Forum ŚFiNiA Strona Główna ŚFiNiA
ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

powieść-prolog

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Seriale - utwory w odcinkach
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Radosław




Dołączył: 06 Gru 2005
Posty: 1722
Przeczytał: 0 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 19:08, 20 Gru 2005    Temat postu: powieść-prolog

Pewnego razu przebywałem na wsi urządzonej nowocześnie i nudno. Wszystkie domy miały pobielane ściany i dachy z eternitu. Zdawało się, ze jakiś pedantyczny architekt poustawiał je poustawiać z doskonałą symetrią. Od dawna nikt tu nie uprawiał roli. Próżno szukałem stodoły, obory lub innego budynku gospodarczego. Zamiast nich pod ręką stała jedna, wyglądająca pokracznie budowla. Ongiś mieściła w sobie państwowe gospodarstwo rolne. Potem przez wiele lat stała w ruinie. W końcu kupił ją za grosze pewien biznesmen. Przebudował swój nabytek i wynajął pod sklepy. Dawni mieszkańcy tych okolic już dawno się wyprowadzili. Na ich miejsce przyszli ludzie z miasta, amatorzy socrealistycznej architektury, szybko bogacący się przedsiębiorcy i dyrektorzy różnych ważnych instytucji. Przebudowali wszystko wedle swoich wyobrażeń, w ramach „rekonstrukcji” i „rozwoju”.

Za każdym z domów za nic nie mówiącą fasadą ukryto równie nic nie mówiący ogródek w stylu francuskim. Zazwykle rosła w nim równo przystrzyżona trawa. W regularnych odstępach stały smutno, doskonale przycięte drzewa w których nie gnieździł się żaden ptak. Wśród nich hodowano klomby róż i narcyzów. Często je zraszano więc kwiecie przez kilka chwil uśmiechało się do nieba. Jednego wieczoru przechadzałem się pod drzewami. Zapadał wieczór, wiał lekki wiatr. Usiadłem na jednej z ławek w bocznej alejce.

Nagle zauważyłem, ze zdumieniem, że znajduje się gdzie indziej. Pnie i korony które przed chwilą rzucały cień zmieniły się w osłonecznione, odległe baszty i blanki morów. Żywopłoty zgrubiały i urosły w oczach zmieniając się w mury. Otoczył mnie plac miasta, o wąskich kamiennych uliczkach. Wyrósł wielki tłum i gwar głosów. Ale zobaczyłem tylko jakąś postarzała kobiecinę łudząco podobną do kogoś z mej rodziny. Chciałem się odezwać lecz w tym momencie ktoś zawołał: Saro gdzie nasz Izaak? Abrahamie jest ze mną odpowiedział jej cichy i słaby głosik.

W kilka chwil później stanął przy mnie stary, tęgi mężczyzna i złapał mnie za ramię i pociągnął za sobą. stwierdził władczym tonem idziemy. Dopiero teraz spostrzegłem, że zmalałem. Poszliśmy przeciskając się przez ciżbę różnorakich postaci. Najwyraźniej odbywał się targ. Wszystkim się gdzieś spieszyło, przekrzykiwano się, poruszano bezładu i składu od jednego krańca straganów do drugiego. Najgłośniej zachowywali się kupcy. Ci zamożniejsi mieli pięknie wyłożone sklepiki, biedniejsi porozkładali się na ziemi z kilkoma tobołkami, czy wózkiem. Handlowano wszystkim począwszy od niewolników po przyprawy i świecidełka.

Aby się nie pogubić trzymaliśmy się za ręce, niosąc na plecach toboły. Z powodu gwaru nie rozmawialiśmy, aż do momentu wyjścia za miasto. Pierwsza odezwała się Sara, wymieniła z mężem kilka uwag na temat cen i tego czego nie udało się załatwić. W chwile potem zapadła cisza.

Szliśmy obładowani wzdłuż rzeki w kierunku obozowiska. Tam gdzie woda obmywała ziemię zieleniły się drzewa, dalej zaczynała się wielka przestrzeń pełna traw. Od czasu do czasu rozbrzmiewały rogi pasterzy. Obleciał mnie nagle strach, nie potrafiłem się odezwać. Zawsze lubiłem miasto, wysokie wieżowce, i wygodne pensjonaty z basenami. Sama przestrzeń przerażała mnie. A jeszcze bardziej ta rzeka, powolna ale nieubłagana we wszystkich swych spowolnieniach, przyspieszeniach, zakrętasach, jak czas, właśnie jak czas, owo nieubłagane jarzmo. Od którego w naszych czasach chce odwrócić wzrok.

Po godzinie marszu w oddali zobaczyliśmy obozowisko. Kilka namiotów otoczonych prowizorycznym ogrodzeniem. Z pośród nich unosił się dym z ogniska. Nieopodal pasły się krowy, owce i konie. Świetlista, rozmyta kula spadała za horyzont jak rzucony kamień Ścieżyna brązowa, kamienista biegła mijając gaje. Szliśmy, spoceni zmęczeni, spuściliśmy głowy zgodzeni na świat. W końcu Abraham jakby przełamując się stwierdził. Muszę dziś z naszym synem udać się na wzgórze Widzenia. Nie wiedziałem dlaczego w tym momencie jego towarzysze posmutnieli. Zapadła jakaś decyzja, smutna, niezrozumiała, absurdalna. Ale mnie dopadło uśpienie, dumałem. Zaskoczony stałem się posłuszny temu ogromowi odmienności. A ona kpiła ze mnie, patrzyła mi w zęby i grała na nich długo, ospale tak, iż zaciemnił mi się umysł. I widzieć zacząłem jakby przez mgłę minioną przyszłość. Dni moje, dni późniejsze ukazały mi swoją pokraczną twarz. Twarz wiecznie spieszącego tłumu bojącego się spojrzeń, bojącego się swojego odbicia w lustrach brunatnych kałuż. Wieczna głupota natarła na mnie, rozpostarła swe skrzydła. Krzyczały wieki jedne do drugich: głupi, głupiś, głupiś! A każdy krzyczał mocniej i dziecinniej. Ustawiły się jak talia pstrokatych kart, usiadły na grzędzie, na nieskończenie długiej grzędzie, jak papugi. I nagle w tym zamroczeniu gdy cień przelotny jaki padł na twarz Abrahama, zobaczyłem w oka mgnieniu rys podobny, znajomy. Nie wiedziałem co to ma znaczyć. Pomyślałem przecież to niemożliwe, ale gdy przyjrzałem mu się uważniej odkryłem w nim rysy człowieka o wiele późniejszych, moich czasów.

Wzniesienie na które poszliśmy miało złą sławę. Służyło okolicznym mieszkańcom do składania ofiar. Uważano je za wyjątkowo dogodne miejsce ku temu, z powodu specyficznej aury roztaczanej przez jedno stare, spróchniałe, samotne drzewo. Oglądało ono w ciągu swego żywota wiele ofiar z zwierząt i ludzi. Wielu Izaaków, i Jakubów już tu zabito, bo zgodnie ze zwyczajem ofiarowywano tu zwierzęta i ludzi. Zgodnie z wierzeniami okolicznych ludów, każdy ojciec miał obowiązek spuścić swemu pierworodnemu, całą krew przy pomocy ostrego noża, na specjalnie uformowany kamień. Swym wyglądem przypominał on człowieka w pozycji kwiatu lotosu. Stanowił wyobrażenie bożka odradzającego się życia. Był odpowiednikiem greckiego Dionizosa. Spadająca na niego gorąca krew, zabarwiła go na fioletowo. Obok figury wbito pal do którego mocna liną przywiązywano ofiarę. Jeśli głowa rodziny miała duży majątek w ofiarowywaniu pomagał kapłan. W czasie upuszczania grał na przewieszonym na ramieniu bębnie, wyśpiewując żałobne pieśni. Czasem za dodatkowa opłatą, oszałamiał nieszczęśnika specjalnym wywarem z ziół i halucynogennych grzybków. Lecz jeśli ktoś ledwo wiązał koniec z końcem, musiał radzić sobie sam. Po wypłynięciu całej krwi, ciało palono na pobliskim palenisku z kamieni.

Abraham do końca wahał się czy złożyć mnie Bogu. Z jednej strony wiedział, iż przemówił do niego ktoś inny, o wiele bardziej prawdziwy od wszystkich kamieni, posążków i drzew czczonych do tej pory. Przemówił z cała siłą, ktoś kryjący się za wiatrem wiejącym, ktoś skryty z bezkresem traw, ktoś schowany za bezmiarem wszechświata i oceanów.

Należał do swoich czasów i starał się odnajdywać słowa Boga na własna rękę, w codziennym życiu, otaczającym go świecie. A zdarzyło mu się przywędrować do krainy, w której obyczaje i wierzenia wyglądały na prawdę oryginalnie i miał problem z ich oceną.

Często postępował w sposób, który byśmy odrzucili i potępili. Wygnał raz niewolnicę w ciąży, ze swoim dzieckiem, bo chciała tak zazdrosna o niego żona Sara. Inna rzecz, ze spółkował za jej wiedzą, zgodą a nawet radą. Ot, najzwyczajniej w świecie Sara już dawno weszła w wiek podeszły i rodzić nie mogła. Chciał mieć dziecko, więc poleciła mu położenie się wraz ze swoją służką. Gdy odkryła, że niewolnica znalazła się w stanie błogosławionym, postanowiła ja wygnać. Jednakże Bóg łaskawie spojrzał na matkę i sprawił, iż jej syn stał się protoplastą potężnego, wojowniczego ludu. Abrahamowi i jego rodzinie trafiały się jeszcze lepsze historie nad którymi spuszczę zasłonę milczenia. A dociekliwych odeślę do księgi rodzaju.

Oboje nie należeli do świętoszków, ani mistrzów cnoty. Nie przypisuje im zachowania w całości czynnikom kulturowym, ani jakiejś deprawacji charakterów. Po prostu należeli do ludzi namiętnych, a zarazem racjonalnych, dzikich a „cywilizowanych”. Czas uczynił z nich rzadki przypadek pomieszania współczesności z zamierzchłością. Tkwią u podstaw naszej kultury, tkwią w niej głębiej niż moglibyśmy przypuszczać.

Bo czyż są lepsi od tej pary co trzyma się za ręce i mówi żyjemy bez ślubu, to mniej krępuje? Albo od tych co mówią skok w bok? To może nawet cementować związek. Są lepsi? Albo czy znacie dramat Zapolskiej „Moralność pani Dulskiej”? Nie uwierzę. Czasem warto wyjąć kawałek z Biblii naświetlić fragment własnymi słowami, tak aby zobaczyć go w całej wyrazistości, a ani chybi zobaczymy współczesność. Tak więc jej słowo wciąż zachowuje aktualność. Sięgnijmy po nie, do naszych korzeni aby zbadać dokąd zmierzamy, aby zbadać co powinniśmy czynić. Aby zobaczyć, że nie ma owej przysłowiowej moralności dla „słabych” bo owa moralność to moralność silnych. Moralność wolnych stepowych ludów. Moralność dla tych co potrafią dążyć do udźwignięcia więcej niż to co nakłada społeczeństwo.

Abraham należał do ludzi żywiołowych i emocjonalnych, nic dziwnego więc, że zaczął w końcu ze mną rozmowę, w której długo i okrężnie wyjaśnił sytuację. Dowiedziałem się z niej kilka szczegółów, o których powiedziałem wyżej. Dowiedziałem się też trochę o krainie w której przebywałem.

Istniało w niej kilka poważnych ośrodków kultu, a nawet coś co nazwalibyśmy szkołą dla kapłanów. Uczono w niej pisania, czytania, rytuałów, pieśni, a nawet pewnego rodzaju filozofii. Z godnie z nią bogowie istnieli. Rozumiano przez nich siły bezwzględnej konieczności i wszystko czemu podlega człowiek, począwszy od jedzenia po spanie.

Nie uważano aby bogowie w istocie mogli usłyszeć wołania śmiertelników, co więcej gdyby mogli, uznano by to za niestosowne dla ich godności. Mimo to uważano, ze należy stawiać im pomniki, i wystawne świątynie. Choć może wydać się to dziwne, wszyscy oczekiwali stawiania coraz okazalszych pomników, wspanialszych świątyń i składania hojniejszych ofiar. W ten sposób dążono do upodobnienia się do bogów, dary miały w ich poglądzie służyć wyłącznie ofiarodawcy jako pokaz jego wielkości. Argumentowano w ten sposób człowiek włącza się w obieg sił natury, przyspiesza go. Z stąd też brał się obyczaj aby oddawać na pastwę śmierci pierworodnych. Jeśli ktoś nie poddał się temu barbarzyństwu odmawiano mu miana mężczyzny.

Tak więc gdy Abraham usłyszał nakaz złożenia mnie zdziwił się mniej niż można było się spodziewać. Może nawet sam by na to wpadł, albo zostałby na mówiony. Jego obawy wynikały z wieku, sądził, iż drugiego syna mieć nie będzie z Sarą.

Skojarzyły mi się te informacje z lekcjami filozofii jakie kiedyś brałem na studiach. Mówiono na nich o Nietzsche, który także uważał, iż dary powinny służyć tylko ofiarodawcy. Co więcej nauczał zupełnie jak owi kapłani o wiecznie odradzającym się do życia Dionizosie. Uważał krzyż za śmieszny, woląc kwitnąco-rozkładającego się wiecznie, autentycznego boga. Owszem boga, boga śmierci. Zamkniecie w kole zamiast bezkres otwarcia. Tak, zarówno dla jednych jak i drugich śmierć stanowiła ideał. A jak nie śmierć to stan zapomnienia niczym od niej nie różny.

Sposób patrzenia Nietschego na chrześćjaństwo, jego krytyka wydaje mi się śmieszną. Moim zdaniem nie potrafił się on uwolnić od protestanckiego sposobu widzenia. Nawet wtedy, gdy próbował najostrzej krytykować, w gruncie rzeczy atakował poglądy swego ojca pastora. W istocie rozumowałem, pewne odsuniecie się protestantyzmu od bogactwa form, na rzecz przesadnej prostoty, przełożenie akcentów w sprawach sakramentów, łaski i zbawienia „na rzecz Boga”; spowodowało nawet słuszną pod pewnymi względami krytykę Nietschego. Tyle, ze kompletnie nietrafioną w przypadku katolicyzmu i prawosławia. Wiary wyrażonej symbolicznie po przez kołyskę w kielichu, krzyż i pusty grób. W gruncie rzeczy chrześćjaństwo zawiera religię Dionizosa w sobie. A nawet więcej, bo pozbywa się owego mankamentu, który sprawia, ze nawet największe triumfy tego bożka zabarwione są zgnilizna, obłudą, maską, zepsuciem.

Skojarzenie owo nagle uświadomiło mi, że śnię. Przestałem się do reszty bać. Przecież nigdy przy składaniu ofiar nie spuszczano całej krwi, lecz zabijano od razu i palono na ołtarzu. W ofiarowywaniu mnie żaden kapłan nie brał udziału. A przecież gdyby informacje ze snu były prawdziwe powinien, bo jak wiadomo Abraham do biednych nie należał. Lecz dziwna sprawa sen jak alegoria, jak mit trwał dalej, albo raczej kończył się wolniej niż się spodziewałem.

Rozmowa skończyła się nagle. Ktoś trzeci nie spodziewanie odezwał się do Abrahama. Jego głos wyraźnie spadał z wysokości chmur jak fala.
- Abrahamie nie zabijaj swego syna Izaaka, zamiast niego złóż mi baranka. Za to, że zaufałeś mi ponawiam z tobą przymierze, a potomstwu twemu licznemu jak ziarna piasku na pustyni pobłogosławię.
- Panie wiec czemu wystawiłeś mnie na tą próbę? Znasz moje myśli, otoczenie, postępowanie i wiesz, że nie mam tak wielkiej zasługi.
- Wiedziałem, że zadasz to pytanie i czekałem na nie. Kazałem ci przez to przejść abyś wiedział ty i twoi synowie, córki, że Ja jestem Bogiem żywych a nie umarłych. A wszystko co żyje karmi się słowem z mych ust. Czy zastanowiłeś się kiedyś czym dla mnie jest śmierć jakiegokolwiek człowieka? Tym co przeżyłeś. Wiedz, że mam kogoś kto poddany tej próbie będzie wstanie ją przejść, bo jako samo życie, nie podlegnie śmierci. Ten ktoś to przygotowany od początku na wcielenie, mój pierworodny Syn. Wyjdzie on z rodu twego potomka. On zgromadzi wokół siebie wybranych, którzy będą mnie czcić w duchu i w prawdzie. A symbolami ich wiary będą: kołyska z kielicha, krzyż i pusty grób.

Ostatnie słowa uderzyły mnie. W mgnieniu oka zobaczyłem egipskie piramidy, grobowce faraonów, zabalsamowane ciała; glinianą, grobową armie cesarza Chin i wiele innych kultów, religii opartych na kucie śmierci i zmarłych. Przypomniałem sobie o tych wszystkich najdawniejszych kulturach, o których wiemy bardzo niewiele. Odkrytych właśnie dzięki zwyczajowi grzebania. Może gdyby nasi przodkowie mieli wybór zostawiliby nam po sobie śmiech swych dziewcząt, spojrzenia dzieci, smak pieczonego mamuta. A tak mamy po nich ów protest. Chęć prześcignięcia kamienia i olejku. Dorównania śmierci, wydrwienia…. Ale ona widząc, iż to jej własność odcisnęła na ich dziełach swe pieczęcie milczenia.

Albo czymże jest eucharystia jak nie ostatecznym zwycięstwem ucztowania nad jedzeniem? Człowiek przecież od początku świata starał się zniweczyć konieczność jedzenia czyniąc z niej sztukę. Wymyślił kompletnie nie pasujące do kwasu solnego w żołądku, soków trawiennych, wyrostka robaczkowego; zastawy z delikatnej porcelany, obrusy, konwenanse, potrawy,, zwyczaje, ceremonie….

Z punktu widzenia naszych wnętrzności, długich jelit, pracowitych nerek to kompletny absurd. To tak jakby proponować wykarmienie kilku tysięcy ludzi za pomocą paru bochenków chleba i kilku bułek. A jednak ludzie gromadzą się siła przyzwyczajenia, zachwytu, bądź mocą owego duchowego pokarmu.

W tedy do moich uszu dobiegł dźwięk kościelnego dzwonu z sąsiedniej wsi. Obudziłem się całkowicie i poszedłem do domu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Seriale - utwory w odcinkach Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin