Forum ŚFiNiA Strona Główna ŚFiNiA
ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Lewicowy Fukuyama i koniec historii?

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Kawiarnia
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Radosław




Dołączył: 06 Gru 2005
Posty: 1722
Przeczytał: 0 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 23:07, 16 Cze 2007    Temat postu: Lewicowy Fukuyama i koniec historii?

Zwykle kojarzy sie Fukuyamę z prawicą. Ale ten tekst zdaje się przeczyć temu. Powołuje się na marksizm i heglizm, wyraza stosunek autora do swojej idei po latach... . Jedynym ważnym arguemntem przeciw swej teorii wiąże sie z jego przekonaniami na temat nauki... .
Cytat:
Ostatni człowiek z fiolki - po namyśle





Francis Fukuyama







Historia nie może osiągnąć żadnego celu tak długo, póki takiego celu nie osiągną współczesne nauki przyrodnicze. Tymczasem znajdujemy się właśnie w przededniu nowych wydarzeń w nauce, które całkowicie unicestwią to, co Alexandre Kojčve nazywa „ludzkością jako taką”.











Demokracja liberalna i rynki pozostają obecnie jedyną realną drogą wszystkich społeczeństw, które mają nadzieję stać się częścią współczesnego świata.



Ziarno tekstu „Koniec historii” zasiane zostało podczas rozmowy z Owenem Harriesem na słonecznym patio Beverly Hills Hotel zimą, na przełomie lat 1987/1988. Wówczas to po raz pierwszy zetknąłem się z tym przesiedlonym Australijczykiem, tak ambitnie tworzącym nowe i nieznane jeszcze pismo „The National Interest”. Jego energia i inteligencja zrobiły na mnie wielkie wrażenie, byłem tedy bardzo wdzięczny, że zaprosił mnie do współpracy.



Niestety, nie miałem żadnego gotowego tekstu, który mógłbym mu dać. Pracowałem w tamtym czasie w RAND Corporation, gdzie zajmowałem się zbieraniem informacji na temat polityki Związku Radzieckiego. Latem 1988 roku przeczytałem przemówienie Gorbaczowa, w którym twierdził, iż istotą socjalizmu było współzawodnictwo. Natychmiast zadzwoniłem do przyjaciela-politologa i powiedziałem: „Jeśli to prawda, oznacza to, że historia dotarła do swego celu”. Przyjaciel, który znał Hegla, od razu zrozumiał, co miałem na myśli. Ta uwaga stała się podstawą wykładu na temat triumfu Zachodu, który wygłosiłem następnej zimy na Uniwersytecie w Chicago, a później artykułu zamieszczonego w „The National Interest”. Oczywiście żadne szanujące się akademickie pismo nie wydrukowałoby tekstu zatytułowanego „Koniec historii”, a już zwłaszcza nie nadałoby mu tak znakomitej oprawy w postaci komentarzy pióra różnych wybitnych intelektualistów. Owen to uczynił, reszta zaś jest już, jak powiadają, historią.



Począwszy już od pierwszego miesiąca po publikacji, regularnie proszono mnie, bym na nowo przemyślał postawioną przez siebie hipotezę – w nadziei, że się z niej wycofam. W tomie wydanym przez Timothy’ego Burnsa, zawierającym niektóre z najwnikliwszych artykułów krytycznych na temat filozoficznych aspektów mojej książki, przedstawiłem retrospektywny przegląd tego, co ukazało się w ciągu pięciu lat po jej opublikowaniu. (Chodzi o wydaną pod redakcją Burnsa w 1994 roku książkę After History: Francis Fukuyama and His Critics.) Propozycja Owena Harriesa, by zrobić to samo z perspektywy dziesięcioletniej, wydaje się wszakże okazją zbyt dobrą, by z niej nie skorzystać – zwłaszcza że przez ten czas dowiedziałem się wielu nowych rzeczy, nie tyle zresztą o polityce światowej, ile o współczesnej nauce. Stąd niniejszy artykuł.



Na wstępie przedstawię swój punkt wyjścia. Nic, co zdarzyło się w ogólnoświatowej polityce lub gospodarce w ciągu ostatnich dziesięciu lat, nie podważa według mnie przekonania, że liberalna demokracja oraz rynkowy porządek gospodarczy są jedyną realną drogą rozwoju współczesnych społeczeństw. Najpoważniejszymi wydarzeniami tego okresu był kryzys gospodarczy w Azji oraz widoczne zahamowanie reform w Rosji. O ile jednak te zjawiska stanowią dobrą nauczkę dla polityki, o tyle są one jednocześnie (także za pomocą polityki) możliwe do skorygowania i nie podważają zasadniczych założeń ogólnego liberalnego światowego porządku.



Z drugiej strony argument, którego użyłem, by zademonstrować, że historia stanowi ukierunkowany, postępujący proces, osiągający swą kulminację w nowoczesnym państwie liberalnym, obciążony jest fundamentalną skazą. Tylko jeden z setek komentatorów, którzy dyskutowali o celu historii, odkrył, na czym polega jego prawdziwa słabość: historia nie może osiągnąć żadnego celu tak długo, póki takiego celu nie osiągną współczesne nauki przyrodnicze. Tymczasem znajdujemy się właśnie w przededniu nowych wydarzeń w nauce, które całkowicie unicestwią to, co Alexandre Kojčve nazywa „ludzkością jako taką”.





Teza



Rekapitulując pierwotną tezę, odsyłam czytelników nie do artykułu, który ukazał się dziesięć lat temu w „The National Interest”, ale do mojej książki z 1992 roku The End of History and the Last Man, która bardziej systematycznie rozwija podjęte w artykule wątki. Początkowa debata nad Końcem historii dotyczyła w dużej mierze prostej kwestii semantycznej, wielu czytelników nie rozumiało bowiem, że użyłem terminu „historia” w heglowsko-marksistowskim sensie: postępującego rozwoju politycznych i gospodarczych instytucji. Nie ma też nic zaskakującego w tym, że wielu pierwszych najbardziej inteligentnych i spostrzegawczych krytyków było marksistami, którzy nie mieli zastrzeżeń do użytego przeze mnie terminu, nie zgadzali się jedynie z wnioskiem, że punktem kulminacyjnym historii jest burżuazyjna liberalna demokracja, a nie socjalizm. (Omówieniu mojej tezy poświęcony był majowo-czerwcowy numer „New Left Review” z roku 1992.)



Podstawowe założenie – że tak pojmowana historia istnieje i prowadzi ostatecznie do liberalnej demokracji i kapitalizmu – można pokrótce przedstawić następująco: istnieją dwa osobne bodźce stymulujące proces historyczny. Pierwszy ma charakter ekonomiczny. Tym, co nadaje historii jej fundamentalny kierunek i postępowy charakter, są współczesne nauki przyrodnicze. Naukowa wiedza o świecie i zdolność technologicznego manipulowania naturą stale rosną; skoro je zyskano, nie można było nie wynaleźć siły parowej i komputera. Z kolei postęp w nauce i technologii wyznacza granice możliwości produkcyjnych, a tym samym ramy gospodarczego systemu. Unowocześnianie gospodarki jest procesem spójnym; wszystkie społeczeństwa, niezależnie od kulturowego punktu wyjścia, muszą zaakceptować jego podstawowe warunki. I w końcu: rynek jest najskuteczniejszy, jeśli chodzi o nadawanie kierunku rozwojowi ekonomicznemu.



Drugim bodźcem jest to, co Hegel nazywa „walką o uznanie”. Istoty ludzkie pragną nie tylko materialnego dobrobytu; domagają się także uznania swojej godności i statusu ze strony innych ludzkich istot – i właśnie to pragnienie stanowi fundamentalną podstawę polityki. Może ono przybierać wiele form, od szacunku dla czyichś bogów bądź świętych miejsc, po uznanie czyjejś narodowej tożsamości we wspólnocie narodów. Współczesna polityka oparta jest na idei – wypracowanej najpełniej w niemieckiej tradycji idealistycznej – głoszącej, że jedyną ostateczną, racjonalną formą uznania jest uniwersalny szacunek dla wszystkich ludzkich jednostek, wynikający z takiej samej u wszystkich zdolności dokonywania osądów moralnych. Współczesna demokracja liberalna jest po prostu zestawem politycznych instytucji powołanych do obrony uniwersalnych praw, uświęconych dziś zapisem w takich dokumentach jak: Amerykańska Karta Praw, Światowa Deklaracja Praw Człowieka, a także obecnych w podstawowych regulacjach prawnych większości współczesnych demokracji.





Trójprzesłankowy sylogizm



Jeśli przeniesiemy się na bardziej praktyczną płaszczyznę dyskursu, idee te da się przełożyć na działania polityczne – za pomocą trzech powiązanych ze sobą przesłanek, tworzących „demokratyczny sylogizm”, który przez ostatnie dziesięciolecie leżał u podstaw polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Pierwsza z nich zakłada, że liberalne demokracje nie chcą ze sobą nawzajem walczyć i że mogą zwiększyć swoje bezpieczeństwo, rozszerzając tak zwaną demokratyczną strefę pokoju. Przez ostatnie pięć lat toczono szczególnie żywiołową debatę na temat powiązań między demokracją i pokojem; pomimo podnoszonych przeciwko tym związkom argumentów uważam, że nadal stanowią one jedno z niewielu niebanalnych osiągnięć, jakimi nauki polityczne mogą pochwalić się w kwestii polityki międzynarodowej.



Tezy tej najłatwiej bronić, jeśli pamiętamy, że po pierwsze, to liberalizm – znacznie bardziej od demokracji – jest prawdziwą instytucjonalną podstawą tak zwanego demokratycznego pokoju i po drugie, że mamy tu do czynienia tylko z korelacją – a nie z nierozerwalnym związkiem – między stopniem liberalno-demokratycznej konsolidacji a pokojem (główne kontrprzykłady podawane przez krytyków zawsze starają się wskazywać na kraje, w których rozwój liberalno-demokratycznych instytucji był słaby i niekompletny, jak choćby amerykańskie Południe przed wojną secesyjną lub Niemcy doby wilhelmiańskiej). Wystarczy, by ci, co wątpią w tę korelację, zwrócili uwagę na fakt, że były Związek Radziecki i jego sojusznicy w Układzie Warszawskim dokonali w istocie po roku 1989 jednostronnego rozbrojenia. I że stało się to raczej na skutek wewnętrznej zmiany ustrojowej niż zmiany zewnętrznego układu sił, który to układ – według realistycznej szkoły polityki międzynarodowej – powinien takimi działaniami kierować.



Korelacja między demokracją a pokojem oznacza, że działanie na rzecz demokracji powinno stanowić integralną część polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Nawet gdyby taki związek nie istniał, na gruncie ideologicznym USA i tak winny skłaniać się ku wilsonowskiej polityce zagranicznej – i rzeczywiście administracja Reagana, Busha i Clintona posługiwały się wilsonowską retoryką i stawiały przed Stanami Zjednoczonymi wilsonowskie cele. Różnice między tymi rządami polegały nie na tym, czy działać na rzecz demokracji, lecz jak to robić. Republikanów cechowała nieco większa niż demokratów „twardogłowość” w ocenianiu, gdzie i w jakich warunkach demokracja rzeczywiście może zaistnieć. Kilka rządów potrafiło jednak dokładnie trzymać się zasad realpolitik w rodzaju tej uprawianej przez Henry’ego Kissingera za prezydentury Nixona.



Drugim założeniem demokratycznego sylogizmu był pogląd, iż tym, co najbardziej sprzyja demokracji, jest rozwój gospodarczy. Korelacja między poziomem rozwoju gospodarczego (mierzonego dochodem na głowę mieszkańca) a stabilnością demokracji jest, po korelacji między demokracją a pokojem, drugim istotnym uogólnieniem, o jakie można pokusić się, mówiąc o światowej polityce. Okazuje się przy tym, że związek między rozwojem gospodarczym a demokracją był o wiele silniejszy w latach dziewięćdziesiątych niż w latach pięćdziesiątych, kiedy to został po raz pierwszy opisany przez Seymoura Martina Lipseta (w artykule „Some Social Requisites of Democracy: Economic Development and Political Legitymacy”, który ukazał się na łamach „American Political Science Review” w marcu 1959 r.). Adam Przeworski wykazał ostatnio, że o ile poziom rozwoju gospodarczego nie wpływa na prawdopodobieństwo, iż dany kraj podejmie próbę transformacji z ustroju autorytarnego w demokrację, to jednak ma on podstawowe znaczenie, jeśli chodzi o prawdopodobieństwo, że demokracja będzie stabilna. Tam, gdzie – przy sile nabywczej, jaką pieniądz miał w 1992 roku – dochód na głowę przekraczał sześć tysięcy dolarów, nie zdarzył się ani jeden historyczny przypadek, by kraj demokratyczny przekształcił się w rządzony autorytarnie. Hiszpania, Portugalia, Grecja, Tajwan i Południowa Korea przekształciły się w państwa demokratyczne, osiągając dochód równy lub bardzo podobny tej magicznej liczbie. (Mówi o tym artykuł napisany wspólnie z Michaelem Alvarezem „What Makes Democracies Endure?” zamieszczony w styczniowym numerze „Journal of Democracy” z roku 1996.)



Odkrycie korelacji między rozwojem gospodarczym a demokracją przyniosło wiele skutków politycznych. Po pierwsze, jeśli nawet polityczna droga ku umacnianiu demokracji zdawała się zablokowana, jak było to w przypadku Chin po Tiananmen, można było oczekiwać, że rozwój ekonomiczny sam w sobie przygotuje po pewnym czasie grunt dla zwiększonego pluralizmu, liberalizacji i – koniec końców – także demokracji. Choć teoria autorytarnej transformacji Samuela Huntingtona (to znaczy przekonanie, że najpierw powinniśmy wspierać unowocześnienie gospodarki, a potem demokratyzację polityczną) nigdy nie została oficjalnie wskrzeszona przez administrację Clintona, to jednak nie wyklucza się możliwości, iż model, który sprawdził się w Hiszpanii, Korei czy Tajwanie, może powtórzyć się w innych autorytarnych, ale gwałtownie rozwijających się społeczeństwach, takich jak Chiny, Malezja i Indonezja.



Trzecią przesłanką demokratycznego sylogizmu był pogląd, że najlepszym sposobem zwiększania wzrostu gospodarczego jest pełne uczestnictwo danego kraju w wolnym kapitalistycznym handlu i surowe przestrzeganie zasad lokowania kapitału. Znaczy to, że kraje będą rozwijać się szybciej, jeśli obniży się bariery celne, zaprzestanie się subwencji, sprywatyzuje się państwowy przemysł, otworzy wewnętrzne rynki kapitałowe dla napływających z zewnątrz pieniędzy i tak dalej. Popularne na początku wieku strategie rozwojowe, na przykład import zastępczy bądź centralne sterowanie inwestycjami, zostały szybko zarzucone na rzecz tego, co na początku lat dziewięćdziesiątych zaczęto określać jako „waszyngtoński konsensus”.



Pojawiły się oczywiście spory wokół sposobu, w jaki najlepiej ów pakiet reform gospodarczych wprowadzać w życie, ale podstawowa idea, która dominować zaczęła w początkach lat dziewięćdziesiątych, opowiadała się za swego rodzaju wersją „terapii szokowej”. Polityczna logika każąca skłaniać się ku temu „niestopniowemu” procesowi, zwłaszcza w odniesieniu do krajów postkomunistycznych, wynikała z przekonania, że ostateczna w danym momencie kompromitacja socjalizmu – oraz w ogóle sterowanej centralnie polityki gospodarczej – na chwilę otwarła bramę wiodącą ku wprowadzeniu radykalnych (i często bolesnych) gospodarczych reform. Dlatego też, zanim brama ta z hukiem się zatrzaśnie, lepiej przedsięwziąć je wszystkie naraz, niźli dokonywać ich „po kawałku”.



Ów trójprzesłankowy demokratyczny sylogizm pozwolił na wypracowanie spójnej polityki, która wyjaśnia wzajemne oddziaływanie na siebie poglądów politycznych, gospodarki i międzynarodowych powiązań. A także to, dlaczego dokonując posunięć w jednej dziedzinie, oczekiwać możemy ich skutków w innej. Liberalizacja polityki gospodarczej prowadzi do gwałtownego wzrostu ekonomicznego, który z kolei skutkuje rozwojem demokratycznych instytucji politycznych, a to rozszerza w efekcie demokratyczną strefę pokoju i zwiększa bezpieczeństwo znajdujących się w niej krajów.



Istniała oczywiście – i wciąż istnieje – ogromna część świata, dla której ów optymistyczny scenariusz stanowi odległe marzenie. Zbrodnicze państwa, takie jak Irak czy Północna Korea, aktywnie wręcz próbują przeciwdziałać zaprowadzaniu międzynarodowego demokratycznego porządku. Spora część świata islamskiego, poza Turcją, z przyczyn kulturowych wydaje się niezdolna do przyjęcia zarówno liberalnej gospodarki, jak i liberalnych politycznych instytucji. Także subsaharyjska Afryka boryka się z tak wieloma problemami, że niezaistnienie tam politycznego i gospodarczego rozwoju wydaje się przesądzone. Z drugiej strony w latach dziewięćdziesiątych w znacznej części świata można już było sobie podobny scenariusz wyobrazić – na przykład w społeczeństwach Ameryki Łacińskiej, Azji i byłych krajach komunistycznych.





Zmienna krytyka



Koniec historii był tak często i tak bezlitośnie krytykowany, że aż trudno uwierzyć, iż istnieje jakakolwiek perspektywa, z której by go nie zaatakowano. Na początku lat dziewięćdziesiątych podejmowano liczne rozważania na temat alternatywnych trendów w polityce światowej, które – zdaniem wielu obserwatorów – zmierzały raczej w kierunku przeciwnym niż liberalna demokracja. Najtrwalszym zagrożeniem jest nacjonalizm i konflikt etniczny, co wydaje się zrozumiałe, zważywszy na konflikty w Jugosławii, Rwandzie, Somalii i innych miejscach, gdzie sytuacja jest stale napięta. We współczesnym świecie potencjalnych rywali liberalnej demokracji upatruje się jednak w innych typach ustrojów, takich jak islamska teokracja, azjatycki miękki autorytaryzm albo neobolszewizm. Najbardziej zdeklarowanym wyrazicielem tego poglądu jest Samuel Huntington, którego książka The Clash of Civilisations na niezliczonych uniwersyteckich kursach na temat polityki światowej regularnie zestawiana bywa z Końcem historii jako alternatywna interpretacja ładu, który zapanował po wygaśnięciu zimnej wojny. Nie chcę na nowo przywoływać mojej i innych krytycznych ocen tezy Huntingtona (który jest przecież moim przyjacielem i byłym nauczycielem), pragnę jedynie powiedzieć, że moim zdaniem nie docenia on połączonych sił unowocześnionej gospodarki i technologicznych zmian, jakie z czasem spowodują zatarcie granic między cywilizacjami i zaowocują homogenicznym zestawem politycznych oraz gospodarczych instytucji w najbardziej rozwiniętych krajach świata. Nie wierzę również w możliwość gospodarczego rozwoju bez zmiany (przynajmniej do pewnego stopnia) wartości, którymi kieruje się Zachód.



Dla hipotezy postawionej w Końcu historii następujący w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych rozwój był na wiele sposobów groźniejszy niż ten z pierwszej połowy tych lat. Nigdy wszelako nie twierdziłem, że wszystkie kraje chcą (lub mogą) szybko się zdemokratyzować. Zaznaczałem jedynie, że w ludzkiej historii istnieje ewolucyjna logika, która w swoim czasie przywiedzie najbardziej zaawansowane kraje ku liberalnej demokracji i gospodarce rynkowej. Fakt, iż niektóre państwa – takie jak Serbia czy Iran – stoją z boku owego ewolucyjnego procesu, nie był przeto istotnym kontrargumentem. Z drugiej strony gdyby okazało się, że załamała się siła napędowa tego ewolucyjnego procesu – to znaczy, gdyby jakiekolwiek główne ogniwo wspomnianego trójprzesłankowego sylogizmu okazało się fałszywe – wówczas tezę, że historia ma charakter postępowy, należałoby przemyśleć od nowa.





Anno Domini 1998



Jeśli ktoś chciałby zająć się podobnymi rozważaniami, koniec lata 1998 roku był po temu czasem najlepszym. Po pierwsze – i to jest najważniejsze – zaznaczyła się wówczas rosnąca destabilizacja globalnego systemu finansowego. Lata dziewięćdziesiąte rozpoczęły się uwolnieniem rynków kapitałowych na całym świecie oraz napływem pieniędzy (liczonych w setkach miliardów dolarów) z krajów rozwiniętych do tak zwanych nowo powstających rynków w Azji, Ameryce Łacińskiej i dawnym bloku komunistycznym. Dziesięciolecie to przyniosło później cztery poważne kryzysy finansowe na przestrzeni siedmiu lat: europejski kryzys z roku 1992, kiedy to spekulacyjnemu atakowi poddany został funt sterling, kryzys peso w 1994 roku, azjatycki kryzys, który objął Tajlandię, Południową Koreę i Indonezję w roku 1997, a także rosyjski kryzys z roku 1998. (Obecnie do tej listy moglibyśmy dodać kryzys brazylijski w roku 1999.) Po kryzysie azjatyckim pieniądze zmieniły kierunek przepływu, żeglując ku bezpiecznym portom, na przykład amerykańskim obligacjom skarbowym; po sierpniowym kryzysie w Rosji owa tendencja przybrała niebezpieczne rozmiary. Zawirowania w krótkoterminowych przepływach kapitałowych posiały spustoszenie w krajach w nie zaangażowanych; w Tajlandii, Korei, Indonezji i Rosji dochód narodowy – w przeliczeniu na dolary – spadł w ciągu kilku tygodni o połowę.



Nie tylko inwestorom z Wall Street minęło oczarowanie nowo powstającymi rynkami, odwrót od globalizacji nastąpił również wśród mieszkańców dotkniętych kryzysem krajów. W Południowej Korei gospodarczy zastój nazwano „kryzysem Międzynarodowego Funduszu Walutowego”; malazyjski Mahathir na nowo wprowadził kontrolę kapitału i powrócił do ordynarnej antyzachodniej retoryki; nawet wolnorynkowy Hongkong interweniował, by wesprzeć swój rynek papierów wartościowych. Kraje pokroju Chin, które nie miały wymiennej waluty, zniosły, jak się zdaje, tę burzę najlepiej.



Drugim ważnym wydarzeniem, jakie nastąpiło w połowie 1998 roku, był upadek rządu Kirjenki i niewątpliwe zakończenie okresu reform w postsowieckiej historii Rosji. Nie wolno nie docenić wagi tego wydarzenia: euforia roku 1989 wynikała z upadku komunizmu i wprowadzenia kapitalistycznej demokracji przez największego niegdyś wroga. Przed rokiem 1998 można było wierzyć, że Rosja kroczy drogą reform, poruszając się po niej wprawdzie wolniej niż Polska, Węgry czy Czechy, ale mimo to czyniąc stałe postępy w odchodzeniu od socjalizmu i budowaniu instytucji gospodarki rynkowej oraz demokratycznego systemu politycznego. Zachodni politycy mogli łudzić się, że jeśli nawet rosyjskie instytucje wydają się skorumpowane i niedoskonałe, uwolniono przynajmniej potężne siły, które powiodą je w kierunku reform. Konkurencja ze strony świeżo sprywatyzowanego biznesu oraz kapitał zagraniczny wywrą presję na nierentowne przedsiębiorstwa państwowe, tak by zaczęły przynosić zyski. Gdyby się tak nie stało, nastąpiłby ogólny kryzys gospodarczy, a w jego wyniku pojawiłaby się polityczna presja, by ostatecznie „wziąć byka za rogi” i zaakceptować bolesne zmiany.



Dziś trudno ufać, by sam upływ czasu doprowadził w Rosji czy to do głębszej demokracji, czy rozwoju rynkowych instytucji. Clifford Gaddy oraz Barry Ickes w artykule „Russia’s Foreign Affairs”, opublikowanym we wrześniowo-październikowym numerze „Foreign Affairs” z roku 1998, sugerowali w istocie rzeczy, że rosyjska gospodarka wraz z wszystkimi jej niezrestrukturyzowanymi wielkimi państwowymi przedsiębiorstwami znajduje się mimo wszystko w stanie równowagi i może przez długi czas działać, nie wymagając żadnych zmian. Oznaczałoby to, że kulturowe przeszkody na drodze reform okazały się nie do pokonania: niezależnie od wyrażanego przez pewną warstwę Rosjan pragnienia przyłączenia się do Zachodniej Europy naród ten, w przeciwieństwie do zachodnich Europejczyków, nie posiadł społecznych nawyków potrzebnych do wytworzenia nowoczesnych ekonomicznych instytucji i gospodarki rynkowej.



W 1998 roku okazało się, że jeszcze coś sygnalizuje ideologiczną zmianę. W przeciwieństwie do lat osiemdziesiątych, kiedy to w głównych uprzemysłowionych krajach demokratycznych władzę sprawowali konserwatyści, teraz wszędzie rządziły partie lewicy: zwycięstwo socjaldemokratycznej partii Gerharda Shrödera w końcu 1998 roku uczyniło Niemcy ostatnim potężnym rozwiniętym krajem, który uległ temu trendowi. We wschodniej połowie Europy dawni komuniści na powrót objęli rządy w Polsce, na Węgrzech i w krajach bałtyckich, usuwając w cień nowych, niekomunistycznych polityków, którzy pojawili się po roku 1989. Nawet w najstarszej światowej demokracji, Stanach Zjednoczonych, nastąpił widoczny odwrót od zasad wolnego rynku, odkąd amerykański Kongres dwukrotnie, w roku 1997 i 1998, odrzucił w głosowaniu zarządzenia Fast Track i – wobec powiększającego się deficytu handlowego – uległ protekcjonistycznej presji przemysłu stalowego.



Znaczenie wszystkich tych wydarzeń końca lat dziewięćdziesiątych było większe niż etniczne walki na Bałkanach lub w Somalii toczone we wcześniejszych latach tego dziesięciolecia, jako że wpłynęły na niektóre z podstawowych zasad omawianego wyżej demokratycznego sylogizmu. Groziły poważną destabilizacją, i to nie tylko w jakichś peryferyjnych krajach, ale w samym jądrze ogólnoświatowego handlu i systemu inwestycyjnego. Świadczyły także o tym, że strategia „rozwoju przez globalizację”, popierana przez Waszyngton i międzynarodowe instytucje finansowe w rodzaju Międzynarodowego Funduszu Walutowego, prowadzić może raczej do gospodarczego kryzysu niż długofalowego wzrostu.



Czyżby znaczyło to, że z perspektywy czasu rok 1998 uznany zostanie za przełomowy moment, kiedy to ostry pęd ku globalizacji, urynkowieniu i demokracji uległ nagłemu zahamowaniu? Czy będzie oznaczał początek błogiego procesu „przesuwania się na lewo”, czy też przeciwnie – zdążania ku pewnej formie ekonomicznego nacjonalizmu? Czy dotarliśmy, że tak powiem, do końcowej fazy osiągania celu historii?



Odpowiedź na to pytanie brzmi, według mnie: nie. Wciąż nie można wykluczyć, że nie wszystko zostało dopięte na ostatni guzik – i tak na przykład skutki chińskiej dewaluacji lub nieprzewidziane komplikacje pochodnych rynków mogą przekształcić kryzys, dotykający obecnie tylko nowo powstające rynki, w globalną ekonomiczną zapaść. Gdyby do tego doszło, wszystkie przewidywania biorą w łeb. Ale wyjąwszy podobną katastrofę, o wiele bardziej prawdopodobne wydaje się, że zdarzenia z lat 1997-1998 stanowią największy spadek w ekonomicznym cyklu rozwijającego się świata, a co za tym idzie, ujęta z tej perspektywy teza o osiągnięciu celu historii okaże się nie tylko nijak nie podważona, ale wręcz na wiele sposobów umocniona. Z drugiej strony jednak dał się słyszeć alarmowy dzwonek sygnalizujący potrzebę zmiany określonej polityki. Ani gospodarka rynkowa, ani dobrze funkcjonujący liberalno-demokratyczny system polityczny nie pojawią się same z siebie; trzeba je pracowicie budować. Oczywiste jest też, że dobre rady, którymi tak hojnie szafuje Waszyngton oraz międzynarodowe instytucje finansowe i Zachód, muszą zostać na nowo przemyślane.





Nieunikniona globalizacja



Pomijając wszelkie niedostatki i recesje, jakich w wyniku przyłączenia się do ogólnoświatowej gospodarki doświadczyły Meksyk, Tajlandia, Indonezja, Południowa Korea i Rosja, globalizacja stała się faktem. Świadczą o tym trzy przesłanki.



Po pierwsze, nie istnieje żaden możliwy do zastosowania alternatywny model rozwoju, który dawałby rezultaty lepsze od globalizacji – i to nawet po kryzysie lat 1997-1998. Wydarzenia minionej dekady zdyskredytowały zwłaszcza głównego rywala globalizacji, tak zwany azjatycki model rozwoju. W końcu lat osiemdziesiątych, kiedy to gwałtownie rozwijająca się gospodarka japońska osiągnęła swój punkt kulminacyjny, wszyscy – od amerykańskich menedżerów po Mahathira bin Muhammeda – piali peany na cześć rozwoju sterowanego przez japońskie państwo, w którym rządowa komisja planowania dzięki możliwości przydzielania kredytów nadzorowała kolejne etapy przekształcenia. Dziś, kiedy to kraj ten pogrążył się w najgłębszej recesji od czasu kryzysu naftowego, a urzędnicy ministerstwa finansów po kolei trafiają do więzienia, nikt nie nakłania już do naśladowania Japonii czy też powierzania gospodarczym biurokratom funkcji sterowania wzrostem.



Co więcej, gospodarczy kryzys udowodnił, że – nawet dla kulturowo zróżnicowanych krajów Azji – nie ma alternatywy dla demokracji jako źródła ustrojowej legitymizacji. W chwili spełniania się „azjatyckiego cudu gospodarczego” mówcy w rodzaju byłego premiera Singapuru Lee Kuana Yewa oraz malezyjski Mahathir przekonywali, iż azjatyckie wartości wymagają z lekka autorytarnej formy rządu, w której wolność w sferze gospodarczej połączona byłaby z paternalistyczną dyktaturą w dziedzinie polityki. Lee upierał się, że ów typ rządzenia jest zgodny z hierarchiczną azjatycką tradycją konfucjańską oraz że stanowi odbicie istniejącego w azjatyckich społeczeństwach konsensusu co do tego, że rozwój jest czymś cenniejszym od typowej dla Zachodu polityki opartej na prawie.



Gospodarczy kryzys, który dosięgnął Azję, wykazał fałsz łagodnego azjatyckiego autorytaryzmu. Pomimo całej gadaniny na temat azjatyckiej odmienności kulturowej Lee tak naprawdę nigdy nie miał odwagi głosić podobnych przekonań: usprawiedliwieniem dla jego autorytarnych rządów było nie to, że dzierżył „mandat dany przez niebiosa”, ale fakt, że jego władza zapewniała stały wysoki wzrost gospodarczy. Problem z każdym ustrojem, który opiera swą legitymację raczej na osiągnięciach gospodarczych niż na bardziej podstawowej zasadzie sprawiedliwości, polega na tym, że w trudnych czasach źle się one sprawdzają.



Słabość takich ustrojów staje się wyraźna i oczywista, kiedy zestawimy ze sobą przykłady Indonezji i Południowej Korei. Wszyscy Indonezyjczycy rozumieli, że rząd Suharto był wysoce skorumpowany i że zwłaszcza dzieci Suharto postępowały jak bandyci. Ale nikt nie chciał robić wokół tego szumu – ze względu na systematycznie osiągane, począwszy od lat sześćdziesiątych, przez rząd wyniki w podnoszeniu standardu życia. Ale zarówno życzliwość, jak i tolerancja, którymi ów rząd się cieszył, znikły natychmiast w momencie, gdy Indonezja pogrążyła się w kryzysie: któż wszakże potrzebuje skorumpowanego dyktatora, kiedy większość ludzi na powrót wtrącona została w nędzę? Legimityzacja władz Południowej Korei opierała się z kolei na czymś zupełnie przeciwnym: nie na obietnicy osiągnięcia wysokich wyników gospodarczych, ale na fakcie, że po roku 1987 powołano tam do życia silne instytucje demokratyczne. W istocie rzeczy udało się nawet wybrać opozycyjnego kandydata i weterana walki o prawa człowieka Kim Dae Junga – i to pomimo trwania najgłębszego kryzysu gospodarczego, w obliczu jakiego kraj stanął od czasów wojny koreańskiej. Mimo iż od jesieni 1997 roku w Korei zaznaczyło się poważne niezadowolenie społeczne, nikt nie kwestionował fundamentalnej legitymizacji systemu – nawet bojowo zwykle nastawione koreańskie związki zawodowe powstrzymały się od konfrontacji, ponieważ stroną przeciwną w sporze nie był opresyjny reżim militarny, lecz demokratycznie wybrany prezydent.



Drugą przesłanką świadczącą o nieprawdopodobieństwie, by proces globalizacji mógł ulec odwróceniu, jest fakt, że lewica znacznie trudniej niż prawica radzi sobie z globalną gospodarką. Dzieje się tak dlatego, że bazą polityczną wszelkich partii lewicowych pozostaje w istocie rzeczy naród, podczas gdy problemy nierówności gospodarczej, na które lewica szuka lekarstwa, mogą być dziś rozwiązane jedynie na poziomie międzynarodowym i wymagają mechanizmów rządzenia, których powstanie jest wyjątkowo mało prawdopodobne.



We współczesnej gospodarce globalnej kapitał stał się o wiele bardziej ruchomy niż siła robocza. Wywiera to w krajach rozwiniętych ogromny wpływ na płace realne słabo wykwalifikowanych robotników, którzy muszą rywalizować z milionami nowych nisko wykwalifikowanych robotników, pojawiających się co roku na globalnym rynku pracy. Kraje rozwinięte mogą albo pozwolić na spadek płac realnych, jak to się dzieje w Stanach Zjednoczonych, albo też rozwijać sieć zabezpieczeń socjalnych i borykać się z problemem stałego wysokiego poziomu bezrobocia, jak dzieje się to w Europie. Ostatecznie jedynym lekarstwem na to jest albo podnoszenie kwalifikacji robotników w krajach rozwiniętych (co łatwiej jest powiedzieć, niż zrobić), albo podniesienie płac i poprawianie warunków życia i pracy robotników krajów rozwijających się. Jednak żaden związek zawodowy ani partia socjalistyczna na Zachodzie nie zdoła zmobilizować swoich zwolenników do walki o podniesienie poziomu życia mieszkańców obcych krajów. Protekcjonizm oparty na bazie narodowej pozostaje pustym hasłem. Jeśli zaś lewica dążyć będzie (i słusznie) do włączenia warunków pracy i kwestii środowiskowych do programu Światowej Organizacji Handlu, stanie już na wstępie przed odstraszającym wyzwaniem: jak bowiem światowa wspólnota zdoła zmusić Wietnam, Indie, a zwłaszcza Chiny, by poważnie zajęły się tymi kwestiami, szczególnie jeśli kraje te balansują na krawędzi gospodarczego kryzysu?



Trzecia i ostatnia przesłanka zmniejszająca prawdopodobieństwo odwrócenia procesu globalizacji wiąże się z technologią. Współczesna globalizacja opiera się na rewolucji w technologii informacyjnej, która sprawiła, że telefon, faks, radio, telewizja i Internet dotarły do najbardziej odległych zakątków świata. Niektórzy próbowali wprawdzie przekonywać, że dzisiejsza gospodarka światowa jest nie bardziej zglobalizowana od tej, jaka istniała pod koniec XIX wieku, kiedy to – pod względem procentowego udziału w produkcji światowej – międzynarodowy handel i inwestycje znajdowały się na poziomie porównywalnym do dzisiejszego. Ta opinia jednak poważnie nie docenia rewolucji komunikacyjnej i wynikających z niej kulturowych zmian. W dzisiejszych czasach żaden kraj nie może tak naprawdę odciąć się od ogólnoświatowych mediów lub zewnętrznych źródeł informacji; tendencje zaznaczające się w jednym zakątku świata natychmiast odbijają się echem tysiące mil dalej. Kraj próbujący trzymać się z dala od ogólnoświatowej gospodarki poprzez odcięcie się od zewnętrznego handlu i napływu kapitału musi liczyć się z faktem, że oczekiwania członków jego społeczeństwa kształtowane są świadomością standardu życia i wytworów kultury pojawiających się w świecie zewnętrznym.



Tajlandia i Korea, kierując się radami Międzynarodowego Funduszu Walutowego, stopniowo odzyskały równowagę: stopy procentowe osiągnęły obecnie poziom sprzed kryzysu, a rachunki walutowe na powrót zyskały nadwyżkę, co pozwoliło odbudować rezerwy. W wypadku Tajlandii powstała nowa, o wiele bardziej demokratyczna konstytucja. W Azji kulturowo zakorzenione działania gospodarcze – włączając w to koreański chaebol, trzymanie się przez całe życie jednej pracy w Japonii, oparte na rodzinnych związkach sieci interesów w Południowej Azji oraz sterowany przez państwo rozwój ekonomiczny – poddane zostały surowej analizie. Wiele z tych zjawisk nie dotrwa prawdopodobnie do następnego wieku – zostaną zastąpione korporacyjnym zarządzaniem w stylu zachodnim i bardziej przejrzystymi ekonomicznymi instytucjami. Jeśli więc rzeczywiście Azja i inne nowo powstające rynki znalazły się właśnie w najniższym punkcie obecnego cyklu ekonomicznego, wówczas demokratyczny sylogizm pozostaje nienaruszony.





Co należy zrobić?



Czy znaczy to, że wszystko jest w porządku, jeśli chodzi o globalny polityczny i ekonomiczny ład i że nie musimy wyciągać żadnej nauki z doświadczeń ostatniego dziesięciolecia? Odpowiedź na to pytanie brzmi, moim zdaniem: bezwzględnie nie.



Jednym z zarzutów wobec Końca historii podnoszonym między innymi przez Margaret Thatcher był fakt, że prorokowany przezeń postęp ku demokracji i rynkom pozostawi ludzi w błogim samozadowoleniu, będą bowiem przekonani, że podobny proces jest nieunikniony. Nigdy nie było to oczywiście moją intencją: aby utrzymać się przy życiu, ludzie muszą budować instytucje i stale, w świetle kolejnych wydarzeń, zastanawiać się nad prowadzoną polityką. Mogą przecież popełniać polityczne pomyłki, jak przydarzyło się to zachodnim rządom w latach trzydziestych, które na całe pokolenia zahamują demokratyzację. Otrzymaliśmy już w istocie rzeczy alarmujący sygnał, że w naszym nowym zglobalizowanym świecie nie wszystko jest w porządku: nawet jeśli ów system wciąż nie ma realnego rywala, nie na długo znajdzie dla siebie uzasadnienie, jeśli nie będzie w stanie działać skuteczniej.



O doprowadzenie do azjatyckiego i rosyjskiego kryzysu obwiniać można wiele czynników, ale pierwszym winowajcą w obu wypadkach jest narodowy rząd, który popełnił całą serię błędów, takich jak niezapewnienie odpowiednich regulacji bankowych, dopuszczenie do wysokiego poziomu korupcji, udzielanie bezwarunkowych gwarancji kredytowych przedsiębiorstwom czyniącym nieekonomiczne inwestycje. Tyle tylko że Stany Zjednoczone i kontrolowane przez nie w dużej części międzynarodowe instytucje finansowe także mają swój udział w tych pomyłkach. Z perspektywy lat widać, że prowadzona w ostatnim dziesięcioleciu, po roku 1989, przez Waszyngton polityka była w najwyższym stopniu naiwna i błędna – na trzy podstawowe sposoby.



Pierwszym błędem popełnionym przez amerykańskich polityków było nadmierne poleganie na ekonomistach i zapominanie o priorytecie polityków, rządu i instytucji. Pakiet liberalnych reform gospodarczych, który w początkach lat dziewięćdziesiątych składał się na „waszyngtoński konsensus”, był sam w sobie bez zarzutu. Rada, by rozluźnić zasady handlu i inwestycji, sprywatyzować je i usunąć stojące im na przeszkodzie bariery, jest ze swej istoty słuszna i wprowadza taką politykę gospodarczą, którą kraje rozwijające się bądź przeżywające transformację prędzej czy później i tak musiałyby przyjąć, o ile chciałyby osiągnąć długofalowy wzrost. Problem polega na tym, że taka polityka zakłada istnienie politycznych instytucji mogących wprowadzać ją w życie. Tworzenie instytucji jest tymczasem problemem o wiele trudniejszym, jako że nie można nim skutecznie kierować z zewnątrz.



Spójrzmy na przykład Rosji. Łatwo zrozumieć kłopot związany z tym, że tak zwani demokraci stale kłócili się między sobą i nigdy nie byli w stanie zdobyć poważnej przewagi w Dumie. Nigdy nie zaistniała przeto polityczna baza dla przeforsowania czegokolwiek bliskiego radykalnym gospodarczym reformom, co z powodzeniem udało się zrobić w Polsce. Ale problem ze sprawowaniem rządów wykracza daleko poza to. Za czasów sowieckiego reżimu pewne podstawowe państwowe instytucje albo nigdy nie zaistniały (takie na przykład jak Sądowa Izba Handlowa, która mogłaby skutecznie chronić prawa własności), albo też zostały rozwiązane w procesie odchodzenia od komunizmu (takie jak izby skarbowe i policyjne siły porządkowe).



Tak jak w wypadku Sycylii brak możliwego do narzucenia prawa własności doprowadził do tego, że ochroną tego prawa zajęli się prywatni agenci; gros tego, co otrzymało w Rosji etykietkę działalności „mafijnej”, jest w istocie rzeczy quasi usankcjonowanym wysiłkiem zmierzającym do sprywatyzowania ochrony prawa własności w społeczeństwie, któremu państwo nie zapewnia tego jako dobra powszechnego. Prywatyzacja jest działalnością państwa wymagającą ogromnej instytucjonalnej znajomości rzeczy: nawet doświadczonym rządom trudno jest właściwie przeprowadzić sprzedaż majątku, trafnie go wycenić oraz wypracować przejrzysty i niepodatny na korupcję system licytacyjny. I nawet przeprowadzona z największym sukcesem prywatyzacja, jak na przykład ta, która miała miejsce w Republice Czeskiej, nie zapobiegła przejmowaniu majątku przez głównych właścicieli akcji, ponieważ nowo utworzone prawo nie zapewniało odpowiedniej ochrony praw pomniejszych akcjonariuszy. Z perspektywy lat jasne stało się też, że rosyjskie państwo dalekie było od dysponowania instytucjonalną fachowością potrzebną do przeprowadzenia udanej prywatyzacji przemysłu gazowego, naftowego i innych. Nic dziwnego więc, że dobrze poinformowane i mające polityczne powiązania jednostki były w stanie zagarnąć państwowy majątek – nie po to, by nim skutecznie obracać, lecz by go splądrować.



Liczni specjaliści od polityki gospodarczej, którzy zajmowali się Rosją, powiedzieliby – we własnej obronie – że w istocie rzeczy przywiązywali raczej wagę do instytucji i że Stany Zjednoczone oraz międzynarodowa wspólnota znacznie rozszerzyły pomoc dla Rosji, jeśli chodzi o tworzenie systemu sądowego, regulacje bankowe i tym podobne rzeczy. Problem jednak w tym, że żadne z tych państwowotwórczych wysiłków nie przyniosły efektu. Tymczasem, kiedy nadszedł czas, by zdecydować, czy w ogóle należy zabierać się za prywatyzację, doradzono, by nie zatrzymywać się w pół drogi. Dużą część winy ponoszą także prywatne rynki kapitałowe: po reelekcji Jelcyna w 1996 roku rząd rosyjski z pomocą zachodnich banków inwestycyjnych sprzedawał dług państwowy – niesławne GKO – by pokryć rządowy deficyt, powstały na skutek subwencjonowania przynoszącego straty przemysłu państwowego. Ów dopływ krótkoterminowego zagranicznego kapitału z zachodnich instytucji finansowych odroczył w czasie nadejście „dnia zapłaty” i uczynił sytuację gorszą, niż byłaby ona wówczas, gdy w 1998 roku rosyjski rząd ostatecznie okazał się niewypłacalny.



Drugą pomyłką popełnioną przez amerykańskich polityków było niedocenienie kulturowych przeszkód stojących na drodze do rozwoju. Jak pisałem w książce Trust: The Social Wirtues and the Creation of Prosperity, istnieje wiele społeczeństw, w których nastąpił kryzys zaufania. Na przykład we wszystkich dosłownie krajach Ameryki Łacińskiej można się doszukać grup dwudziestu, trzydziestu lub czterdziestu prominentnych rodzin, które kontrolują znaczną część krajowego produktu narodowego brutto. Prowadzone przez nie przedsiębiorstwa często tworzą całe sieci, w które włączone są przedsiębiorstwa mające ze sobą – jakby się wydawało – niewiele wspólnego; ich wewnętrzne powiązania pozostają, kiedy patrzy się na to z zewnątrz, nader niejasne. Ich raison d’e^tre wynika stąd, że znajdują się one pod kontrolą szeroko rozgałęzionych, spokrewnionych ze sobą grup. O ile jednak krewni darzą się nawzajem bardzo dużym zaufaniem, o tyle zdolność ludzi wspólnej pracy, kiedy są sobie obcy, pozostaje ograniczona. Skutkuje to podwójną moralnością, w myśl której rodzina i przyjaciele są traktowani lepiej niż inni, a służba publiczna postrzegana jest jako okazja, by popełniać nadużycia przynoszące korzyść krewnym. Prowadzi to do nepotyzmu i szerzy korupcję, a także stanowi jedną z największych przeszkód na drodze do rozwoju.



Międzynarodowe instytucje finansowe dawno już oczywiście zorientowały się, że korupcja jest symptomem bardzo poważnego problemu. Mimo świadomości, jak głęboko wpisana jest ona w liczne systemy polityczne i kulturowe, większość międzynarodowych przedstawicielstw uważa, że stosunkowo niewiele można z nią uczynić – wyjąwszy ograniczenie stopnia swobody w podejmowaniu gospodarczych decyzji przez lokalnych polityków. Nie jest wszakże jasne, czy stanowisko to nadal będzie możliwe do obrony, zważywszy na olbrzymie rozmiary pomocy – a obecnie także sumy zainwestowanych przez zagranicę dolarów – które w ciągu ostatniego dziesięciolecia trafiły do kieszeni skorumpowanych urzędników od Pakistanu po Indonezję i Rosję. Bank Światowy zaczął systematycznie zwracać uwagę na tę kwestię, podobnie jak na inne czynniki potrzebne do dobrego sprawowania demokratycznych rządów. OECD sporządziło antykorupcyjny protokół, będący próbą uzgodnienia polityki krajów członkowskich i wyeliminowania przewagi, jaką niemieckie i japońskie firmy mają nad amerykańskimi rywalami dzięki temu, że wolno im rejestrować łapówki jako wydatki związane z prowadzeniem przedsiębiorstwa.



Ostatnio udzielona lekcja dotyczy rynków kapitałowych oraz ogólnego planu liberalizacji gospodarki w rozwijających się lub przechodzących ustrojową transformację krajach. Ekonomiści zapoczątkowali skomplikowaną debatę nad przyczynami azjatyckiego kryzysu gospodarczego i udziału, jaki miały w nim zachodnie instytucje pokroju MFW. W debacie tej poglądy prezentowane przez Jeffreya Sachsa i Martina Feldsteina starły się ze stanowiskiem Larry’ego Summersa i Paula Krugmana. Spór dotyczył między innymi tego, czy kryzys był wynikiem krótkotrwałych kłopotów z płynnością finansową, czy też mieliśmy tu do czynienia z głębszymi problemami strukturalnymi. Czy MFW powinien angażować się w próby rozwiązania tych ostatnich i czy prowadzona przez fundusz polityka wysokich stóp procentowych rzeczywiście najlepiej sprzyja osiągnięciu obu tych celów?



Dla większości uczestników tej debaty było całkowicie jasne, że jedną z dysfunkcji nowej gospodarki globalnej jest po prostu ogrom krótkoterminowego kapitału, jakim się w niej obraca. Prywatne rynki kapitałowe, jak okazało się w ostatnim dziesięcioleciu, w żaden sposób nie wystarczyły. W istocie rzeczy nie doceniły one ryzyka, wysyłając miliardy dolarów do Azji i Rosji i zakładając, że w ten sposób da się utrzymać kursy walut na stabilnym poziomie. Kraje, do których kierowano fundusze, pogorszyły jeszcze sytuację, ustalając niewłaściwą kolejność uwalniania rynków kapitałowych: zarówno Tajlandia, jak i na przykład Południowa Korea uwolniły na początku lat dziewięćdziesiątych część swoich rynków kapitałowych – nie wprowadzając w to miejsce odpowiednich systemów regulacyjnych i nie biorąc pod uwagę upolitycznionego międzynarodowego systemu przydzielania kredytów. Na początku i w połowie lat dziewięćdziesiątych poważny kapitał rozwijających się krajów poszukiwał w Azji szans na długoterminowe inwestycje; w krajach takich jak Korea – gdzie możliwość inwestowania za granicą czy choćby sprawiedliwego, poważnego udziału w rynku jest ograniczona – kapitał ów kierował się wobec tego ku krótkoterminowym pożyczkom bankowym.



Kraje, do których kierowano fundusze, nie tylko same z siebie popełniały błędy, ale były też zdecydowanie popychane ku temu przez politykę Waszyngtonu. Na początku lat dziewięćdziesiątych wśród polityków powszechnie panował pogląd, że jeśli dany kraj może zwolnić zaledwie 20 procent swoich rynków kapitałowych, przyniesie to i tak lepszy skutek niż zwolnienie zera procent. Z perspektywy czasu ocenić można, że był to straszny błąd: przy braku przejrzystych i silnych instytucji regulacyjnych dwudziestoprocentowe zwolnienie doprowadzić mogło do sytuacji znacznie gorszej niż jego całkowity brak. Kraje, takie jak Chile, które sprawowały kontrolę nad krótko-terminowym kapitałem, okazały się odporniejsze na te problemy. MFW oraz amerykańskie ministerstwo skarbu rozwiązały ów problem, wywierając swego rodzaju moralną presję: bezsensowne inwestowanie Zachodu w rosyjskie GKO wynikało z przekonania, że Rosja jest „zbyt nuklearna”, aby można było pozwolić na jej upadek.



Wszystkie te problemy łącznie nie zaowocowały wszelako, jak sugerował to George Soros, „globalnym kryzysem kapitalizmu”. Prosta polityka interwencji w rodzaju trzykrotnego obcięcia stóp procentowych przez rezerwę federalną jesienią 1998 roku wzmocniła pozycję dolara w gospodarce światowej i zapobiegła temu, by panika, jaka wybuchła na powstających dopiero rynkach, przybrała rozmiary krachu finansowego z lat trzydziestych. Nie znaczy to, że gospodarka światowa nie boryka się z głębszymi problemami: John Makin z American Enterprise Institute sugerował, że u podstaw tego finansowego kryzysu leży kryzys światowej nadprodukcji w gospodarce towarowej. Jednakże, choć to do pewnego stopnia prawda, nie jest to odbiciem strukturalnej słabości współczesnego kapitalizmu. Dowodzi raczej, że azjatyckie kraje o sterowanej przez państwo gospodarce próbowały powielić japoński model rozwoju – i przeinwestowały.



Wybuch wojny między NATO i Serbią w marcu 1999 roku – kiedy gotowy był już pierwszy szkic tego artykułu – może zostać uznany za swego rodzaju dowód, że historia żyje i ma się wcale dobrze. I na Bałkanach rzeczywiście tak jest. Ale – jakkolwiek okrutnie brzmiałoby to w świetle cierpień Albańczyków i innych żyjących tam ludzi – konflikt w Kosowie nie dorasta do poziomu światowej historii, ponieważ jest nader nieprawdopodobne, by miał jakieś trwałe reperkusje poza samymi Bałkanami. W artykule pisanym dziesięć lat temu stwierdziłem, że po końcu historii:



Nadal istniałaby, być może rosnąca, przemoc na tle etnicznym i nacjonalistycznym, gdyż impulsy tego rodzaju nie całkiem wygasły, nawet w posthistorycznych rejonach świata (...). Terroryzm i wojny o wyzwolenie narodowe będą więc nadal ważnym punktem międzynarodowego porządku dziennego. Jednakże konflikt na wielką skalę musi angażować duże państwa pozostające w uścisku, a wszystko wskazuje na to, że takie właśnie państwa schodzą już ze sceny” (przełożyła Barbara Stanosz – przyp. red.).



Stany Zjednoczone tragicznie nieumiejętnie przeprowadziły akcję w Kosowie, ale idea, którą reprezentuje Ameryka i jej natowscy sojusznicy, przetrwa niekompetencję każdego rządu.





Dlaczego w samej istocie Końca historii tkwił błąd?



Jeśli nie patrzeć na to wszystko z perspektywy współczesnej polityki i gospodarki, ale zmienić perspektywę na bardziej filozoficzną, biorąc pod uwagę kwestie leżące u źródeł końca historii, wówczas tuż za horyzontem XX wieku wyraźnie ujrzymy wydarzenia, które ostatecznie zakończą ludzką historię – choć nie w sugerowany przeze mnie niegdyś sposób.



W Końcu historii i ostatnim człowieku twierdziłem, że ukierunkowany i postępowy charakter ludzkiej historii odkryty został dzięki rozwojowi współczesnych nauk przyrodniczych. Silnik parowy, koleje i maszynowa produkcja stworzyły Erę Przemysłową i umożliwiły powstanie weberowskiego zcentralizowanego i biurokratycznego, racjonalnego państwa, którego skrajnym przykładem był Związek Radziecki. Z drugiej strony przejście od społeczeństwa industrialnego do postindustrialnego wprowadziło nader odmienne warunki gospodarcze. Produkcja ustąpiła pola usługom, które stawiają znacznie wyższe wymagania co do wykształcenia i w których inteligencja na powrót spycha produkt materialny na margines. Wraz z upowszechnieniem się technologii i technologicznych wynalazków ogromnie wzrosło skomplikowanie życia gospodarczego.



Socjalizm, przynajmniej w formie centralnego planowania praktykowanego w byłych krajach komunistycznych, nie mógł ocaleć w warunkach postindustrialnych. Przyczyny tego wyjaśnione zostały pięćdziesiąt lat temu w należącym już dziś do klasyki artykule Friedricha von Hayeka „The Use of Knowledge in Society”, opublikowanym w „American Economic Review” we wrześniu 1945 roku. Przeważająca część generowanych przez współczesną gospodarkę informacji ma charakter lokalny, a posługiwanie się nimi wymaga coraz wyższego stopnia technicznej wiedzy. To nitowacz umacniający sworzniami płytę drzwi w hali produkcyjnej wie, że płyta ta jest uszkodzona – nie zaś menedżer zasiadający w zarządzie korporacji. To projektant z dyplomem inżyniera, a nie partyjny boss, wie, czego potrzeba do wybudowania fabryki. Systemy gospodarcze cedujące podejmowanie decyzji na scentralizowane agencje same siebie sytuują w ślepym zaułku. Coraz bardziej zawiły charakter współczesnej gospodarki i technologii oraz bogactwo lokalnej i taktycznej wiedzy potrzebnej, by sobie z ich zawiłościami poradzić, w sposób niemal nieunikniony wymuszają znaczną decentralizację procedury podejmowania ekonomicznych decyzji. A to nieuchronnie oznacza szukanie silniejszego oparcia w rynkach.



Odchodzenie od scentralizowanych, hierarchicznych i biurokratycznych struktur władzy ku strukturom bardziej partycypacyjnym, w których dystrybucja władzy jest szersza, cechuje nie tylko ogólną politykę gospodarczą, ale dokonuje się także w skali pojedynczych firm. Tak jak zbytnie scentralizowanie podejmowania decyzji we Wschodnich Niemczech lub krajach byłego Związku Radzieckiego hamowało wszelkie innowacje, tak też przesadna centralizacja i biurokratyzacja dużych firm typu IBM i AT&T ograniczała ich zdolność rywalizowania z mniejszymi i bardziej prężnymi konkurentami.



Trwająca obecnie rewolucja informacyjna wywarła pod tym względem olbrzymi wpływ na globalną politykę i przyspieszyła nastanie końca historii. O ile główne technologie końca XIX i początku XX wieku – od petrochemii po samochody, energię nuklearną i broń – zwiększały skalę centralizacji, o tyle technologie końca XX wieku sprzyjają elastyczności i decentralizacji. Napływ taniej i wszechobecnej informacji wywarł wpływ głęboko demokratyzujący; wszelkiego rodzaju hierarchiom, od rządów po korporacje i związki, o wiele trudniej sprawować teraz kontrolę nad informacją i manipulować tymi, nad którymi mają władzę. Nieprzypadkowo autorytarne reżimy na całym świecie zaczęły upadać w chwili, gdy globalna gospodarka wkroczyła w epokę informacji.



Gospodarka wszelako nie jest jedyną siłą niosącą postęp ludzkiej historii. Równolegle wpływa na nią walka o uznanie, to znaczy pragnienie wszystkich ludzkich istot, by inni uznawali ich fundamentalną ludzką godność. Koniec historii i ostatni człowiek przekonywały, że Kant i Hegel mieli w istocie rzeczy słuszność, sądząc, iż jedyną racjonalną formą uznania jest uznanie uniwersalne, to zaś najlepiej realizowane jest we współczesnym państwie liberalnym, gwarantującym fundamentalne prawa człowieka. Teza ta podbudowana została odniesieniami do ludzkiej natury: w wizji Hegla istoty ludzkie nie dążą wyłącznie do celów ekonomicznych i nie satysfakcjonuje ich li tylko dobrobyt materialny. Ich satysfakcja zależy przede wszystkim od tego, co Platon nazywał thymos, ożywionej części duszy, domagającej się uznania swej godności. Niemoc socjalizmu wykracza daleko poza niezdolność do zbudowania fabryk półprzewodników: zaprowadzając dyktaturę, która deptała godność pojedynczych obywateli, socjalizm zatracił zdolność zapewnienia im równego uznania. A to właśnie stanowi konieczną podstawę sprawiedliwego społeczeństwa.



Osiągnięcie kresu historii może dokonać się wyłącznie pod dwoma warunkami. Po pierwsze: że istnieje coś takiego jak ludzka natura. Gdyby ludzkie istoty były nieskończenie podatne na kulturowe wpływy, gdyby kultura mogła zastąpić naturę w kształtowaniu podstawowych preferencji i bodźców kierujących ludźmi, gdyby nasz cały kulturowy horyzont konstruowany był społecznie, wówczas niewątpliwie żaden szczególny zestaw politycznych i ekonomicznych instytucji (zwłaszcza tych liberalno-demokratycznych) nie mógłby zostać uznany za – używając frazy Kojčve’a – „całkowicie zadowalający”. Marksizm zakładał, że człowieka można w znacznym stopniu zmienić: jeżeli istoty ludzkie wydają się egoistyczne, materialistyczne i skoncentrowane głównie na rodzinie, przyjaciołach i własności, jest to wyłącznie wynikiem burżuazyjnego społeczeństwa, które tak je ukształtowało. Według Marksa człowiek jest istotą przejawiającą nieograniczony altruizm wobec ludzkości jako takiej. Częścią marksistowskiego planu w istniejących społeczeństwach socjalistycznych było stworzenie „nowego sowieckiego człowieka”. Socjalizm runął, ponieważ natknął się na mur w postaci ludzkiej natury: istot ludzkich nie da się zmusić, by stały się czymś innym, niż są, wszystkie zaś cechy, które – jak przypuszczano – zniknąć miały w systemie socjalistycznym (na przykład etniczna czy narodowa tożsamość), ze wzmożoną siłą pojawiły się na nowo po roku 1989.



Drugim warunkiem osiągnięcia celu historii, jak zauważyłem już na początku niniejszego artykułu, jest cel nauki. Amerykanie przywykli myśleć, że nowe wynalazki technologiczne są czymś dobrym, ci zaś, którzy ów pogląd kwestionują, są luddystami stojącymi na drodze postępu. (Przykładem takiego sposobu myślenia jest książka Virginii Postrel The Future and Its Enemies, Nowy Jork 1998). Istotnie, technologie, które stały się dominujące pod koniec XX wieku, zwłaszcza te związane z informacją, zdają się mieć stosunkowo dobroczynny wpływ, sprzyjając demokratyzacji światowego porządku. Gdybyśmy mogli być pewni, że przyszłe technologiczne innowacje będą miały podobny charakter, wówczas moglibyśmy uznać, że dysponujemy właściwym zestawem politycznych i gospodarczych instytucji. Tej pewności jednak mieć nie możemy. W istocie znajdujemy się obecnie u szczytu nowej eksplozji technologicznych zmian, które zmuszą nas do powtórnego przemyślenia pierwotnie ustalonych zasad. Bowiem tak jak wiek XX okazał się stuleciem fizyki, której prototypowymi produktami były bomba atomowa i tranzystor, tak wszystko wskazuje na to, że XXI będzie stuleciem biologii.



W pewnym sensie możliwe jest postrzeganie biotechnologicznej rewolucji jako zwyczajnej kontynuacji rewolucji, która zaznaczyła się w nauce już półtora wieku temu. Tej rewolucji, która dramatycznie zwiększyła ludzkie oczekiwania, przynosząc nam szczepionki przeciwko ospie i polio, zieloną rewolucję w rolnictwie i inne niezliczone korzyści. Ale dopiero odkrycie struktury DNA przez Watsona i Cricka otworzyło drogę ku dalszym ludzkim podbojom natury, a postęp, który – jak przewidywano – nastąpić miał w ciągu życia kilku następnych pokoleń, zaznaczył się o wiele szybciej i przyćmił wcześniejsze osiągnięcia. By posłużyć się drobnym przykładem: nie jest już teraz jasne, czy istnieje jakakolwiek górna granica życiowych ludzkich oczekiwań. Ostatnie badania nad komórkami macierzystymi – czyli komórkami istniejącymi w embrionach, jeszcze niezróżnicowanymi na poszczególne organy dziecka – sugerują, że starzenie się i komórkowa degeneracja są procesem kontrolowanym genetycznie, który można celowo uruchomić lub zatrzymać. Niektórzy badacze uważają obecnie, że istota ludzka mogłaby żyć dwieście lub trzysta lat – a może nawet dłużej – ciesząc się doskonałym zdrowiem i długo pozostając aktywna.



Najbardziej radykalnym wnioskiem płynącym z biotechnologicznych badań jest potencjalna możliwość zmienienia samej ludzkiej natury. Jeśli zdefiniujemy tę naturę jako statystyczną dystrybucję kontrolowanych genetycznie cech populacji, wówczas genetyczne manipulacje będą się w przyszłości różniły od wykorzystywanych dawniej medycznych technologii – za sprawą tkwiącego w nich potencjału zmiany ludzkiej natury. Będzie to możliwe dzięki ich oddziaływaniu nie tylko na jednostkę, wobec której je zastosowano, ale także na wszystkich późniejszych potomków tej jednostki. Ostatecznym skutkiem jest to, że biotechnologia zdoła osiągnąć to, czego nie udało się uczynić radykalnym ideologiom z przeszłości, posługującym się niewiarygodnie brutalnymi technikami: stworzyć nowy typ ludzkiej istoty.



Wielu zwolenników biotechnologii będzie się upierać, że tego typu obserwacje są przesadzone i brzmią zbyt dramatycznie. Badania w biotechnologii mają cel terapeutyczny: nakierowane są na odkrywanie tego, co stanowi – o czym dziś wiemy bez wątpienia – genetyczne podłoże takich chorób, jak rak piersi, Alzheimer i schizofrenia. Dostarczają na nie także lekarstwa. Można twierdzić, że badania genetyczne doprowadziły po prostu tę formę terapii do logicznego końca: jeśli skłonność do choroby leży w genetycznie dziedziczonych cechach, cóż jest zasadniczo złego w genetycznej interwencji, podejmowanej dla wyeliminowania tej skłonności u obecnych i przyszłych pokoleń, na które inaczej mogłaby ona sprowadzić cierpienie?



Fakt, że nie istnieje jasna odpowiedź na to ostatnie pytanie, sugeruje, jak wykazał bioetyk Leon Kass, czemu biotechnologia będzie w przyszłości tak trudna do powstrzymania: każde potencjalnie negatywne skutki manipulacji genetycznych będą ściśle powiązane z korzyściami – oczywistymi i możliwymi do zmierzenia. Wielu ludzi twierdzi, że da się wytyczyć granice między terapią a ulepszaniem i że w związku z tym możemy ograniczyć inżynierię genetyczną do tego pierwszego. Ale jeśli chodzi o zakreślanie granic w szarej strefie, łatwiej to powiedzieć, niż zrobić. Istnieje powszechna zgoda co do tego, że pewne rzeczy, takie jak schizofrenia, są patologią; problem polega na tym, że nie istnieje taka zgoda w kwestii tego, czym jest zdrowie. Jeśli można podać hormon wzrostu dziecku cierpiącemu na karłowatość, to czemu nie zrobić tego w wypadku kogoś, kto osiągnął wzrost właściwy zaledwie dla pięciu procent populacji? A jeśli uzasadnione jest podanie go dziecku z tej pięcioprocentowej grupy, czemu wobec tego nie ma go dostać dziecko z grupy liczącej pięćdziesiąt procent, o ile chciałoby czerpać niewątpliwe korzyści płynące z wysokiego wzrostu?



Albo inny przykład: przypuśćmy, że uznamy, iż niezbyt podoba nam się typowy młody mężczyzna. Pojawia się coraz więcej dowodów świadczących o tym, że skłonność do przemocy i agresji jest dziedziczona genetycznie i o wiele częściej dotyczy mężczyzn niż kobiet. Wynika to z wielu różnorodnych źródeł, poczynając od faktu, że znaczna większość przestępstw w każdej kulturze popełniana jest przez młodych mężczyzn, a kończąc na ostatnich badaniach, przeprowadzonych na człekokształtnych naczelnych, sugerujących stałą obecność agresji w rządzonych przez mężczyzn grupach – od człekokształtnych przodków człowieka, poprzez człowieka pierwotnego aż po człowieka współczesnego. (Pisałem już o tym w artykule „Women and the Evolution of World Politics”, zamieszczonym we wrześniowo-październikowym numerze „Foreign Affairs” z roku 1998.) Ale jeśli skłonność do przemocy jest kontrolowana genetycznie, czemu nie interweniować, by to naprawić? Jeśli nawet bowiem uznamy tę skłonność za naturalną, niewielu ludzi gotowych będzie bronić instynktownej przemocy jako objawu zdrowia. Powstały już wszakże liczne analizy kryminologiczne, z których wiele opracowano w ramach prowadzonych równolegle studiów w dziedzinie genetyki behawioralnej, nie wykluczające, że skłonność do popełniania przestępstw może być dziedziczna i być może w przyszłości zostanie zlokalizowana w konkretnych genach konkretnych jednostek. Badania w tej dziedzinie zostały powstrzymane w ramach wielkiej walki o polityczną poprawność, jako że wielu ludzi podejrzewało i obawiało się, iż takowe analizy powiążą również skłonność do popełniania przestępstw z rasą. Nadejdzie wszelako czas, kiedy oddzielenie kwestii przemocy od kwestii rasy stanie się możliwe – a wówczas staniemy bezpośrednio w obliczu pytania, co jest zdrowiem. Dysponować będziemy bowiem już technologią, pozwalającą nam hodować mniej agresywne jednostki lub uwalniać ludzi od ich skłonności do przestępczych zachowań.



Ci, którzy uważają, że brzmi to jak science fiction, nie zwrócili po prostu uwagi na to, co dzieje się ostatnio w nauce. To, czego pewnego dnia dokonać będzie można za pomocą terapii genetycznej, widzimy już teraz na przykładzie neurofarmakologii. Terapia lekowa różni się od genetycznej o tyle, że jej efekty nie są dziedziczne; tym niemniej oddziałuje na ten sam podstawowy poziom ludzkich zachowań. Przyjrzyjmy się dwóm z najlepiej znanych i kontrowersyjnych leków, działających wprost na system neurologiczny: metylfenidatowi, sprzedawanemu pod handlową nazwą Ritalin (pokrewny lekom zawierającym dekstroamfetaminę, jak na przykład Deksedryna, i pemolinę, jak na przykład Cylert) oraz fluoksetynie (znanej lepiej jako Prozac i zbliżonej do leków takich jak Zoloft firmy Pfizer i Paxil firmy Smithkline Beeham). Ritalinu używa się w leczeniu nadpobudliwości. Najpowszechniej cierpią na nią młodzi chłopcy, którzy nie są w stanie spokojnie usiedzieć w klasie. Prozac i leki mu pokrewne to antydepresanty. Ritalin działa hamująco na wchłanianie zwrotne głównego przekaźnika, dopaminy, podczas gdy Prozac hamuje wchłanianie zwrotne innego ważnego neuroprzekaźnika, serotoniny.



Zarówno Ritalin, jak i Prozac uznano za cudowne leki, a ich producenci, Novartis i Eli Lilly, zarobili dzięki nim mnóstwo pieniędzy. Odnotowano wiele przypadków, w których wyjątkowo niesforne, skłonne do wybuchów i agresywne dzieci bardzo skutecznie uspokoiły się pod wpływem Ritalinu i mogły na powrót normalnie uczestniczyć w pracy klasy. Prozac i pokrewne mu leki ponoszą zaś w dużej mierze odpowiedzialność za śmierć psychoanalizy – tak skuteczne okazały się w leczeniu dotkniętych głęboką depresją pacjentów. Ritalinu używają obecnie trzy miliony dzieci w Stanach Zjednoczonych; szkolne pielęgniarki rozdające codzienne dawki tego leku stały się w wielu szkołach zjawiskiem powszechnym. Prozac i zbliżone doń preparaty zapisano ponad 35 milionom pacjentów w całym kraju. Podobnie jak Ritalin, otoczono je wyjątkowym kultem – po tym, jak ich zadeklarowani zwolennicy sprawdzili na sobie ich terapeutyczne działanie.



Leki te wszakże budziły także gwałtowne kontrowersje – w związku z ich potencjalną zdolnością do zmiany ludzkiego zachowania. Krytycy Ritalinu, w tym wielu lekarzy, nie wierzą, że schorzenia, na jakie on pomaga, w ogóle są chorobami; o ile bowiem pewne przypadki nadpobudliwości są ewidentnie patologiczne, w wielu innych podobne zachowanie u osób w innym wieku określono by po prostu jako bardzo energiczne. (Wokół Ritalinu narosły aż takie kontrowersje, że Narodowy Instytut Zdrowia Psychicznego zmuszony był zwołać na początku 1999 roku sympozjum poświęcone nadpobudliwości i zaburzeniom w koncentrowaniu uwagi, a także coraz powszechniejszemu leczeniu ich farmakologicznie.) Istotnie, Ritalin o wiele częściej przepisuje się chłopcom niż dziewczętom, stąd niektórzy krytycy posuwają się wręcz do zarzutu, że lek ten służy powstrzymywaniu chłopców od bycia chłopcami. To znaczy, że wykorzystuje się go do hamowania nie patologicznych, lecz normalnych zachowań, które niecierpliwi rodzice i nauczyciele uznali za nieodpowiednie lub chorobliwe. Wpływ Ritalinu na mózg jest podobny do tego, jaki wywierają liczne odmiany nielegalnej przecież amfetaminy czy wręcz kokaina. (Szczegóły tego sporu znaleźć można w kwietniowo-majowym numerze „Policy Review” z roku 1999, w artykule Mary Eberstadt „Why Ritalin Rules”.)



Opowieści na temat skutków Ritalinu sprawiają, że często kojarzy się on z somą, narkotykiem aplikowanym obywatelom w Nowym wspaniałym świecie Aldousa Huxleya, ażeby uczynić ich pasywnymi i konformistycznymi. Prozac i leki mu podobne mogą potencjalnie mieć jeszcze dalej idące skutki, ponieważ wpływają na poziom serotoniny w mózgu. Serotonina jest ściśle powiązana z uczuciem samooceny i własnej godn
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Kawiarnia Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group