Forum ŚFiNiA Strona Główna ŚFiNiA
ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

satanistyczne opowiadanie katolickiego księdza....

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Galeria twórczości
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
abangel666
Opiekun Kawiarni



Dołączył: 03 Lis 2006
Posty: 3123
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Piekła

PostWysłany: Wto 0:14, 29 Maj 2007    Temat postu: satanistyczne opowiadanie katolickiego księdza....

Może macie ochote przeczytać, jak katolicki ksiądz pisze satanistyczne opowiadanie?
Tekst jest dobry, wart przeczytania ino długi... wyciagnijcie z lodówki piwo, albo zróbcie sobie herbatę i na spokojnie przeczytajcie.

WARTO PRZECZYTAĆ!

(tekst pochodzi z [link widoczny dla zalogowanych] )

Marek Bończak
Inkwizytor (2007-01-31)

Poznaliśmy się zupełnie przypadkowo.

Pewnego jesiennego popołudnia wracałem do domu z treningu. Padał zimny deszcz, wiatr zacinał z ukosa, czyniąc mój parasol zupełnie bezużytecznym. Choć uwielbiałem jesień, tym razem byłem daleki od rozkoszowania się widokiem ponurych, ciężkich chmur i kaskady złotych liści zdanych na łaskę kapryśnego wiatru. Dostałem kolejną pałę z matmy i trener powiedział, że jeśli się nie poprawię, będzie musiał wylać mnie z drużyny. "Według twojego wychowawcy boks wybija mózg z głowy - powiedział. - Twierdzi, że im więcej boksujesz, tym gorzej się uczysz. Musisz udowodnić, że to kupa bzdur albo będę zmuszony usunąć cię z drużyny". Byłem zły na wychowawcę za jego głupotę; nienawidziłem trenera za jego tchórzostwo. Boks był dla mnie wszystkim: pomagał mi przetrzymać piekło domu, w którym rządziła pijaczka - tyranka. Co będzie, jeśli nie uda mi się poprawić na trzy? Nikogo nie obchodziło, że dobrze boksowałem a matematyki po prostu nie potrafiłem zrozumieć. Zasrany
świat...

Skręciłem w uliczkę wiodącą do bloku, w którym mieszkałem, gdy usłyszałem jęk. Zatrzymałem się i rozejrzałem uważnie. Głos dochodził zza na wpół rozwalonego
śmietnika. Ostrożnie zrobiłem kilka kroków i zobaczyłem dwóch nie znanych mi chłopaków, znęcających się nad trzecim, dużo młodszym.


Zatrzymałem się. Moje serce zaczęło bić szybciej.

Jeden z napastników kopnął ofiarę w brzuch.


Może dzieciakowi pomóc?


Drugi, wyższy, poprawił kopniakiem w biodro.


To nie moja sprawa.


Niższy kopnął chłopca w nerki, zmuszając go do przeraźliwego krzyku.

Zabiją go.

- Skop mu mordę! - Krzyknął niższy.

Podbiegłem. Wyższego uderzyłem z całej siły w tył głowy. Upadł bez jęku na twarz. Niższy zdążył przyjąć postawę obronną. Jego błękitne oczy płonęły nienawiścią. Zrobiłem zwód a on dał się nabrać. Prawy sierpowy trafił go w szczękę. Na ringu zawsze marzyłem o takim ciosie. Usłyszałem trzask pękającej kości. Bandyta osunął się na chodnik, niczym marionetka nagle pozbawiona sznurków. Zdziwiła mnie własna siła.

Widok powalonych przeciwników sprawił mi przyjemność. Jednocześnie poczułem niedosyt. Żałowałem, że wszystko poszło tak łatwo. Chciałem walczyć, zadawać ból, widzieć lęk w oczach pokonanych wrogów!

Strząsnąłem z siebie te myśli, jak pies, który wynurzał się w kałuży brudnej wody. Przyklęknąłem przy pobitym chłopcu. Był żywy, choć stracił przytomność. Zadbałem o to, by nie zadławił się wymiotami i krwią, która obficie płynęła z jego uchylonych ust, po czym pobiegłem po pomoc.


Lekarze powiedzieli, że prawdopodobnie uratowałem mu życie.

Ja wiedziałem o tym z pewnością. Pomimo to długie miesiące nękały mnie wyrzuty sumienia. Moja początkowa opieszałość mogła kosztować chłopaka życie. Był to jeden z wielu powodów, dla których pokochałem go jak brata.



*





Piotrek szybko powracał do zdrowia.


Trzy tygodnie od owego feralnego wieczoru jego matka zadzwoniła do mnie z zaproszeniem.

- Piotrek czeka na ciebie - powiedziała. - Przyjedź do nas na obiad.

Kupiłem wedlowską bombonierkę i pojechałem.


Jego rodzice byli zamożni. Mieszkali we własnym, jednorodzinnym domku w dzielnicy bogaczy, zwanej "Złodziejowicami". Ojciec, inżynier, pracował w wielkiej firmie budowlanej. Matka była lekarzem.

Wszedłem do dużego pokoju, którego pomalowane niebieską farbą
ściany zdobiły dziesiątki folderów z czasopism samochodowych. Żadnych zespołów rockowych, czy murzyńskich gwiazd koszykówki - tylko samochody. Kilka nawet rozpoznałem: Volkswagen Golf, Ferrari, BMW...

W łóżku - dwa razy większym od mojej pryczy - leżał Piotrek. W
świetle stojącej na biurku nocnej lampki prezentował się całkiem nieźle. Opuchlizna zeszła z jego szczupłej twarzy. Jedynie ciemne plamy - pozostałości po ogromnych sińcach na policzkach i skroni - przypominały, że otarł się o
śmierć. Jakimś cudem jego cienkie, blade wargi pozostały nietknięte.

- Cześć - powiedziałem niepewny jego reakcji.

Uśmiechnął się. W brązowych, nakrapianych złotem tęczówkach igrały psotne ogniki. Oto człowiek, który poznał kruchą wartość życia - pomyślałem. Ucieszyłem się, że to właśnie mnie przypadł zaszczyt uratowania tych ogników przed definitywnym black - outem. Życie jest wartością najwyższą, nienaruszalną,
świętą. Nagle z mojego serca ustąpił żal do trenera za usunięcie mnie z drużyny. Patrząc na chude, poobijane ciało Piotrka uświadomiłem sobie absurdalność sportów opartych na brutalności i zadawaniu bólu. Duch wojownika opuścił mnie i wcale nie było mi z tego powodu przykro. Życie - westchnąłem w myślach - cudowne życie...

Przywołał mnie gestem drżącej z wysiłku ręki.

Podszedłem do łóżka i usiadłem na niskim stołku. Pachniało szpitalem i
świeżą, krochmaloną pościelą. Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło, aż łzy stanęły mi w oczach. Piotr ujął mnie za prawą dłoń i przyłożył ją do swego policzka, który był rozpalony i delikatny jak owinięty w jedwab termofor.

- Dziękuję - szepnął.


- Zawsze będę cię bronił.



*





Na drugim roku studiów poczułem powołanie. Kilka miesięcy później wstąpiłem do Seminarium, a po sześciu latach nauki przyjąłem
święcenia kapłańskie.

Zaczęło się niewinnie. Coraz bardziej podobała mi się atmosfera kościoła, do którego chodziłem co niedziela, by sprawić przyjemność swojej dziewczynie. Coraz mniejszą przyjemność za to sprawiał mi seks z Iwoną i analiza "Dialogów" Platona, które przerabialiśmy na ćwiczeniach. Wreszcie przyszedł czas, gdy uznawałem za stracony dzień, w którym nie mogłem uczestniczyć we mszy
świętej. Comiesięczna spowiedź postawiła mnie w sytuacji głębokiej rozterki moralnej. Nie mogłem czcić Boga i Mamony. Zaproponowałem Iwonie życie w czystości aż do
ślubu. Po tygodniu odeszła. Znajomy ksiądz przekonał mnie, że to ewidentny znak bożej woli. Uczyłem się coraz gorzej, modliłem coraz częściej. Przeczytałem dwa razy całą Biblię, zaliczyłem rekolekcje ignacjańskie i powołaniowe u franciszkanów, dominikanów oraz werbistów. Zakochałem się w Bogu i jak pochodnia olimpijska zapłonąłem pragnieniem wstąpienie na jego służbę. Nie było w tym zbyt wiele egzaltacji; była stanowczość i wytrwałość w wędrówce jego
ścieżkami.

Piotr przyjął moją decyzję z radością. Nie dlatego, że głęboko wierzył. Wystarczyło mu pięć minut rozmowy. Wiedział, iż znalazłem swą drogę do szczęścia.

Przez sześć lat odwiedzał mnie w Seminarium, dzieląc się swymi sukcesami i porażkami.

- Wiesz co? - powiedział mi któregoś razu. - To pranie mózgu nieźle ci robi. Nigdy nie czułem twej bliskości tak mocno, jak podczas tych wizyt.


Bóg mnie zmieniał.

W przeddzień święceń diakonatu Piotr przyprowadził na spotkanie wysoką, bardzo ładną blondynkę o szczerym, skromnym spojrzeniu.


- To Ewa - rzekł. - Moja narzeczona.


Czekali ze ślubem cały rok. Dwa wesela w odstępie tygodnia. To był najpiękniejszy okres w moim życiu.



*





- Chodź popływać! - Ewa machała do mnie zachęcająco. Stała zanurzona do pasa w ciepłej wodzie jeziora. Od jego drgającej powierzchni, niczym od miliona okruchów szkła, odbijały się promienie popołudniowego słońca.

Odłożyłem brewiarz i zdjąłem okulary.

Żona przyjaciela wyglądała jak Wenus, wyłaniająca się z morskich otchłani. Szczęściarz - pomyślałem. - Ma piękną, mądrą towarzyszkę życia, satysfakcjonującą pracę i kupę forsy. Zbyt wielu nieszczęśników spotykałem codziennie w mojej duszpasterskiej posłudze, by nie docenić szczęścia, które spotkało przyjaciela. Dzięki ci, Boże! Opiekuj się nimi.

Podszedłem do molo, przy którym się kąpała.


- Nie lubię wody - rzekłem.

Nie nalegała. To właśnie podobało mi się w niej i Piotrze. Wiedzieli, kiedy ustąpić, by nie urazić drugiej osoby. Ja naprawdę nienawidziłem wody. Kilkanaście lat temu, podczas kąpieli w rzece, otarłem się o przepływające zwłoki topielca. Jego nadęta, pozbawiona oczu twarz czasami pojawia się w moich snach. Blade usta uchylają się w grymasie bezgranicznego cierpienia, wymiotując gęstą cieczą w kolorze krzepnącej krwi. Nagle rzeka, pełna obrzydliwego
śluzu wydalonego z gnijącego ciała topielca, wzbiera i wylewa się ze swego łoża. Ja usiłuję uciec, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Brnę przerażony ku brzegowi, który z sekundy na sekundę staje się coraz bardziej odległy, nieosiągalny. Woda podnosi się szybko. Już po chwili sięga mi piersi, ramion, szyi. Wówczas słyszę, jak ktoś wypowiada moje imię.


"Tomku".


Wiem, że wypowiada je topielec.


Odwracam się.

Rozpoznaję twarz ojca, który uśmiecha się mściwie.

Zaczynam krzyczeć i w tym momencie obrzydliwa ciecz wypełnia mi usta. Przełykam ją odruchowo, czuję jej niepowtarzalny smak - to krew. I to nie byle jaka. To krew mojej matki.


Smakuje znakomicie...


- Jezu, ratuj! - Szepnąłem usiłując uwolnić się od okropnego wspomnienia. - Jestem twoim kapłanem, powiernikiem twoich tajemnic. Dlaczego te koszmary niszczą moją duszę?


Pierwszy raz przeżywałem swój koszmar w biały dzień.

- Wszystko w porządku? - zaniepokoiła się Ewa.


- Tak.


Z ze wszystkich sił modliłem się, by moja odpowiedź okazała się prawdą.

A jeśli nie?



*





Siedzieliśmy we dwójkę przy okrągłym stole. Piotrek doglądał smażących się na grillu ostatnich kiełbasek.

Zmierzch przyniósł umęczonej przyrodzie nieco ochłody. Znad jeziora wiał lekki wietrzyk. Żaby i
świerszcze przystąpiły do codziennego konkursu na najgłośniejsze wykonanie letniej uwertury. Ewa zapaliła
świece.


- Dobrze mi z wami - wyznałem.

- A nam dobrze z tobą - odpowiedział Piotr. - Nawet, jeśli te wakacje spędzamy inaczej niż zwykle.

- Przecież jesteśmy nad jeziorem - zaprotestowałem.

- To prawda. Jednak nie ma tu wygód, jakie miałeś w Mikołajkach.


Nalałem sobie wina, wstałem od stołu i podszedłem do ścianki drewnianej werandy. Spojrzałem na wody jeziora, które marszczyły się pod wpływem zbyt szorstkich pieszczot coraz silniejszego wiatru.

- Do diabła z wygodami - powiedziałem. - To jest twój dom, Piotrze. Dom twoich przodków. Wszystko, co w nim jest, mówi o twojej tożsamości, bazującej na historii twojego rodu. Choć przyjaźnimy się od wielu lat, nigdy tu nie byłem. Mam gdzieś hotel i jego wygody. Ostatecznie jestem księdzem, a dla nas zbytek to grzech. Widocznie Pan Bóg chciał, byśmy spędzili wakacje w domku zbudowanym przez Twego pradziada.

- Masz rację - wtrąciła Ewa. - Nie można uciec przeznaczeniu.

- I tak minął dzień pierwszy. I Bóg widział, że to, co stworzył było dobre - zażartował Piotr, gasząc rozżarzone węgielki grilla wodą z butelki.

- Czy wiesz, że za te słowa w
średniowieczu zostałbyś surowo ukarany. Może nawet zabity - przekomarzałem się z nim.


- Och, nie! - Udał przerażenie. - Ojcze Inkwizytorze, ja nie chciałem!

- Za późno bezbożniku. Oto ogień, oto topór - chwyciłem za siekierkę, leżącą przy grillu na drewnianej podłodze altany, po czym ruszyłem za nim w pogoń.

- Ewo, żono moja, ratuj! -
śmiał się Piotr, uciekając wokół stołu.

Ewa chwyciła leżącą na stole białą serwetkę. Podbiegła do męża i zarzuciła mu ją na głowę.

- Mój ci on jest, mój! - krzyknęła cienkim głosikiem Danuśki z "Krzyżaków".

Opuściłem oręż i usiadłem na swoim miejscu. Wszyscy troje zanosiliśmy się dzikim
śmiechem, aż rozbolały nas brzuchy.

Kochałem ich. Boże, jak bardzo ich kochałem! Byli dla mnie prawdziwą rodziną, której nigdy nie miałem. Pobity do nieprzytomności chłopczyk, którego uratowałem od
śmierci, wyrósł na potentata przemysłu samochodowego, lecz uczucie przyjaźni, które nas łączyło, pozostało tak samo silne i szalone jak wówczas. Byłem gotów oddać za niego życie i wiedziałem, że on nie pożałowałby mi swojego. Jego małżeństwo z Ewą niczego nie zmieniło. Po prostu Pan Bóg obdarzył mnie siostrą.

Posprzątaliśmy po kolacji. Oni wyszli przed dom, tuląc się do siebie i chichocząc jak nastolatki. Ja poszedłem do siebie z brewiarzem w ręku.

Zajmowałem niewielki pokoik o
ścianach wyłożonych boazerią i niskim suficie, z którego zwisał smętnie staroświecki żyrandol. Jedyne okienko wyglądało na taflę jeziora pokrytą srebrnym gobelinem księżycowej poświaty. Uchyliłem je, pozwalając chłodnemu powiewowi mazurskiej nocy rozgościć się w mojej sypialni.

Wyposażenie pokoju było bardzo skromne, co mi odpowiadało. Stanowiło je małżeńskie łóżko przykryte czerwoną kapą, niewielki stolik z nocną lampką przytwierdzoną do niego gwoździem, drewniana dwudrzwiowa szafa i jedno krzesło. Naprzeciw łóżka, obok szafy, wisiało oprawione w ciemne, drewniane ramy zdjęcie dużego formatu, przedstawiające popiersie kilkuletniego chłopca.

Usiadłem na krześle i otworzyłem brewiarz.

- "Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu! Panie, pośpiesz ku ratunkowi memu!" - przeżegnałem się w rytm wypowiadanych słów.

Nie czułem się zagrożony. Nie potrzebowałem ratunku. Otaczali mnie kochający ludzie; opiekowała się mną Matka Kościół. Jako kapłan błagałem o pomoc w imię tych, którzy gdzieś w
świecie doznawali ucisku, byli gwałceni, zabijani, tracili wiarę, umierali nie pojednawszy się z Bogiem. Byłem ich adwokatem, ich ostatnią deską ratunku. Z woli bożej moja modlitwa posiadała ogromną moc, dlatego podchodziłem do niej odpowiedzialnie. Kościół, który się modli przez swych kapłanów, jest mistycznym ciałem Zbawiciela. Ja jestem zbawicielem...

Skończyłem modlitwę i położyłem się na łóżku. Materac był zbyt twardy, jak na mój gust. Zlekceważyłem tę małą niewygodę i zamknąwszy oczy pogrążyłem się w pozbawionej myśli i wyobrażeń relaksującej pustce.

Coś zmusiło mnie do otwarcia oczu. Spojrzałem na zdjęcie, wiszące na przeciwległej
ścianie. Kilkuletni chłopczyk, którego popiersie zostało uwiecznione na czarno- białym zdjęciu, był bardzo ładny. Gęste blond włosy niesfornymi lokami okalały delikatną buzię o regularnych rysach barokowego cherubinka. Szyja i drobne ramiona były odsłonięte, jakby chłopca rozebrano do pasa dla zrobienia zdjęcia. Potęgowało to wrażenie nieziemskiego piękna dziecka.

Mimo to coś w tym zdjęciu raziło, wzbudzając głęboki niepokój. Potrzebowałem kilku sekund, by domyślić się
źródła negatywnych wrażeń. Postać chłopca znajdowała się w jasnym owalu, resztę przestrzeni zamkniętej drewnianymi ramkami wypełniała czerń.


Fotografia została wykonana w stylu używanym do zdjęć nagrobkowych!

Drobne usta dziecka wyrażały ledwie wyczuwalną drwinę. Pogrążone w cieniu oczy spoglądały surowo.

"Też mi odkrycie"- zdawał się mówić chłopiec.
"Oczywiście, że jestem trupem. Ty też nim będziesz".


Jezus jest Zmartwychwstaniem i życiem. Kto w niego wierzy, ten będzie żył na wieki, odpowiedziałem.

"Trele morele. Perskie bajki w judeo - chrześcijańskim wydaniu. Się żyje, a potem się gnije".

Wierzę w Ducha
Świętego, święty Kościół powszechny, świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny. Amen, gówniarzu. AMEN!!!

Co ja robię?! Przeraziłem się. Każdy ksiądz, wcześniej czy później, przechodzi kryzys wiary. Ale żeby rozmawiać z obrazem?! Przypomniałem sobie epizod sprzed kilku godzin. Czyżby to był początek choroby?

Poczułem mdłości i zerwałem się z łóżka.

Nie jestem wariatem, powtarzałem sobie. Nie jestem wariatem! To przez ten cholerny upał. Może nawet doznałem udaru słonecznego... We wrześniu miałem otrzymać własną parafię. Wreszcie, po siedmiu latach służenia innym kapłanom miałem szansę stanąć na swoim. Jeżeli trafię do szpitala, wszystko się przedłuży. A co będzie, jeśli stwierdzą chorobę psychiczną? Koniec z marzeniami o probostwie. Skończę jako rezydent, wieczny tułacz. W Kościele nie ma sentymentów. Liczą się układy i siła przebicia. Nawet jeśli biskup da mi drugą szansę, będę czekać na nią długie lata.

Uklęknąłem, opierając się o łóżko. Z kieszeni spodni wyciągnąłem różaniec, prezent od Piotra. Przeżegnałem się pośpiesznie i rozpocząłem modlitwę. Recytując kolejne dziesiątki Pozdrowienia Anielskiego, błagałem Matkę Jezusa o ratunek i opiekę. Panika ustępowała powoli, jak ból chorego zęba po zażyciu Panadolu. Pod koniec różańca zasnąłem.



*





Obudziłem się tuż przed dziewiątą obolały i zmęczony niewygodną pozycją. Obmyłem twarz w malutkiej łazience, przylegającej do mojej sypialni i zszedłem na
śniadanie.

Skąpana w porannym słońcu kuchnia pachniała smażonym boczkiem i dobrą kawą. Piotr siedział przy stole, zajadając się jajecznicą. Ewa wlewała do podróżnego termosu kawę z ekspresu.

- Muszę jechać na kilka dni do Warszawy - powiedziała. - Dzwonili ze szpitala. Pacjentka, którą operowałam, miała w nocy atak.

Pokiwałem głową na znak, że przyjąłem wiadomość. Podobne sytuacje nie podlegały dyskusji.

- Szczęśliwej podróży - odpowiedziałem.

- Dziękuję. - Ewa pocałowała Piotra w policzek i pomachała do mnie na pożegnanie. - Trzymajcie się chłopaki. I pamiętajcie: żadnych orgii. To porządny dom.

Wyszła z domu. Po chwili usłyszeliśmy warkot silnika jej BMW.

Zostaliśmy sami.


Nalałem sobie kawy. Nie miałem ochoty na nic więcej. Przyjaciel popatrzył ze zdziwieniem na mój pusty talerz.

- Nie jestem głodny - wyjaśniłem.

- Coś się stało?


- Nie, nic - skłamałem.


Piotr odstawił swój talerz do zlewu.

- To co planujemy na dziś? - Zapytał. - Oto niepowtarzalna szansa dla dwóch facetów w
średnim wieku na przygodę pachnącą perwersją.


- Mów za siebie, staruchu. Ja jestem jeszcze księżulkiem z mlekiem pod nosem.

- Już niedługo. Wieść niesie, że szykują dla ciebie niezłą parafijkę.

- Obyś okazał się zwiastunem dobrej nowiny, bracie Piotrze. Duch
Święty często przemawia ustami bogobojnych starców.

Piotr zrobił obrażoną minę.

- Błogodojnych starców? Toż ja nie jestem biskupem, ojcze Tomaszu. Ja doję biskupów, lubujących się w luksusowych autach!

Roześmiałem się z jego żartu.


- Czuję, że nie skorzystam z okazji do daleko posuniętej rozpusty - wróciłem do tematu. - Jak powiada Pan Jezus: "Duch ochoczy, ale ciało mdłe". Zamierzam pobyczyć się na leżance z piwem w ręku.

- No to do dzieła! - krzyknął Piotrek otwierając drzwi. - Panie i sutannowi przodem.

- Najpierw ministranci, potem celebrans - odparowałem. - Zresztą, idź sam. Ja muszę odmówić jutrznię. Dołączę do ciebie za kilka minut.

Z niechęcią pomyślałem o powrocie do dusznego pokoju i mieszkającego w nim zmarłego chłopca.

Służba nie drużba, jęknąłem w duchu i wyszedłem z kuchni.



*





- Czyja fotografia wisi w moim pokoju? - zapytałem Piotrka, gdy prażyliśmy się nad brzegiem jeziora.


- Jaka?


- No, ta wielka, przedstawiająca kilkuletniego chłopca.


- To Ferdynand, bliźniaczy brat mojego pradziadka. Miał trzy lata, kiedy zmarł na zapalenie płuc.

A jednak miałem rację. Dzieciak został sfotografowany tuż przed
śmiercią.

- Opowiedz mi coś o nim.

Piotr usiadł. Nie wydawał mi się zachwycony moją prośbą. Nagle pożałowałem, że poruszyłem ten temat.

- Jeśli nie chcesz...

- Nie, w porządku. Żaden problem. W mojej rodzinie dzieci są szczególnie pożądane i kochane. Są one uważane za znak bożego błogosławieństwa. Od pokoleń dbamy o ich zdrowie i wychowanie, starając się stworzyć im, na kilkanaście pierwszych lat życia, prawdziwy raj na ziemi. Dzięki temu nasza rodzina była zawsze zjednoczona i silna w każdych okolicznościach.

Niestety nawet największa miłość jest bezradna wobec chorób, na które nie ma lekarstwa. Ferdynand, ukochany brat mojego pradziadka, był pierwszym i jak dotąd jedynym członkiem naszej rodziny, który zmarł jako dziecko.

Zrozumiałem swój nietakt i rumieniec wstydu rozlał się niczym wrzątek na mojej twarzy. Choć minęło kilka lat od ich
ślubu, Piotr i Ewa nie mogli mieć dzieci. Teraz, z powodu mojej ciekawości, przyjaciel rozgrzebywał swe rany, które nigdy nie miały się zabliźnić.

- Jest taka legenda - kontynuował, - że gdy Ferdynand umarł, Szymon, jego ojciec, pochował go w ogrodzie. Na jego grobie zasadził dąb. W swoje czterdzieste urodziny pradziadek
ściął potężne drzewo, które żywiło się ciałem jego brata i zbudował z niego ten dom. Ilekroć w nim przebywamy, czujemy bliskość Ferdynanda, który chroni nas przed nieszczęściami. Z drugiej strony, dzieciak nie czuje się samotnie dwa metry pod ziemią, bo my dotrzymujemy mu towarzystwa. Romantyczne, nieprawdaż?

- Czyli on nas teraz słyszy? - Ciarki przebiegły mi po plecach na tę myśl.


Się żyje, a potem się gnije, powiedział wczoraj dzieciak z fotografii.

- Nie wiem, czy słyszy. Z całą pewnością widzi. Czy nie zwróciłeś uwagi, że w każdym pomieszczeniu tego domu znajduje się wizerunek Ferdynanda?


- Nie.


- To jego dom, Tomku. Ciało zamieszkane przez nieśmiertelną duszę kilkuletniego dziecka.



*





Dzień upłynął nam, zgodnie z planem, na leniuchowaniu. Na obiad zjedliśmy pozbawioną smaku pizzę podgrzaną w mikrofalówce. Na kolację wypiliśmy po trzy piwa - na więcej nie mieliśmy ochoty.

Mimo że rozmawialiśmy praktycznie bez przerwy, moje myśli krążyły wokół usłyszanej rankiem opowieści. Gdyby nie doświadczenia ostatniej doby, legenda o domu nawiedzonym przez trzylatka byłaby dla mnie
śmieszna. Jednak nie potrafiłem zbagatelizować wyrazistości wizji znad molo, a tym mniej zapomnieć wrażenia, że rozmawiałem w myślach z istotą, z której emanowało zło. Trzyletnie dziecko nie może być złe, chyba że jest opętane, tłumaczyłem sobie. W historii opowiedzianej przez Piotra nic na to nie wskazuje. Przeciwnie, jest ona pełna miłości i cierpienia z powodu utraty dziecka.

Jednak głęboko w podświadomości wolałem mieć do czynienia ze złym duchem, gdyż byłby to dowód, że nie jestem chory psychicznie.

Około dziesiątej pożegnałem Piotra i poszedłem do siebie. Zapaliłem
światło, otworzyłem okno i zabrałem się za liturgię godzin. Przez cały czas uważałem, by nie spoglądać na zdjęcie Ferdynanda. Odmawiając psalmy wyobraziłem sobie, że dziecko na zdjęciu uśmiecha się pogardliwie, szczerząc wilcze kły. Jego ciemne oczy nabrzmiewają czerwienią, gorące, krwawe łzy
ściekają po policzkach, a gdy już dotykają cienkich warg, spomiędzy nich wyłania się rozwidlony, wężowy język i zlizuje łapczywie szkarłatne krople, w nagłym przypływie pragnienia...

- Z głębokości wołam do Ciebie, Panie. Panie, nachyl ucha na głos mojego błagania! - Recytowałem, czepiając się słów psalmu jak ostatniej deski ratunku. Boże, uwolnij mnie od tego strachu! Boże, ocal mnie od szaleństwa! Matko Jezusa, ratuj!


"Spójrz na mnie".


Co?


"No, spójrz!"

Posłusznie podniosłem głowę i spojrzałem na fotografię. Pięcioletnie dziecko uśmiechało się do mnie z czułością.

Uspokój się! - rozkazałem sobie. - Trzydziestotrzyletni mężczyzna nie powinien zachowywać się jak gówniarz po obejrzeniu "Drakuli". Co w ciebie wstąpiło?!

Odłożyłem brewiarz nie dokończywszy modlitwy. Przez kolejne kilka minut maltretowałem się najwymyślniejszymi wyzwiskami. Wreszcie z wolna panika ustąpiła miejsca gniewowi rodzącemu się z upokorzenia.

Podniosłem głowę, spojrzałem na zdjęcie i uśmiechnąłem się zjadliwie.

- Co tu, kurwa, jest grane? - zapytałem szeptem. - Jakieś duchy, trupy i Bóg wie co jeszcze nie zrobią ze mnie
świra. Ten świat jest w rękach opatrzności, której służę. Jestem zasranym rycerzem
Jedi, walczącym po właściwej stronie mocy. Nie muszę się bać dzieciaka, którego duszyczka gra w nogę z aniołami na niebieskich pastwiskach.

Wstałem z krzesła i podszedłem do fotografii. Ukryte w cieniu oczy dziecka znajdowały się mniej więcej na wysokości moich.


- Nie odpowiadasz? - szydziłem. - Ferdynandzie, do ciebie mówię. Odpowiedz albo odpieprz się ode mnie raz na zawsze!

Czułem się dużo lepiej. Gniew zadziałał jak najlepsze lekarstwo. Szczypta wulgarności poprawiła jego smak. Z zażenowaniem pomyślałem o niedawnych atakach paniki. Wyobraziłem sobie łysego psychiatrę z obowiązkową, długą brodą, bez wąsów, rozmawiającego z koleżanką po fachu, w której się podkochiwał bez wzajemności. "Wiesz, Zofio (moim zdaniem to było właściwe imię dla pani doktor od wariatów), mam do czynienia z wyjątkowo interesującym przypadkiem neurozy. Pewien ksiądz przeżywa ataki lęku na widok zdjęcia kilkuletniego dziecka. Wyobraża on sobie, że z fotografii emanuje czyste zło, którego
źródłem jest sam Szatan". Zofia odpowiada, mieszając w brzydkim, poobijanym kubku herbatę, którą przed chwilą posłodziła jedną łyżeczką cukru: "Ależ Zbigniewie (nienawidzę tego imienia!), to doskonały materiał na artykuł w którymś z czasopism medycznych..."

- Nie dam się - mruknąłem.

Położyłem się na łóżku i utkwiłem wzrok w znienawidzonej fotografii. Po raz pierwszy w życiu doznałem ataku paniki o tak wielkim natężeniu. Moje serce biło przyśpieszonym rytmem, pot lepił się do rozgrzanego ciała niczym obrzydliwy kombinezon. Powietrze smakowało jak popiół z wygaszonego ogniska.

Usiłowałem zebrać myśli. Pomysł, że kilkuletnie dziecko mogło być opętane, został wykorzystany całkiem nieźle w
"Egzorcyście". Żyjący obraz opisał Oskar Wilde w "Portrecie Doriana Graya". To były dzieła ludzkiej fantazji. Nie uważałem za stosowne płodzić trzeciego: jakiejś hollywoodzkiej mieszanki ich obu. Chłopczyk zmarł na zapalenie płuc wiele lat temu. Jego sugestywny wizerunek oddziaływuje na moją podświadomość, prowokując stany lękowe. Koniec, kropka. A przecież jako ksiądz byłem przyzwyczajony do obcowania ze
śmiercią we wszystkich jej fazach: od agonii do pogrzebu i okolicznościowych mszy za zmarłych.

Choć ze wszystkich sił starałem się racjonalizować swoje doznania, nie potrafiłem uwolnić się od uczucia zła, emanującego ze zdjęcia. Wypełniało ono atmosferę pokoju niczym spaliny samochodowe - nie sposób było oddychać, by nie poczuć jego duszącej obecności.


To nieprawda, powtarzałem sobie. To nieprawda.

Nagle przyszło mi do głowy rozwiązanie tak proste, że aż się roześmiałem. Skoro fotografia dziecka jest katalizatorem moich lęków, to dlaczego, do cholery, nie usunę jej z pokoju? Nieważne, że będzie to swego rodzaju porażka. Postawię to gówno w innym, odległym pomieszczeniu i po sprawie.

Wstałem z łóżka i ponownie zbliżyłem się do zdjęcia. Mały Ferdynand spoglądał na mnie wyzywająco.


"Nie odważysz się".

A właśnie, że tak.

Stanowczym gestem ująłem drewniane ramy i szarpnąłem je ku sobie.

To, co się stało w ciągu kolejnych kilku sekund nieomal mnie zabiło.

Portret nawet nie drgnął i zrozumiałem, że jest na stałe przytwierdzony do
ściany. W tej samej chwili mój umysł wypełniły krwawe obrazy.

Wysoki, odziany w ciemną szatę mężczyzna zaciska w dłoni topór o szerokim ostrzu...

Kilkuletni chłopczyk leży nago na kamiennym bloku. Jego rozłożone szeroko ręce i nogi są przywiązane do metalowych obręczy, znajdujących się w czterech rogach tego prymitywnego ołtarza...


Z przerażeniem poznaję ofiarę - to Ferdynand!

Dziecko jest czymś odurzone: uśmiecha się głupkowato do swego kata. Jego usta szepczą słowa, które zagłusza monotonny, ponury zaśpiew, wypełniający swą złowróżbną melodią ciemny loch...

Niczym w transie przyglądam się ustom Ferdynanda. Usiłuję zrozumieć, co mówi. Wydaje mi się to z jakiegoś powodu niezwykle ważne. Oprawca jest coraz bliżej. Nachyla się lekko nad dzieckiem i przemawia do niego. Chłopiec uśmiecha się i odpowiada. Wreszcie udaje mi się zrozumieć jedno słowo...


Tatusiu...


Śpiew milknie. Zakapturzony mężczyzna podnosi topór wysoko nad głowę. Słyszę
świst metalu przecinającego powietrze. Ostrze zagłębia się w ciało dziecka, rozcinając je od czubka głowy po przeponę.

Morderca wydobywa topór z drgającego ciała ofiary. Ostrze unosi się ponownie rozsiewając kropelki krwi i kawałki mózgu niczym upiorna kropielnica.

Kolejny cios rozcina Ferdynanda na dwie połowy. Czyjeś ręce chwytają sznury i odsuwają od siebie obie części maleńkich zwłok na kilkadziesiąt centymetrów.


Powietrze wypełnia zapach krwi i ekskrementów.

Oprawca wdrapuje się na ołtarz między nóżkami zabitego chłopca. Jego dłonie, kolana i stopy taplają się w krzepnącej krwi. Mężczyzna, klęcząc, wyciąga ręce w błagalnym geście przywołania do kogoś niewidocznego po drugiej stronie ołtarza.

Mrok w tamtym miejscu gęstnieje, przybierając homoidalną formę.

Niewidzialny chór podejmuje swój ponury zaśpiew wzbogacony o nutę triumfu.

Nagle pochodnie gasną i loch pogrąża się w całkowitej ciemności.

Posępna pieśń urywa się w pół tonu.

Jedynym dźwiękiem, jaki słyszę, jest mlaskanie, towarzyszące pośpiesznej uczcie...

Wizja dobiegła końca. Wypuściłem z rąk przeklętą fotografię i cofnąłem się o krok. Drżałem cały jak podczas ostatecznego ataku malarii. Sceny rytualnej zbrodni, które nawiedziły mój umysł, jeszcze tam były z całą swoją potwornością. Jednak moje przerażenie budził nie tyle widok rozpołowionych zwłok, ile raczej owa tajemnicza postać, która wyłoniła się z mroku.

To Szatan, pomyślałem. Władca piekła. Upadły anioł. Kłamca i zabójca. Ojciec wszelkiego zła.

To, co widziałem, było rytem przymierza. Zbrodniczą parodią ofiary, złożonej przez Abrahama Bogu. Patriarcha, jak głosi Biblia, rozciął na dwoje zwierzęta ofiarne, a następnie przeszedł między nimi. Spotkał wówczas Pana, który złożył obietnicę, że jego liczne potomstwo zaludni ziemię obiecaną.

Wyjąłem z plecaka kieszonkowe wydanie Biblii Tysiąclecia, z którym nigdy się nie rozstawałem. Z łatwością odnalazłem Księgę Rodzaju, rozdział 15, werset 9:

"Wtedy Pan rzekł: . Wybrawszy to wszystko, Abraham poprzerąbywał je wzdłuż na połowy i przerąbane części ułożył jedną naprzeciw drugiej (...) A kiedy słońce zaszło i nastał mrok nieprzenikniony, ukazał się dym jakby wydobywający się z pieca i ogień niby gorejąca pochodnia i przesunęły się między tymi połowami zwierząt. Wtedy to właśnie Pan zawarł przymierze z Abrahamem...".

W rytuale, którego byłem biernym uczestnikiem, ojciec Ferdynanda posunął się dalej i dokonał to, czego Abrahamowi nie było dane - złożył ofiarę ze swego synka dla przywołania Lucyfera.

Wreszcie zrozumiałem związek, łączący fotografię Ferdynanda z moimi ostatnimi doświadczeniami. Dziecko stało się własnością Szatana, jego kontaktem ze
światem realnym, z jego wyznawcami.

- Bądź przeklęty! - Krzyknąłem. Niczym kamieniem rzuciłem Biblią w portret.

Pomimo znacznej siły, jaką włożyłem w rzut, tom odbił się od szyby pokrywającej zdjęcie nie czyniąc jej żadnej szkody, jakby była kamiennym murem.

- Cholera. - Mruknąłem rozczarowany, podnosząc brewiarz z ziemi. Trafiłem Ferdynanda w prawe oko i przez chwilę miałem idiotyczną nadzieję, że mu je wybiłem.

Gdzieś za oknem rozległ się żałosny krzyk rozbudzonego ptaka.



*





Zszedłem do salonu. Pomimo późnej pory miałem nadzieję zastać tam mojego przyjaciela. Nie myliłem się. Piotr siedział tyłem do mnie w głębokim fotelu i zdawał się kontemplować rozciągający się za oknem leśny krajobraz skąpany w księżycowej poświacie. Cienie, pobudzone do życia wątłym
światłem kilku świec stojących na okrągłym, stylowym stoliku pośrodku pokoju, pełzały po surowych obliczach przodków, których portrety zdobiły pomalowane na biało
ściany. Wśród nich wielkością i pięknem, wyróżniała się malowana na płótnie podobizna Ferdynanda.

- Dlaczego? - zapytałem, zatrzymując się w bezpiecznej odległości. - Dlaczego mnie okłamałeś?

Piotr odwrócił się ku mnie powoli. Prawą stronę jego bladej twarzy zasłaniał ogromny opatrunek, który na wysokości oka zabarwiony był na czerwono.

Jezusie Nazareński! Jęknąłem w duchu. Jego prawe oko...

- Przepraszam - Ton jego głosu był miły i przyjacielski jak zwykle. - Historia, którą ci opowiedziałem niewiele mijała się z prawdą.

- Czcicie Szatana! - wybuchnąłem. - Ferdynand został złożony w ofierze demonowi przez własnego ojca! Widziałem to!


Na spuchniętej twarzy Piotrka pojawił się wyraz zrozumienia.

- Czcimy Boga, Tomku. Inaczej niż wy, chrześcijanie. I, nie obraź się, ale robimy to lepiej.

Jego bezczelność sprawiła, że przez chwilę czułem się zupełnie oszołomiony. Po czym wściekłość wypełniła mnie swą żrącą treścią.

- Co ty bredzisz! - Wrzasnąłem. - Ten facet z zimną krwią rozpołowił swego trzyletniego synka, taplał się w jego krwi i wnętrznościach, jak dziwka w kąpieli ziołowej, przywołując coś obrzydliwego, co wyłoniło się z ciemności, a ty mówisz, że Bóg woli to od Eucharystii?!

Uczyniłem krok w jego stronę, nie zważając na niebezpieczeństwo. Wycelowałem w niego palcem gestem oskarżyciela w sądzie.

- A może ty również zabiłeś jakiegoś dzieciaka w ofierze swemu potwornemu Bogu? - Powiedziałem.


Zadrżał. Widocznie trafiłem w jego czuły punkt.

- Posłuchaj, księże - jego głos stracił nieco ze swej łagodności. - Nosisz w sobie pychę twojego kościoła, dlatego nie wiem, czy mnie zrozumiesz, ale spróbuję.

Twierdzisz, że mój Bóg jest potworny, ale to wy uczyniliście z niego prawdziwego potwora. W przypływie niewyobrażalnej pychy, której sam Lucyfer by wam pozazdrościł, przepuściliście go przez sito własnej moralności. To, co się przecisnęło, uznaliście za dobre i piękne i nazwaliście Bogiem; to zaś, co zostało na dnie, odrzuciliście ze wstrętem jako szatańskie. Dokonaliście wiwisekcji boskiej natury, zabierając ze sobą jedynie cień Stworzyciela.

Tyle że Boga nie da się podzielić, jak tuszę
świniaka. Właśnie dlatego, iż nieustannie gardzicie i uczycie nienawidzić tę część boskiej natury, która nie pasuje do waszych neurotycznych wyobrażeń, ciągniecie ją za sobą niczym garb, do którego nie chcecie się przyznać. Niezliczone zbrodnie popełnione w imię Jezusa, wyprawy krzyżowe, wojny religijne... Wasi
święci teologowie z rozkoszą nadzorowali pracę Świętej Inkwizycji, sycąc się jękiem torturowanych dzieci bożych...

Przerwałem mu wstrząśnięty przewrotnością jego wywodu.

- Gadasz głupoty, satanisto. Poznanie Boga jest nieustannym procesem, w którym on sam się nam ukazuje. Natchnieni pisarze Starego Testamentu odeszli od koncepcji Boga sprawcy dobra i zła, ku poznaniu dobrego Ojca, który w Jezusie Chrystusie objawił się jako Miłość!

- To właśnie jest wasz błąd - odparował Piotrek. - Z Boga prawdziwego, Wszechmogącego uczyniliście z czasem ideę tego, co rozumieliście pod pojęciem dobra i doskonałości. To, co wam w nim nie pasowało, uznaliście za osobowe zło. Skoro jednak nie może być dwóch Bogów, sięgnęliście do religii narodów bardziej rozwiniętych kulturowo i zapożyczyliście sobie Szatana, zdradliwe stworzenie, które wprowadziło zło i nieszczęście na
świat. Poszliście dalej niż dualiści, którzy uznali tak zwane zło również za pierwiastek boski, choć rozłączny z pierwiastkiem dobrym.

- Czy nie widzisz prymitywności tego pomysłu? - kontynuował. - W Starym Przymierzu byli wąż i głupia Ewa; w Nowym mamy diabła i demony, lubujące się w paralitykach i
świniach, i jeszcze głupszego od Ewy Judasza. Jeszcze dziś uznajecie demona za coś nieskończenie prymitywnego i tępego, debila, który opętuje człowieka, przeklina, złorzeczy i ze zwierzęcym krzykiem opuszcza swego gospodarza z lęku przed mocą Jezusa.

- Bóg jest miłością.

Piotr dotknął zakrwawionego opatrunku na twarzy.

- Bóg jest wszystkim. Siłą miłości i zabijania. Kościół uczy, że Boga można poznać, kontemplując jego dzieło. Niestety, nie chodzi wam o poznanie pełni prawdy. Nawet dziecko dostrzega piękno natury również w jej bezlitosnej walce o byt. Dla was to konsekwencja grzechu pierworodnego, dla nas - niezbywalna część całości. Prawdziwy Bóg nie musi być doskonałym, pacyfistycznym uczuciem na wzór waszego chorego spojrzenia na
świat.

Mówiłeś o Jezusie. On też sięgnął po przemoc, ale w zły sposób. Jako Syn Boży i Pan historii mógł wszystko, dlatego innych uczynił swymi zabójcami, a siebie ofiarą. Czy
święty Franciszek, który zasłużył na stygmaty, nie był masochistą, jak jego Mistrz? Torturował swe ciało, kaleczył się, odmawiał pożywienia, unikał higieny i to go wreszcie zabiło...

Swoją drogą łączy nas ta sama logika. Bóg Ojciec wydaje swego Syna w ręce oprawców, czyli de facto zabija go, posługując się rękoma innych. Szymon zabija syna Ferdynanda własnymi rękoma, chcąc oddać cześć tej części nierozerwalnej natury Boga, którą wy uczyniliście zwyrodniałą i plugawą. Bóg Ojciec uśmierca dziecko dla zbawienia
świata - Szymon morduje synka, by Bóg mógł zostać przebłagany. Jezus zmartwychwstaje; Ferdynand zostaje pożarty przez potwora, którego stworzyliście, Kaina powołanego do życia przez waszą wybiórczą, fałszywą miłość.

- Dosyć! - krzyknąłem, zasłaniając uszy. - Nie mogę tego słuchać! Kochałem cię jak brata, Piotrze. Dziś żałuję, że cię uratowałem. Jak możesz być tak głupi?!

Piotr uśmiechnął się z wyrozumiałością. Spod opatrunku wypłynęła strużka krwi, ale on zdawał się tego nie zauważać. Mówił spokojnie, z przekonaniem.

- Ja kocham ciebie nadal. Od czasu, gdy odwiedziłeś mnie pierwszy raz w domu, gdy przyrzekłeś mi dozgonną przyjaźń i opiekę, uważam cię za brata. Ucieszyłem się nawet, gdy zostałeś księdzem - widziałem szczęście w twoich oczach i to było dla mnie najważniejsze.

Straciłem ochotę do dalszej rozmowy. Ten człowiek budził we mnie obrzydzenie. Był kłamcą, cynicznym potworem, bluźniercą godzącym w moją miłość do Boga, pragnącym odebrać mi wiarę. Pomyślałem o tych wszystkich latach, gdy łączyła nas głęboka przyjaźń. Przypomniałem sobie wszystkie zwierzenia i jego rady, które starałem się zastosować w praktyce. Ogarnął mnie głęboki smutek. Niechciane łzy wdarły się do mych oczu.

- Nasza przyjaźń była najgorszym błędem w moim życiu - rzekłem. - Na szczęście przestała istnieć. Idę się spakować i niezwłocznie wyjeżdżam. W Warszawie poinformuję policję. Kto wie, jakie potworności ukrywasz w
podziemiach domu...

- Przykro mi, ale to niemożliwe - odpowiedział Piotrek, wyciągając rękę z kieszeni. Trzymał w niej pistolet małego kalibru. - Pan ma wobec ciebie inne plany.

- Plany? - krzyknąłem. - Jakie plany może mieć wobec mnie diabeł?!

Piotrek potrząsnął zrezygnowany głową. Najwidoczniej utracił nadzieję na wytłumaczenie mi doktryny swej wiary.

- Jak dobrze wiesz, nie możemy z Ewą mieć dzieci. Pan jest wymagający: daje wszystko, o co go prosimy, ale kategorycznie domaga się swej ofiary. No wiesz, liczmy się jak Żydzi - usiłował żartować, jednak jego lewemu oku wcale nie było do
śmiechu. W jego spojrzeniu krył się głęboki smutek i absolutna determinacja. - To powinien być nasz
syn... Ale Pan zgodził się na wyjątek. Kochamy cię jak brata. Masz trzydzieści trzy
lata... Wiek Chrystusowy, jak wy, księża mówicie między sobą. Pan ma poczucie humoru, więc...


- Chcesz mnie złożyć w ofierze - skończyłem za niego. Byłem przerażony.

- To miało wyglądać zupełnie inaczej....ale, tak.

Klamka zapadła. Ja również podjąłem swoją decyzję.


- Dlaczego zatem do mnie celujesz? Możesz mnie zastrzelić.

To pistolet na pociski usypiające. Ceremonia odbędzie się jutro, gdy Ewa wróci z Warszawy. Nie bierz tego do siebie. Równowaga musi zostać zachowana...

Uprzedziłem go o sekundę. Gdy naciskał spust, wykonywałem wyuczony w szkółce bokserskiej zwód, biorąc jednocześnie zamach harcerską finką, którą ukrywałem w rękawie koszuli. O moich zapędach do boksu wiedzieli wszyscy; o godzinach treningu rzucania nożem nie wiedział nikt. To było moje drugie hobby, z którego nigdy nie zrezygnowałem. Żywiłem przekonanie, że kiedyś umiejętność ta uratuje mi życie...

Pocisk otarł się o mój lewy bark. Natychmiast ogarnęła mnie fala słabości. Poczułem się jak pasażer, którego wyssało z uszkodzonego samolotu. Odniosłem wrażenie, że znajduję się w absolutnej próżni: nie mogłem nabrać powietrza do płuc, straciłem też całkowicie kontrolę nad własnym ciałem. Upadając na podłogę zobaczyłem mimochodem, że nóż zakończył swój lot w chudej szyi byłego przyjaciela. Potem straciłem przytomność.



*





Ocknąłem się kilka godzin później obolały i zdezorientowany.

Pierwsze, co dostrzegłem w nikłym
świetle dogasających świec, to skomplikowane wzory zdobiące puszysty dywan, który zamortyzował mój upadek. Drugą rzecz stanowiły podeszwy czarnych pantofli Piotra - były czyste, jakby w ogóle w nich nie chodził. Przypomniały mi się setki pantofli prosto ze sklepu, zdobiących stopy złożonych do trumny dziadków, ojców, mężów... Widok ten nieodmiennie budził we mnie uczucie zagubienia i absurdalności życia, nadając rytualnym słowom modlitwy odcień niepewności. Facetom zakładano nowe buty, chociaż nigdzie w nich nie pójdą.

Niepewnie wstałem na nogi. Drogi Piotr również nigdzie nie pójdzie, pomyślałem, spoglądając na zakrwawiony uchwyt noża. Reszta tkwiła głęboko w tchawicy.

Podszedłem do zwłok, tłumiąc w sobie obrzydzenie. Czubkami butów kopnąłem pistolet wypadły z delikatnej dłoni. Starałem się nie wdepnąć w kałużę zakrzepłej krwi, która obficie broczyła z rany, tworząc wokół głowy trupa ogromną ciemną aureolę.

Musiałem koniecznie zaspokoić nagłą ciekawość. W tym celu wyciągnąłem z kieszeni spodni chusteczkę higieniczną i wytarłem rączkę noża z krwi. Zdecydowanym szarpnięciem wydobyłem ostrze z gardła umarłego, po czym podważyłem opatrunek na jego prawym policzku. Dostrzegłem sine, spuchnięte ciało, otaczające zapadniętą powiekę, spod której wypływał strumyczek obrzydliwej cieczy - mieszaniny krwi, ropy i łez - kończąc swój krótki bieg w sinych ustach zastygłych w oniemiałym krzyku zdziwienia.


W migotliwym blasku świec trup zdawał się płakać nad swym losem.

- Jakie życie, taka
śmierć - szepnąłem w odpowiedzi na tę myśl. Jezus kazał kobietom jerozolimskim płakać nad losem swych dzieci, które
ściągały na siebie gniew sprawiedliwego Boga. Człowiek, którego imię chciałem wyrzucić z pamięci, zasłużył sobie jak nikt inny na boży gniew, którego ja byłem jedynie wykonawcą.

Nie czułem żalu, czy wyrzutów sumienia. Gdy rzucałem nożem w swego jedynego przyjaciela, byłem już innym człowiekiem. Zrozumiałem, że Bóg postawił mnie na jego drodze wiele lat temu, nie dla uratowania nędznego, satanistycznego życia, lecz po to, abym definitywnie rozprawił się z plugastwem bezczeszczącym Jego
święte imię.

Piotr i Ewa nie mieli prawa żyć. Taka była wola Boga i jej wypełnienie należało teraz do moich obowiązków. Nie ukrywałem, że widok wroga, leżącego bez życia w kałuży krwi, sprawił mi wielką przyjemność. - To z gorliwości w służbie bożej- tłumaczyłem sobie. Coś pchało mnie do tego, bym w jakiś sposób zbezcześcił zwłoki. Powstrzymałem się jednak i poszedłem się spakować.

Nie zdziwiła mnie zbytnio zmiana w wyglądzie małego Ferdynanda. Na jego delikatnej, dziecięcej szyi widniała okropna, krwawa rana zadana moim nożem. Twarz chłopca wyrażała żal, jakby mamusia nie chciała mu kupić ulubionego lizaka w supermarkecie.

- Było się nie zaczynać - burknąłem rozbawiony jego naburmuszeniem.

Zebrałem nieliczne rzeczy, które przywiozłem ze sobą: trochę bielizny, kilka czarnych koszul pod koloratkę, sutannę, brewiarz, książkę "O naśladowaniu Chrystusa" i Biblię, której grzbiet wydał mi się wilgotny i lepki.

- To nieprawda - mruknąłem i nerwowo otworzyłem Pismo na założonej uprzednio stronie. Przeczytałem kilka wersetów, na które padło moje spojrzenie. Znak, pomyślałem wstrząśnięty. Pan dał mi znak, co mam czynić. Zamknąłem Biblię, delikatnie włożyłem ją do plecaka i wytarłem skrwawione palce o nogawki spodni. Uśmiechnąłem się szczęśliwy.

Zarzuciłem plecak na ramię i ostatni raz spojrzałem na znienawidzoną podobiznę demona. Krwawa plama niemal znikła z jego szyi. Za to na ustach pojawił się szeroki, mściwy uśmiech obleśnego starca, odsłaniający żółte, ostre kły.

- Boże, on go wskrzesza! - Krzyknąłem i pobiegłem na dół, do salonu.


Piotr zdawał się być jeszcze martwy, choć jego rana na szyi wyraźnie się zmniejszyła.

W pierwszej chwili zdecydowałem się go utopić. Chwyciłem za bezwładne stopy obute w cholerne, nowiutkie pantofle i pociągnąłem zwłoki ku drzwiom, prowadzącym na korytarz. Spociłem się jak nigdy wcześniej w moim życiu, ale po dwóch minutach znalazłem się na werandzie, przed drzwiami wejściowymi.

Z trudem łapiąc, oddech rozejrzałem się dookoła.
Świat tonął w ciemnościach o różnym natężeniu. Szafirowe, rozgwieżdżone niebo przechodziło nagle w poszarpaną, nieprzeniknioną czerń wierzchołków drzew. Obok, niczym ogromne zwierzę, spała niespokojnym snem szara plama jeziora.

Nie pamiętałem, którędy biegła dróżka na plażę. Wiedziałem tylko, że znajduje się ona mniej więcej dwadzieścia metrów od domu. Dowleczenie trupa tak daleko byłoby powolne i męczące. Zajęłoby zbyt wiele czasu i mógłby on powrócić do życia.

Jakby na potwierdzenie moich słów zwłoki drgnęły, wydając z siebie głębokie westchnienie.

Przerażony rozejrzałem się wokół siebie. Szukałem siekiery albo kosy, którą mógłbym uciąć mu jego pieprzony łeb. Było jednak zbyt ciemno, by cokolwiek wypatrzeć. Bliski paniki cofnąłem się do drzwi i drżącą ręką poszukałem wyłącznika. Po chwili werandę zalało brzydkie, żółtawe
światło żarówki czterdziestowatowej. Jeszcze raz rozejrzałem się po werandzie. W lewym rogu, pod
ścianą, stały grabie. Poszedłem po nie na nogach, które zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa. Wydawały się być z gumy przeżutej przez batalion jankesów.

Zwłoki znowu się poruszyły, tym razem mocniej, jakby ktoś podłączył je na chwilę do prądu.

Szybciej, szybciej! Dodawałem sobie animuszu, biorąc grabie do drętwiejących rąk. Panie Jezu Chryste! Jeśli chcesz, bym stał się skutecznym narzędziem w twoich boskich rękach, dodaj mi sił! Ty powiedziałeś do apostołów, aby się modlili, prosząc o pomnożenie wiary. Oto ja, twój kapłan, błagam cię, przymnóż mi...

Oparłem grabie o
ścianę domu pod dość dużym kątem.

...wiary i dodaj mi sił, bym pełnił Twoją wolę!

Z całej siły uderzyłem podeszwą w
środek styliska, które pękło na dwoje. Na szczęście złamanie nie było poprzeczne, lecz pod ostrym kątem. W ten sposób otrzymałem zaostrzony kołek. Tak uzbrojony podszedłem do zwłok, wobec których Szatan wypełniał podjęte zobowiązania.

Zdrowe oko Piotra było otwarte i tliły się w nim pierwsze iskierki powracającego życia. Tym razem nie byłem ciekaw, czy pod zakrwawionym bandażem wyrosło drugie. Pochyliłem się nad denatem (czy mogłem go jeszcze tak nazywać?) i wzniosłem nad głowę swą prymitywną broń, zdecydowany raz na zawsze wysłać Piotra do piekła.

Matko Przenajświętsza, Ty powiedziałaś do uczniów Jezusa...

Z całej siły uderzyłem w ranę na jego szyi, po której pozostało jedynie lekkie wgłębienie. Ostry odłamek bez trudu przebił skórę i tkanki, miażdżąc tchawicę.

... aby czynili to, co on im poleci. Oto dziś, jego wierny kapłan walczy z mocami zła, z Szatanem, któremu Ty, Dziewico nad dziewicami...


Z ust Piotra wyrwał się przeraźliwy kwik zarzynanej świni, który rychło przeszedł w ohydny bulgot, gdy krew z poszarpanych arterii wdarła się do gardła, tchawicy i płuc.

...zmiażdżyłaś głowę, według starożytnej przepowiedni. Uproś u swego Syna siłę i odwagę dla niegodnego sługi swego, którego...

Wskrzeszony czciciel Złego zaciekle walczył o zachowanie życia. Bezładnie wymachiwał rękoma, jak ogarnięty paniką niedoświadczony pływak. Pokrzepiony modlitwą wsparłem się na kołku, klęcząc po obu stronach drgającego ciała.


...jedynym pragnieniem jest wiernie i bez szemrania wypełniać wolę naszego Pana Jezusa Chrystusa, Syna Bożego!

Piotr przestał się bronić. Jego ręce opadły na boki, niczym spróchniałe pnie martwych drzew. Nogi zaniechały swej bezowocnej kopaniny. Ustały drgawki. Lewe oko na powrót przyoblekło się w trupią szklistość.

- Dzięki ci, Boże! - szepnąłem, wyciągając zakrwawiony kołek z szyi powtórnego denata. Tym razem chciałem być pewien, że nie powróci do życia. Przyłożyłem kołek do martwego oka i pchnąłem z całej siły. Chrupnęła pękająca kość i kołek zanurzył się mózgu. Wydobyłem go z szarej brei i włożyłem między rozchylone usta. Powtórzyłem pchnięcie raz i drugi, aż byłem pewien, że zaostrzony koniec kołka oparł się o deski werandy.

Tak lepiej. Wstałem z kolan i cofnąłem się w głąb werandy.
Świtało. Gwiazdy wyblakły i znikły za powłoką szarości, która niczym zużyta, brezentowa kurtyna odgrodziła ziemię od kosmicznego widowiska. Za chwilę wzejść miało słońce - niezmordowany konferansjer, aby zapowiedzieć nowy akt odwiecznego dramatu istnienia.

"Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze. Tobie
śpiewa żywot wszelki, bądź pochwalon Boże wielki"

Nabożnie złożyłem zakrwawione dłonie i rozpocząłem modlitwę na rozpoczęcie dnia. Nad jeziorem zerwał się lekki wietrzyk spychając w stronę lasu ostatnie strzępy mgły. Poszczególne drzewa wyłaniały się powoli z mrocznej masy, wracając do swej nijakiej powierzchowności.

Pomny na czekającą mnie pracę, porzuciłem modlitwę i kontemplację piękna stworzenia. Ojcowie kościoła uczyli, że pracą wielbić można Boga równie dobrze jak modlitwą. Szczególnie, że słaniałem się ze zmęczenia a negatywne wibracje, które nasiliły się ostatnio, odbierały mi wolę i mąciły myśli.

Najpierw kąpiel, zadecydowałem. Byłem dosłownie unurzany we krwi. Spodnie i koszula były twarde, jakby ktoś uszył je z kartonu i pomalował czerwoną, olejną farbą.


Chciałem przygotować się jak najlepiej na powrót Ewy.



*





Około południa usłyszałem warkot silnika jej samochodu.

Słońce przypiekało niemiłosiernie, dlatego ukończywszy należne przygotowania, założyłem sutannę i całe przedpołudnie spędziłem w salonie na przemian drzemiąc i odmawiając różaniec. Chciałem odprawić mszę w jednym z pokoi na parterze, zamienionym przeze mnie na prowizoryczną kapliczkę, niestety potrzeba snu okazała się silniejsza. Teraz zaś nie było już czasu.

- Hej, jesteście tam? - Usłyszałem jej zmysłowy głos, dochodzący z werandy. - Co tu robią dywany z sypialni. Pogłupieliście, czy co? - Wyraźnie się rozzłościła.

- Jestem tutaj! - krzyknąłem.

Po chwili stanęła w progu salonu: piękna, spocona, zdenerwowana. Nosiła krótką, szarą sukienkę bez ramiączek, podkreślającą jej zgrabną figurę. Długie blond włosy spięła w koński ogon zieloną gumką. Tchnęła erotyzmem i nawet tak zatwardziały celibatariusz jak ja nie mógł nie dać się zauroczyć jej wdziękiem. Szkoda, pomyślałem. Cholerna szkoda...

- Gdzie jest... - zapytała, rozglądając się po salonie. Jej uwagę przyciągnęła ogromna, ciemna plama na dywanie pod moimi stopami. - Co to jest?

- Mąż czeka na ciebie w sanktuarium. A to jest jego krew.

Zanim dotarł do niej sens wypowiedzianych słów, wyciągnąłem zza pleców pistolet i strzeliłem. Pocisk z ładunkiem usypiającym ugodził ją w przeponę. Ewa jęknęła i runęła na posadzkę.



*





W sanktuarium panował przyjemny chłód. Kilkanaście pochodni obsadzonych wzdłuż wilgotnych, niestarannie wykutych w skale
ścian, dawało wystarczająco dużo światła, by odebrać temu miejscu nieco z jego grobowej atmosfery. Nie lubowałem się w ponurych klimatach. Pan powiedział, że to, co szepczą w ciemności, zostanie usłyszane w blasku
światła.

Ewę przywiązałem do żelaznego haka wbitego w jedną ze
ścian sanktuarium. Piotr, a raczej to, co z niego zostało, spoczywał nago na kamiennym ołtarzu, w pozycji, w jakiej jego przodkowie umieścili Ferdynanda. Odrąbaną głowę wbiłem na drugi hak, po przeciwległej stronie lochu.

Z kieszeni sutanny wyjąłem małą, podróżną stułę. Ucałowałem ją pokornie i założyłem na szyję. W końcu uczyniłem znak krzyża.

Ewa była przytomna. Spoglądała na mnie z nienawiścią i przerażeniem. Trudno mi było ocenić, które z uczuć przeważało. Zresztą niewiele mnie to obchodziło.

- Ewo - rozpocząłem - zebraliśmy się tutaj, aby wola boża została spełniona, jego
święty gniew objawił się nad wami, którzyście zgrzeszyli...

Splunęła w moją stronę.

- Oddaliście Szatanowi wasze dusze, zbezcześciliście chrzest, którym zostaliście naznaczeni, dla zbawienia nieśmiertelnych dusz. Wasze plugawe przymierze przypieczętowaliście krwią niewinnych dzieci, parodiując przymierze zawarte przez naszego praojca Abrahama z Bogiem. Wasza wina jest bezsprzeczna. A oto i kara, którą Pan sam wam naznacza.

Sięgnąłem do kieszeni sutanny i wydobyłem z niej Biblię. Otworzyłem na zaznaczonej stronie i zacząłem czytać.

- Z księgi Jeremiasza, rozdział 34, werset 18: "A z ludźmi, którzy przekroczyli umowę ze Mną, którzy nie wypełnili warunków umowy zawartej wobec Mnie, postąpię jak z cielcem, którego oni przecięli na dwie części, by przejść między nimi." Amen. Niech się tak stanie.

Wyćwiczonym wieloletnią praktyką gestem uniosłem do ust otwartą księgę, ucałowałem ją delikatnie, zamknąłem i schowałem do kieszeni. Następnie poszedłem do ołtarza i chwyciłem w jedną rękę ogromny topór o nierównym, poszczerbionym od uderzeń o kamień ostrzu, w którym odbijały się płomienie pochodni. Wolną ręką zdjąłem z haka odrąbaną głowę zdrajcy. Przez chwilę przypominałem żołdaka z licznych obrazów sakralnych, trzymającego w dłoni dopiero co odciętą głowę Jana Chrzciciela. Uśmiechnąłem się na tę myśl. Lepsze byłoby porównanie do Judyty i Holofernesa. Wszak to dobro zawsze zwycięża zło...

Umieściłem martwą głowę na ołtarzu, tuż nad szyją Piotra.

- Panie! - krzyknąłem, wznosząc topór. - Wejrzyj na twego wiernego sługę i niech się dzieje wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi!

Topór opadł ze
świstem, rozcinając okaleczony czerep na dwie połowy, które poturlały się w przeciwległe strony lochu .

Na ten widok Ewa straciła całą dotychczasową odwagę. Krzyknęła przeraźliwie, jakby nie zdążyła jeszcze przyzwyczaić się do widoku zmasakrowanych zwłok męża.

Ponownie podniosłem topór i ponownie uderzyłem nim z całych sił, rozcinając szyję i część mostka. Dziwiła mnie łatwość, z jaką stara, dawno nie ostrzona broń radziła sobie z mięśniami i kośćmi nieboszczyka.

To Pan dodaje mi sił, pomyślałem z przekonaniem, ponownie biorąc zamach. Powoli ogarniała mnie euforia. Czułem się lekko, jak w dzieciństwie, gdy pierwszy raz wypiłem szklankę wódki. Tyle że obecnie rozkosz była sto razy silniejsza.

- Przestań - wrzeszczała Ewa, miotając się w swych więzach. - Błagam, przestań!

- Chcieliście złożyć mnie w ofierze Szatanowi - odpowiedziałem, nie przerywając swej pracy. - Ale Pan mnie ocalił.


- Ja musiałam. Słyszysz?! On mnie do tego zmuszał. Nie chciałam skończyć na ołtarzu!

Kłamała, byłem pewien. One wszystkie kłamią, gdy zobaczą, co je czeka.

- Jesteś czarownicą i zdechniesz za to - wysapałem. Z mężczyzną już prawie skończyłem. Zostało jedno, góra dwa uderzenia. Potem wezmę się za kobietę. Z nią będzie ciekawiej.

W sanktuarium panował smród krwi i nieczystości, które wylały się z rozpołowionych wnętrzności. Wierzyłem, że cieszył on boskie nozdrza, jak za czasów, gdy Żydzi, posłuszni jego woli wycinali w pień pogańskich Kananejczyków.

- Słuchaj, opowiem ci co chcesz. Zadzwonimy na policję. Jeśli zabijesz mnie, nie wysłuchawszy, co mam do powiedzenia, inni członkowie wspólnoty pozostaną bezkarni. Co ty na to?

Niewiele mnie obchodzili inni. Liczyło się to, czego chciał Pan - a on chciał zemsty tu i teraz. Postanowiłem jednak dać jej fałszywą nadzieję. Tak dla zabawy.


- Mów - odwróciłem się w jej stronę.

Musiałem prezentować się okropnie - zakrwawiony i cuchnący. Przerażenie, malujące się na twarzy Ewy, uczyniło ją brzydką, jak jej plugawa dusza.


Kobieta przezwyciężyła się i spojrzała mi w oczy.

- Ferdynand miał brata, Lucjana. To on, po
śmierci ich ojca, Szymona, Wielkiego Arcykapłana, stał się Dziedzicem Tajemnicy. W każdym pokoleniu jedno dziecko składano w ofierze, drugie wychowywano na Arcykapłana. Nasza moc wiąże się z Pierworodnym, Ferdynandem. Ten dom został zbudowany z drzewa zasadzonego na jego grobie. Adepci tu czerpią wiedzę i moc...

- Ale dlaczego ja? Choćbyście i złożyli mnie w ofierze, nie macie drugiego dziecka, Dziedzica, jak go nazywacie...


Zawahała się, jakby była w rozterce.

- Jestem w ciąży - wyznała.


- Co? Przecież...

- Po to właśnie wyjechałam do Warszawy. Chciałam być pewna. Dziś miałam wam to oznajmić.

Dosyć! Chciała odwieść mnie od wypełnienia zadania. Grała na moich uczuciach. Kłamała!

Gniew, rozładowany ciężką pracą, na nowo rozgorzał w moim sercu. Z wściekłością uderzyłem toporem w krocze mężczyzny, ostatecznie rozrąbując go na dwoje.

- Teraz twoja kolej - mruknąłem, odciągając zmasakrowane szczątki ku przeciwległym brzegom ołtarza.


Nie było mi to jednak dane.

Nagle wszystkie pochodnie zgasły i loch pogrążył się w całkowitych ciemnościach.


Ewa krzyknęła przeraźliwie.

Zdezorientowany wypuściłem topór z ręki. Ostrze zabrzęczało żałośnie w zetknięciu ze skałą.


- On nadchodzi - szlochała Ewa. - Zabije nas.

- Zamknij się - uciszyłem ją. Dźwięk, który przed chwilą odebrałem jako ledwo słyszalny szept, teraz przypominał syczenie gazu, uchodzącego z otwartych zaworów.

Po chwili poczułem jego zapach. Przypominał dym, unoszący się znad rożna, swąd palonego tłuszczu. Przybywało go z chwili na chwilę coraz więcej, aż oddychanie stało się niemożliwe. Zapragnąłem uciec z Sanktuarium, bez względu na konsekwencje.

Ewa zamilkła wreszcie, prawdopodobnie zemdlona. Rozważyłem przez chwilę możliwość zabrania jej ze sobą i wymierzenia jej sprawiedliwości w innym momencie. Jednak domyślałem się, że to, co nadchodziło, samo zadba o nią najlepiej.

Kaszląc i łzawiąc skierowałem się ku wyjściu, gdy ze
środka ołtarza wystrzelił płomień, który zaczął pożerać dym. Płomień rozrósł się szybko w kolumnę ognia, która wypełniła przestrzeń między obiema połowami zwłok. Krew i oślizgłe wnętrzności zalegające tę część ołtarza, w zetknięciu z ogniem natychmiast wyparowały.

W tej samej chwili poczułem przemożne pragnienie rzucenia się w płomienie. Kusił mnie ich mieniący się blask, nęcił bijący od niego żar. Były jak łono Abrahama, na którym chcą spocząć wszyscy sprawiedliwi.

A przecież ty jesteś sprawiedliwy.


Nieustraszony wojownik.


Posłuszny sługa.


Dziecko.


Zafascynowany ruszyłem w kierunku muru ognia. Czułem się kochany, szanowany, zbawiony...

Nagle powietrze rozdarł skrzekliwy
śmiech kobiety, będący wyrazem czystego szaleństwa. Brutalnie wdarł się do mojej duszy, kalając swą obecnością
świętość mego zauroczenia.

Odwróciłem się i podbiegłem do Ewy. Silnym ciosem w szczękę pozbawiłem ją przytomności. Z kieszeni sutanny wydobyłem nóż, którym przekroiłem sznury u jej nadgarstków. Niczym worek słomy osunęła się na ziemię. Z niemałym wysiłkiem dźwignąłem ją i chwiejnie pobiegłem do drzwi.

Ogień krzyczał za mną z miłością, rozpaczą, gniewem, nienawiścią...


A ja biegłem. Biegłem.







To już prawie koniec.

Zostawiłem nieprzytomną Ewę w moim pokoju. W garażu odnalazłem kanister z benzyną, paczkę gwoździ i młotek. Benzynę rozlałem we wszystkich pomieszczeniach na parterze i podpaliłem. Gwoźdźmi zabiłem drzwi i okno - to na wypadek, gdybym przestraszył się
śmierci, gdy spojrzy mi w oczy spomiędzy oczyszczających płomieni.

Ewa jeszcze
śpi. Wygląda jak małe dziecko. Jeśli nie zaakceptuje swojego losu, będę musiał ją zabić.


Chyba nie masz nic przeciw temu?


Żar wybrzuszył ściany pokoju. Została nam jeszcze chwilka.

Ferdynand właśnie przestał się uśmiechać. Jest na mnie wściekły.


Ty też?

Jednak moją największą zbrodnią jest to, że przyszła mi do głowy bluźniercza myśl. A jeśli Piotrek się mylił? Jeżeli my wcale nie wyodrębniliśmy twojej mrocznej strony i ona nadal korzysta ze wspólnej wam wszechmocy?

Bo jeśli miał rację, to kogo spotkałem w piwnicy?

Pękła ściana. Płomienie pożerają powietrze.


Więcej grzechów nie pamiętam, żałuję za nie serdecznie, a ciebie proszę o wybaczenie.

Kimkolwiek jesteś...

Poznań, lipiec 2003 r.
Marek Bończak
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
comrade




Dołączył: 07 Paź 2008
Posty: 529
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Śro 23:03, 08 Paź 2008    Temat postu:

Jedno jest pewne. Facet ma talent! Klimatyczne i wchodzi jak Sapkowski :)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
skaranie boskie




Dołączył: 05 Sie 2008
Posty: 115
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: ze wsi
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 15:43, 12 Paź 2008    Temat postu:

Niezły scenariusz do filmu grozy ;)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Galeria twórczości Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin