dobre intencje, to nie wiedziałem jak pogodzić sprzeczne wskazania świata. To spuszczam was wszystkich na bambus... Zostaję ateistą...

Ja taką postawę rozumiem. Religia w typowym wydaniu bowiem skupia się na krytykowaniu, poczuciu winy, nie podając jednak jednoznacznego rozwiązania problemów, z jakimi się i tak spotkamy, a które i tak najczęściej rozwiązujemy wybierając MNIEJSZE ZŁO. I te mniejsze zła są na każdym kroku - my wtedy robimy się "winni" - choć gdybyśmy zrobili odwrotnie, to... też byśmy byli winni. To czym w takim razie jest ta nasza wina?... - Czymś co się do nas przyklei i tak, i tak...

Ostatecznie - problem sprawczości, pytanie o to gdzie postawić granicę pomiędzy tym co z własnego rozeznania, a gdzie owemu rozeznaniu trzeba zaprzeczyć, dając pierwszeństwo jakiejś wskazówce (może pochodzącej z religii, choć nie tylko), która zaprzeczy naszym rozpoznaniom - ten problem wciąż jest nierozwiązany, wciąż "dźga" świadomość człowieka, a w szczególności kogoś wierzącego, szukającego drogi do Boga.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Kretowisko / Blog: Michał Dyszyński Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin