Forum ŚFiNiA Strona Główna ŚFiNiA
ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Cztery klatki do Boga
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Seriale - utwory w odcinkach
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Pią 20:55, 16 Gru 2005    Temat postu: Cztery klatki do Boga

Obraz
Przysiadłem na ganku przed domem.
Dzień był ciepły, słońce w swej podniebnej pielgrzymce dochodziło do półmetka codziennej podróży, a nieliczne chmury jakby rozstępowały się na bok, ustępując miejsca tej promienistej gwieździe. Całe podwórze zalane było jaskrawym światłem, tylko pod dębem uformował się rozległy placek cienia. Wyglądał on jak gigantyczna plama atramentu na mlecznobiałej kartce papieru. To kształt cienia, który przypominał mi szkolnego kleksa, nasuwał takie skojarzenie.
Sięgnąłem ręką po wczorajszą gazetę i od niechcenia przewróciłem kilka kartek. Zatrzymałem wzrok na ogłoszeniach matrymonialnych: "Młoda, inteligentna, zgrabna, pozna pana do lat 40, niezależnego finansowo, z własnym domem, lubiącego dalekie podróże...", "Pociągająca brunetka poszukuje partnera, najlepiej biznesmena z mieszkaniem, samochodem...". Nie musiałem czytać dalej, każde ogłoszenie było prawie takie samo. Panienki szukają pieniędzy, a nie miłości. Ich ogłoszenia powinny być bardziej bezpośrednie, np. "Szukam kasiastego frajera..." albo "Dożywotni sponsor pilnie poszukiwany". Odechciało mi się czytać, odłożyłem gazetę. Spojrzałem w słońce i zakręciło mi się w głowie. Ostatnie tchnienia kaca dawały znać o sobie. Robal musi umrzeć, pomyślałem.

Już od pierwszych moich alkoholowych doświadczeń wyobrażałem sobie kaca jako niewidzialnego robaka, który mieszka w organizmie dzień po spożyciu. Wiedziałem, że w każdej butelce piwa, wina czy wódki pływa mnóstwo tych niewidzialnych karaluchów.
Kiedyś powiedziałem o tym spostrzeżeniu K. Spojrzał na mnie i nic nie powiedział, a ja dalej objaśniałem mu zasadę działania tego pijanego mechanizmu. Gdy robal zostanie już połknięty, tłumaczyłem, to przedziera się przez przełyk i wbija swe silne szczęki zakończone haczykami w ściankę przewodu pokarmowego. Potem z wnętrza jego gardła wysuwa się mikroskopijna piła tarczowa napędzana naszym oddechem, która przecina tkankę i toruje drogę do mózgu. Wędrówka taka trwa krótko, bo robak jest bardzo zwinny i szybki, a do tego cały dystans dzielący go od przełyku do mózgu to zaledwie jakieś 20 centymetrów. Gdy to dziwne stworzonko przedrze się już do zakamarków naszego rozumu, to usadawia się wygodnie i czeka aż do rana. Wraz z pierwszym pianiem kogutów owad staje się bardziej ruchliwy, biega w naszej głowie to tu, to tam i wszędzie zostawia po sobie masę malutkich odchodów, które mają bardzo dziwny i niespotykany skład chemiczny.
Nigdy nie lubiłem chemii i o tym toksycznym związku w odchodach mogę powiedzieć tylko tyle, że pewne substancje w nim zawarte oddziałują na receptory mózgowe bardzo dziwnie. Otóż, drażnią one miliony neuronów odpowiedzialnych za samopoczucie i powodują to okropne uczucie, jakie ludzie określili mianem kaca. Życie tego owada jest bardzo krótkie, trwa zazwyczaj kilkanaście godzin. Ta robacza egzystencja przypomina trochę życie plemnika. Podczas picia alkoholu do naszego mózgu może dostać się tylko jeden owad i stąd skojarzenie z plemnikiem, który również samotnie po zapłodnieniu zamieszkuje w kobiecym brzuszku. Jak wiadomo, na tę jednodniową "chorobę" jest kilka antidotum, jedne bardziej skuteczne, drugie mniej.
Jeżeli chodzi o mnie, to mi najbardziej pomaga tzw. klin, czyli kontratak alkoholowy. Czasem jedno piwo załatwia sprawę. Po wypiciu klina nowy robak znów zaczyna tę samą wędrówkę co jego poprzednik z tą różnicą, że ten żyje zaledwie godzinę. Po dostaniu się do mózgu nasz klinowy wybawiciel zjada swego kacowego poprzednika. Potem zjada pozostawione wcześniej odchody i kac mija.
- Jesteś stuknięty - powiedział K.
K nie uwierzył. Nie zdziwiło mnie to, każdy komu o tym mówiłem, nie wierzył. Jedni śmiali się głośno, inni tylko uśmiechali, a jeszcze inni stukali się palcem w czoło. Wszyscy natomiast, którym przedstawiłem me wywody na temat kaca, patrzeli na mnie tak samo - kpiąco i z niedowierzaniem. Jedynie K, choć nie uwierzył, zachował się trochę inaczej. Siedzieliśmy wtedy przy piwie, był późny wieczór, a radio śpiewało jakąś wolną piosenkę. K podniósł kufel, wstał i podszedł do lampki nocnej. Obrócił strumień światła prześwietlając piwo i przystawił głowę na kilka centymetrów od kufla.
- I gdzie one są? - spytał. - Nie widzę tego cholerstwa.
- Są zbyt małe, byś mógł je zobaczyć - odpowiedziałem.
- Jak małe?
- Tak małe, że nawet gdybyś miał najlepszy mikroskop świata, to i tak byś ich nie dostrzegł.
- Jeśli nie można ich nigdy zobaczyć, to skąd wiesz, że naprawdę tam są, że istnieją, że pływają sobie w kuflu i czekają, aż ktoś je połknie?
- Widzisz K, z tymi robaczkami jest jak z Bogiem. Nie trzeba ich widzieć, żeby w nie wierzyć.
K nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Następnego dnia zadzwonił do jednego z browarów.
- Dzień dobry. Browar. W czym mogę służyć? - odezwała się jakaś pani.
- Dzień dobry - odpowiedział K. - Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o tych robaczkach, co to pływają w piwie.
- O czym? - pani z informacji nie kryła zdziwienia.
- No, o tych karaluchach, które dostają się do mózgu i tam srają, gdzie popadnie.
Cisza w słuchawce.
- Halo, jest tam pani? - K nie dawał za wygraną.
- Tak, jestem, ale nie wiem o czym pan mówi. Czy stroi pan sobie ze mnie żarty?
- To nie żarty. Mój kolega powiedział mi wczoraj o tych robaczkach i chciałem spytać, czy to prawda.
- Proszę pana, w naszym piwie nie ma żadnych owadów. Piwo jest świeże, czyste i posiada europejski atest. Czy to panu wystarczy?
- Mmm - zamruczał cicho K i odłożył słuchawkę.
To była naprawdę śmieszna przygoda. K opowiedział mi o swej rozmowie telefonicznej z panią z browaru. Ja nadal wyjaśniałem mu, że robaki i tak istnieją.
- Spytałeś złą osobę. Ta pani z informacji i tak nie powiedziałaby ci o istnieniu robali, nawet gdyby wiedziała o tym. To tak, jakbyś spytał ateistę, czy istnieje Bóg. Oni nie chcą wiedzieć o tych piwnych owadach.
- No to kogo mam spytać? - K zaczął się denerwować.
- Jak to kogo? Boga...
Po tej odpowiedzi K już nigdy nie zaczął tematu robaków. Od tamtego wydarzenia minęły dobre trzy lata i do tej pory ani razu nie rozmawialiśmy o tym. Czasem, gdy piliśmy razem piwo, zauważałem, że spoglądał ukradkiem na kufel. Byłem pewien, że nadal o tym myśli, ale nigdy nie odważył się o tym wspomnieć.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Sob 19:09, 17 Gru 2005    Temat postu:

Właśnie przypominałem sobie to wszystko, gdy z zamyślenia wybudził mnie głośny szczek. Spojrzałem przed siebie.
Ganek zaszedł chłodnym cieniem, podobnie jak podwórze. Któraś z podniebnych chmurek nie ustąpiła drogi słońcu i zakryła je swą mętno białą powłoką.
Zza drzewa wybiegł duży, biały kundel. Spojrzał na mnie groźnie i wyszczerzył zęby. Dobrze pamiętałem to psisko. Gdy przyjechałem tu po raz pierwszy, to właśnie on był pierwszą istotą, która przybiegła mi na spotkanie. Wysiadłem wtedy z PKSu, rozejrzałem się dokoła i usłyszałem ten sam donośny szczek.
Pamiętam ten dzień, lało jak z cebra. W PKS-ie tłok, jak zawsze zresztą. Stałem sześć godzin w pozycji dość niewygodnej. Ręka zaciśnięta na rurce, nogi ukośnie skierowane od pionu. Z lewej strony jakiś gruby facet, z prawej stos reklamówek starszej pani. Z tyłu dobiegał mnie śpiew pijanych żołnierzy. Wielką ulgą były kilkuminutowe postoje gdzieś na małych stacjach, w równie małych miasteczkach. "I po co ja tam jadę?" pytałem w myślach. Wahałem się nieco i myślałem wtedy, że lepiej by było, gdybym wcale nie ruszał się z Kopalnic. Teraz już tak nie myślę, podoba mi się tutaj, spodobają mi się ludzie, miejsce, cisza i wszystko, co łącznie składa się na małą wioskę o nazwie Łysa.
- Zamknij się! - krzyknąłem, bo szczekający kundel zaczął mnie denerwować.
Pies odskoczył do tyłu. Pysk miał podobny do wilka, tylko biała maść odróżniała go od tych leśnych drapieżników. Patrzeliśmy tak na siebie przez chwilę. Żadne z nas nie zrobiło najmniejszego ruchu. Badaliśmy się spojrzeniami.
Poczułem się jak bokser na ringu w chwili rozpoczęcia walki, gdy obaj walczący mierzą się wzrokiem, gdy każde z nich wlepia w drugiego wzrok próbując wyczuć w nim strach. To takie rytualne penetrowanie mózgu przeciwnika w poszukiwaniu najmniejszego ziarenka obawy. Po chwili pies zamerdał ogonem i pobiegł w stronę lasu. Odetchnąłem z ulgą.

Wróciłem myślami do mego przyjazdu do Łysej. Przez dwadzieścia pięć lat mieszkałem w okropnych Kopalnicach, odmierzając każdy dzień tysiącem znudzonych westchnień. Wiedziałem, że nadejdzie kiedyś w końcu dzień, gdy z radością i ulgą wyjadę z tej parszywej metropolii do małej mieściny, gdzie ludzie żyją w zgodzie z naturą.
Czekałem dnia gdy wyprowadzę się do miejsca, gdzie ludzie mijając się na ulicy uśmiechają się do siebie, gdzie pijaństwo smakuje tak swojsko, gdzie słońce wschodzi znad lasów, a nie znad sterczących kominów, czy betonowych blokowisk i gdzie będę mógł siedzieć tak jak teraz przed domem, i cieszyć się spokojnym dniem, przepełnionym szczęściem i wiarą w lepsze jutro. Wiary nigdy za wiele - powtarzałem to sobie ciągle.
I spełniło się moje marzenie.
Któregoś dnia, różniącego się od poprzedniego tylko cyferką w dacie, dostałem zawiadomienie o śmierci mojej ciotki. Ciocia nie żyje, to smutne, pomyślałem wtedy. Nie przejąłem się tym za bardzo, bo ciotkę widziałem tylko kilka razy w życiu i w dniu, gdy dostałem tą wiadomość, nie potrafiłem nawet przypomnieć sobie jej twarzy.
Pamiętam tylko jedne wakacje spędzone w Łysej, jakieś 15 lat temu. Moi rodzice pili tęgo wraz z ciocią. Ja bawiłem się w kącie jakimiś rupieciami ze starego kufra. Lekko zalany mój tata spytał ciocię, już wtedy wdowę: "Stefka, a czemu ty nie wyjdziesz za mąż za tego Bartoszyna?".
Bartoszyn był to sąsiad cioci, siedemdziesięcioletni kawaler o twarzy buldoga z setką zmarszczek i dziwnych wyprysków na twarzy. Nie wiem dlaczego tak się działo, ale mimo tego, że ciotki prawie nie pamiętałem, to twarz pana Bartoszyna wryła mi się w pamięć do dziś. Może dlatego, że wyglądała naprawdę okropnie. Na pytanie ojca ciotka zrobiła smutną minę i milczała. Wtedy ja, siedmioletni brzdąc, odpowiedziałem tacie: "Bo ciocia jest ładna, tato". "Co?" spytał ojciec, a ja powtórzyłem: "Bo ciocia jest ładna". Na to moi rodzice roześmiali się, a ciotka skryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Płakała tak przez cały wieczór, ściskała moje małe ciałko i płakała. Jej łzy kapały mi na twarz, a ona wciąż powtarzała: "Mój kochany, mój drogi".
Nie wiem, czy naprawdę tak się tym wzruszyła, czy to tylko wypity alkohol się w niej wzruszył. Wiem natomiast jedno - tym moim stwierdzeniem: "Bo ciocia jest ładna" wyścieliłem sobie miejsce w jej sercu do samej śmierci. Wdzięczność ciotki odczułem wiele lat później, dokładnie w dniu, gdy notariusz uroczyście odczytał jej testament. W podpunkcie "Dom" notariusz odczytał "Dom zapisuję mojemu siostrzeńcowi...".
Alleluja - krzyknąłem wtedy w myślach. Pojawiła się dla mnie szansa wyrwania z Kopalnic i wiedziałem, że nie mogę jej zmarnować.
No i nie zmarnowałem. Odziedziczyłem dom i zamieszkałem w nim. Dom był niczego sobie, parterowa chatka z podwórkiem, dobrze utrzymana, z kilkoma niewielkimi uszkodzeniami wymagającymi małej korekty.
Gdy z ulgą wysiadłem z PKS-u, przywitał mnie wspomniany pies.

Odgoniłem zwierzę i udałem się drogą przez wieś, w poszukiwaniu mojego dziedzictwa. Duży turystyczny plecak uwierał mnie w ramiona, wbijając swe krwiożercze paski w chude ciało. Zapakowałem do niego tak wiele rzeczy, że mój bagaż wypchany był po brzegi. Szedłem wolnym krokiem i z uwagą przypatrywałem się mijanym ludziom i domostwom. Wszystko wydawało mi się obce, ale wiedziałem, że już niedługo oswoję się i znajdę tu miejsce dla siebie. Doznawałem wtedy dziwnego uczucia, jakie doświadczają ludzie przybywający w nowe miejsce, które choćby przez kilka dni ma stać się ich domem. Gdy jako dziecko rodzice posyłali mnie na letnie kolonie, wtedy tak samo z obawą i cichym lękiem oglądałem ośrodek kolonijny. Dopiero po kilku dniach odczuwałem swego rodzaju bliskość nowego miejsca. W dniu wyjazdu z koloni uzmysławiałem sobie, jak bardzo przywiązałem się do tego wszystkiego.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Pon 5:50, 19 Gru 2005    Temat postu:

Miejscowi przypatrywali mi się z uwagą równą mojej. Nowy człowiek we wsi to dla nich coś jakby mała sensacja. Czułem ich ciekawskie spojrzenia, słyszałem krótkie szepty i szmery odsłanianych firanek. Wolnym krokiem szedłem dalej, zerkając co chwila na numer mijanego domu.
Słoneczna 12 to dom, którego szukałem. Byłem trochę zmęczony i podirytowany tym wszystkim. Po kilku minutach maszerowania nareszcie znalazłem szukaną ulicę. Słoneczna 10,11 i ...12. Mym oczom ukazała się niewielka chatka. Nie przypominała mi ona tej, którą widziałem, będąc chłopcem. Może dlatego, że dzieci inaczej widzą świat od dorosłych i ich sposób postrzegania jest bardziej magiczny i fantazyjny.
Wnętrze mego nowego mieszkania nie zadziwiło mnie. Właśnie tego się spodziewałem - trzy pokoje umeblowane w staroświeckim stylu. Święte postacie zerkały na mnie nieufnie z obrazów i miałem wrażenie, jakby i one chciały mnie na swój martwy sposób przywitać. W powietrzu unosił się zapach starości, taka nieokreślona woń jaką daje się wyczuć w muzeach, skansenach, czy innych ośrodkach zawierających w sobie coś pradawnego. Czy tak właśnie pachnie przeszłość?
W jednym z pokoi stało ogromne łóżko, domyśliłem się, że to właśnie tu wyzionęła swój żywot ciocia. Wiedziałem również, że ja nigdy się w nim nie położę. Miejsca śmierci zawsze wzbudzały we mnie dziwny strach. Uwagę mą przykuł za to stary dębowy stół, stojący na środku pokoju. Obejrzałem go dokładnie, zerknąłem nawet pod spód, macając każdy centymetr powierzchni.
Czego szukałem - nie wiem. Po prostu miałem ochotę go bliżej zbadać. Niczego nie znalazłem, choć nie spodziewałem się znaleźć cokolwiek. Kuchnia była również utrzymana w starodawnym stylu, gliniane dzbanki zawieszone na hakach wisiały rzędem nad piecem. Piec, na którym gospodyni przyrządzała obiady, stał w kącie opodal małego stolika, nakrytego ceratą. Wzdłuż stolika ustawiona była drewniana ława bez oparcia, na której zapewne ciocia siadała, spożywając posiłek.
Pod ławą znalazłem kilka skorup roztrzaskanego talerza. Czyżby jednak ciocia nie umarła w łóżku? Może umarła w kuchni, niosąc talerz. Poczuła nagłe kłucie w piersi, przewróciła się, upuszczając talerz na ziemię i legła na podłodze, z głową skierowaną do góry. To okropne umierać z wzrokiem utkwionym w suficie, pomyślałem.
Gdybym mógł wybrać, to ostatni obraz, jaki chciałbym zapamiętać przed śmiercią, nie byłby bladą bielą sufitu. Myślę, że wybrałbym niebo, tak, ciemnobłękitne wieczorne niebo. Nie chciałbym umrzeć o wschodzie słońca, czy w południe. Wieczór to według mnie najlepsza pora na umieranie. Wtedy kończy się dzień i kończy się życie. Śmierć o poranku jest najgorsza, bo ma się wtedy uczucie niedokończenia czegoś, nie dotrwania do końca dnia. Gdybym to ja był Bogiem, sprawiłbym tak, że ludzie przychodzący na świat rodziliby się o świcie, a konający umierali o zmierzchu. Tak byłoby najsprawiedliwiej. To smutne, że nie możemy wybrać sobie ani pory narodzin, ani pory śmierci.
O, właśnie teraz usłyszałem ostatnie tchnienia robaka. Bardzo ciche i prawie niewyczuwalne. Jeszcze trzy jego oddechy, dwa, jeden i koniec. Wraca dobre samopoczucie.

Na podwórze znów przywitało mnie słońce. Przeciągnąłem się leniwie i sięgnąłem po gazetę. Tym razem zręcznie ominąłem strony z ogłoszeniami i zagłębiłem się w krótki artykuł. "Polacy w kosmosie" - to jego tytuł. Rzecz opowiadała o planach wypuszczenia przez Polaków sondy kosmicznej na księżyc. "Jeśli wszystko pójdzie po myśli naszych naukowców i nie natrafią oni na żadne większe przeszkody, to bardzo prawdopodobne, że już za 25 lat Polska doczeka się swej pierwszej sondy kosmicznej, która będzie miała za zadanie zbadanie powierzchni księżyca." Za 25 lat! powtórzyłem i uśmiechnąłem się nieznacznie. Amerykanie ponad 30 lat temu spacerowali sobie po powierzchni naszego naturalnego satelity Ziemi, a my, "...jak dobrze pójdzie...", wypuścimy tam w 55 lat po nich tylko bezzałogowy kawał żelastwa z kilkoma antenkami. Trzeba zapisać się w historii podboju kosmosu, nieprawda?
- Widzę, że się nie przemęczasz - usłyszałem głos W.
Uniosłem wzrok znad gazety. W pomachał do mnie ręką i wjechał rowerem na podwórze. Na plecach miał przymocowany sznurkiem niewielki obraz. Przez chwilę przypominał mi cyrkowego żółwia, który potrafi jeździć na malutkim krosowym rowerku.
- A czym mam się przemęczać? Dzisiaj dzień wolny, tartak zamknięty - odpowiedziałem.
W zszedł z roweru, podał mi dłoń i zaczął rozplątywać mocowanie ze sznurka. Odwiązał obraz i podał mi go.
- To prezent dla ciebie. Malowałem go całą noc. Podoba ci się? - uśmiechnął się.
Wziąłem obraz w dłonie i zacząłem mu się przyglądać. Jak na obraz był on średniej wielkości. Przedstawiał jakąś średniowieczną walkę. Z lewej strony lśniący rycerz na koniu. W ręku trzymał ogromny miecz, nieruchomo zastygły nad jego głową. Rycerskiej tarczy nie zauważyłem, być może była schowana z drugiej strony rycerza.
Z prawej strony obrazu trzech wieśniaków z widłami w dłoniach. Widły wystawione wprost na nadjeżdżającego rycerza. Jeden z wieśniaków był wysoki i bardzo szczupły. Swą sylwetką przypominał trochę dzielnego Don Kichote'a i trochę mnie samego. Ja również nie mogłem pochwalić się szeroką posturą. Gdy byłem dzieckiem, koledzy wołali na mnie "Tyczka".
Dwóch pozostałych wieśniaków stało z boku tego chudego, czekając, aż rycerz zacznie się z nim mierzyć. Woleli poczekać i przekonać się, jak wypadnie pierwsze starcie, by w razie czego dać dyla w bok. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. W tle obrazu rozciągała się średniowieczna wioska z małą kapliczką po środku, czy raczej z większym od pozostałych domów budynkiem, którego dach uwieńczony został krzyżem.
- Dzięki - rzekłem do W. - Tylko dlaczego ten rycerz walczy ze zwykłymi wieśniakami, zamiast stawić czoła godnemu sobie wojownikowi?
- Bo ci wieśniacy porwali mu żonę i on usiłuje ją ratować - wyjaśnił W.
No tak, to był cały W. Marzyciel w każdym calu. Przez całe życie dopowiadał sobie nieistniejące fakty, tak by wszystko układało się w spójną całość. Zazwyczaj nie kłamał, ale po prostu fantazjował.
- A skąd ja mam to wnioskować, no chyba nie z obrazu? - spytałem.
- To nie ważne. Liczy się sam pojedynek, ja sobie dopowiedziałem taki motyw. Jeśli ci on nie odpowiada, to wymyśl sobie swój. A po za tym, spójrz na twarz tego rycerza, czy nie widzisz w niej lęku po stracie żony, tej złości i pragnienia zemsty?
Przyjrzałem się bliżej rycerzowi. Nie miał on hełmu zakrywającego w pełni jego oblicze. Rzeczywiście, na jego twarzy można było zauważyć złość, ale co z tego? Każdy walczący człowiek się złości. Nie drążyłem dalej tego tematu. I tak nie przekonałbym go, jego nawet diabeł do niczego by nie przekonał.
- Dzięki za prezent. To miłe.
- Drobiazg - powiedział W. - Muszę lecieć, wpadłem do ciebie tylko przejazdem. Śpieszę się do Reny, nie chcę się spóźnić. Cześć.
Odjechał, a ja nadal przypatrywałem się obrazowi.
W był malarzem, malował różne rzeczy. Jego ulubioną tematyką było średniowiecze, a dokładniej średniowieczne postacie. Na punkcie rycerstwa miał już niezłego fioła. Malował też okoliczne pejzaże.
Obrazy W były naprawdę niezłe, miał talent i cieszyłem się, że go nie marnuje. Raz w miesiącu pakował namalowane obrazy do dużego kartonowego pudła, jechał z nimi PKS-em do Wolatnowa i tam sprzedawał. Nie był rozchwytywanym, ani nawet sławnym malarzem, ale czasem udawało mu się sprzedać kilka sztuk.

Wolantów to duże miasto i W miał większą szansę na sprzedaż. Sprzedawał je na bazarze wśród wielu kramów z zabawkami, garnkami, warzywami i innymi produktami. Rozkładał swą kolekcję opierając dzieła o mur, zasiadał na drewnianym stołeczku i czekał na klientów. Czasem nie udało mu się nic sprzedać, a czasem sprzedał nawet dwie, czy trzy sztuki.
Jednego razu przybiegł do mnie. Wyciągnął butelkę wódki i rozglądał się wokół, zupełnie jakby był u mnie pierwszy raz. "Co się stało?" - pytam, a on patrzy na mnie podekscytowanym wzrokiem i mówi "Osiem, rozumiesz? Osiem!" Wyjaśnił mi, że na bazarze jeden klient kupił od niego osiem obrazów za jednym zamachem. Dobrą godzinę opisywał mi wtedy pięciominutową transakcję. "Facet podchodzi, nie ogląda nawet obrazów, tylko patrzy na mnie. Facet był z małym chłopczykiem. Złapał brzdąca za ramię i pyta go - Zbysiu, które ci się podobają? Chłopczyk wyciągnął rękę i zaczął wskazywać palcem na kolejne obrazy. Ten, ten, chyba ten też, i tamten...- mówi mały. W końcu, gdy wybrał wszystkie, facet mówi do mnie - biorę te wszystkie. Mnie jakby ktoś po nogach batem przeleciał. Poważnie, podcięło mi nogi. Nie wierzyłem, a facet najzupełniej w świecie wyciąga portfel i chce płacić. Pogadałem z nim chwilę i sprzedałem mu wszystkie osiem. Facet podjechał dużym samochodem, załadował obrazy i odjechał. Mówił mi, że właśnie kupił duży dom i chce zakupić do sypialni małego trochę obrazów, by ściany nie wyglądały tak goło. Dobrze się złożyło, że miałem też te z rycerzami, bo mały podobno wprost za tym przepada."
Potem W opisał mi szczegółowo jak "facet" wyglądał, jak brzdąc wyglądał i jakim odjechali samochodem. Z największą precyzją odtworzył każde słowo transakcji. Jeszcze nigdy nie widziałem W tak podnieconego. Wypiliśmy wódkę, potem drugą, trzecią, itd. Co chwilę wznosiłem toast: "Za twoje szczęście." albo "Za twoje obrazy." Nie pamiętam, do której godziny oblewaliśmy to wydarzenie. Ocknąłem się rano na ziemi obok łóżka. Podniosłem głowę, na łóżku oczywiście leżał W, ułożony w poprzek. A mi głowa pękała. Wtedy znów pomyślałem o robaku w mym mózgu i od razu pobiegłem do lodówki po piwo.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Śro 16:55, 28 Gru 2005    Temat postu:

W
Tego dnia nie działo się nic. Nawet muchom nie chciało się latać. Siedziały leniwie na suficie i ścianach, wodząc swymi małymi ryjkami po białej powierzchni albo wyginając do tyłu skrzydełka. W takie dni chce mi się płakać, śmiać, a nawet wyć. Miałem ochotę zrobić cokolwiek, byleby tylko skrupulatnie zatrzeć ślady jakiejkolwiek nudy. Nie wytrzymałem i energicznie skoczyłem z krzesła. Chodziłem po pokoju tam i z powrotem. Krzesło, drzwi, okno, kuchnia i tak w kółko. Musiałem gdzieś wyjść. Pobiegłem do wyjścia i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Odwiedzę W, pomyślałem.
- Fajnie, że wpadłeś. Wejdź - przywitał mnie W.
Miał na sobie śmieszny kombinezon, jaki zawsze wkładał do malowania. Nie prał go chyba z rok, bo z pierwotnej bieli ubrania zostało tylko kilka plamek na plecach i nogawkach. Reszta była szczegółowo pokryta wszystkimi możliwymi kolorami i ich odcieniami. Nie znałem się na kolorach, a zwłaszcza na ich nazwach. Sienna palona, ultramaryna itd. Te nazwy nie mówiły mi nic, podobnie jak z niczym nie kojarzyły mi się chemiczne nazwy związków. Kiedyś żartowałem sobie na ten temat z W i powiedziałem: "Wiesz, musisz mi kiedyś pożyczyć tego twojego skafandra. Ubiorę się w niego i pójdę do sklepu z farbami. Wtedy będę mógł kupić każdy odcień nie znając jego fachowej nazwy. Po prostu pokażę palcem na tym ubraniu kolor i sprzedawca załapie bez problemu o jaki mi chodzi.".
W zaprosił mnie do pracowni. Panował tam, zresztą już standardowo, wielki bałagan. Rolka płótna walała się na podłodze, podobnie jak szczątki ram, puste tubki po farbie, jakieś puszki z bliżej nie określoną substancją, kilka desek i butelek po piwie. Na samym środku stały masywne sztalugi z dopiero co zaczętym obrazem. Przedstawiał on kontur konia, z lekko zaznaczoną za nim linią horyzontu. To pewnie znowu jakiś rycerski portret, pomyślałem. Podszedłem do krzesła, potykając się w drodze o deskę. W powietrzu unosił się zapach farby i czegoś jeszcze. Tak pachniał również W. Gdy spotykałem go na ulicy, lub gdy on przychodził czasem do mnie, od razu wyczuwałem od niego ten zapach. Był nim przesiąknięty doszczętnie. Czasem myślałem, że zapach ten przeżarł się przez jego skórę i skaził jego krew, serce i wszystkie inne organy. Ten zapach płynął w jego żyłach, był w jego oddechu, pocie i pewnie też we łzach. Myślę także, że gdyby W ożeniłby się kiedyś i miał dzieci, to również i one pachniały by tym samym. Dziecięce pieluchy, żona, mleko, myśli i całe jego życie przesiąknięte by było tym zapachem. A gdy W kiedyś umrze i panowie z prosektorium otworzą jego ciało, to zdziwi ich fakt, że wszystko wewnątrz zalatuje tym samym. Mdliło mnie od tej woni. Wstałem z krzesła i otworzyłem okno. Pomyślałem, że może świeże powietrze choć trochę przewietrzy to wszystko.
- Chcesz piwo? - spytał.
Skinąłem głową. Wyjął z lodówki dwa Pilsnery i rzucił mi jednego. Ledwo złapałem. Milczeliśmy chwilę, on oglądał zaczęty obraz, ja swoje paznokcie. Ciszę przerwały dwa syknięcia otwieranego piwa.
- Za co?
- Jak to za co? Za ten parszywy dzień - odpowiedziałem i stuknęliśmy się butelkami.
Poznałem W kilka dni po przyjeździe do Łysej. Wiadomość o nowym mieszkańcu wsi rozeszła się błyskawicznie i pewnego dnia dotarła również do W. Ustawiałem w domu jakieś graty, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem. Od razu ogarnął mnie ten rzadko spotykany wcześniej zapach farby. W drzwiach stał wysoki facet z kilkoma obrazami pod pachą. Przyjrzałem mu się uważnie. Jak już wspomniałem był wysoki, nawet bardzo wysoki. Jak na moje oko mierzył około dwa metry. Bez wątpienia był najwyższym mieszkańcem wsi. Wiek określiłem na trzydziestkę. Jego włosy były mlecznobiałe, oczy niebieskie. Dłonie miał wielkości bochenka chleba. Gdy uścisnął moją dłoń, poczułem, jak zapada się ona w otchłani jego wielkiego uścisku. Cały był wielki. Wielkie dłonie, ręce, nogi, głowa, usta i dosłownie wszystko. Przypominał mi trochę bajkowego Guliwera. Potem dowiedziałem się, że nie tylko ja skojarzyłem go z tą postacią. Jak się okazało, co złośliwsi tak właśnie za nim wołali: "Patrzcie, idzie Guliwer" czy "Uwaga, olbrzym nadchodzi". Wystraszyłem się trochę tej dziwnej postaci, stojącej przede mną. Ubrany był w ten sam kombinezon, którego używał do malowania. Na jego nosie widniała świeża plama farby w kolorze, którego znów nie potrafiłem określić.
- Cześć. Jestem W. Czy lubisz obrazy? - rzekł.
Trochę mnie zamurowało i nie wiedziałem co powiedzieć. Podałem mu dłoń, przedstawiłem się i zaprosiłem do środka. Nie znałem się na obrazach, więc nie mówiliśmy o nich. Prosił mnie, bym opowiedział coś o sobie, toteż opowiadałem. Wszystko. Począwszy od narodzin, a skończywszy na przyjeździe do Łysej. On siedział spokojnie i słuchał. Gdy skończyłem sięgnął po obrazy, które postawił wcześniej przy ścianie, i spytał:
- Podaruję ci jeden. Który chcesz?
Przyjrzałem się obrazom. Oczywiście, wszystkie były z rycerzami. Nie wiedziałem, który wybrać, więc wskazałem na pierwszy lepszy.
- Ten jest ciekawy.
W uśmiechnął się, odsłaniając swoje duże, białe zęby.
- Cieszę się, że ci się podoba - znów zaserwował mi swój szeroki uśmiech.
Potem ja poprosiłem go, by coś o sobie opowiedział. Niechętnie przedstawiał mi swą przeszłość. Mówił tylko o najważniejszych faktach ze swego życia, niektóre wydarzenia urywał, a w szczegóły nie zagłębiał się wcale. Dowiedziałem się wtedy, że W urodził się w Łysej. Skończył podstawówkę, a potem wyjechał do Wolbromia. Mieszkał w akademiku średniej szkoły plastycznej, do której uczęszczał. Potem studia na ASP i powrót do rodzinnej wsi. Rodzice zostawili mu dom i wyjechali do Francji pomnażać stan konta. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że W poza zwykłymi sprawami jak szkoła i rodzina, nic tak naprawdę nie przeżył, ale szybko zorientowałem się, że po prostu nie był skory do rozwijania swych życiowych przygód. O młodzieńczych eskapadach, studenckim życiu, dziewczynach nawet nie wspomniał. Ja opowiadałem mu o sobie ponad godzinę, on historię swego życia streścił zaledwie w trzech minutach. No cóż, jak nie chce, to nie, pomyślałem wtedy. Na zakończenie rozmowy spytałem go o moją ciocię. Zamyślił się chwilę i rzekł: "Twoja ciotka była w porządku. Szkoda, że już jej nie ma." Tylko tyle, znów ekstra skrótowo i bez najmniejszych szczegółów. Czy on tak rozmawia z ludźmi zawsze? - pomyślałem. Przed wyjściem powiedział, bym odwiedzał go od czasu do czasu, bo bardzo mnie polubił.
Z czasem coraz bardziej poznawałem W. Był typem romantyka i marzyciela. Co do jego małomówności, to przekonałem się, że tak naprawdę nie był taki ogólnikowy w słowach, na jakiego wyglądał podczas naszej pierwszej rozmowy. Mało tego, okazał się wielkim gadułą, takim, co to potrafi gadać cały dzień. Uwielbiałem to w nim. Nie miałem pojęcia, że czasem można tak długo rozmawiać na jakiś błahy temat. Zadziwił mnie również sposób jego postrzegania. Na niektóre sprawy patrzył w tak dziwny sposób, że nie można było rozgryźć, o co mu chodzi i spojrzeć na to przez pryzmat jego rozumowania. Fantasta, to chyba najlepsze określenie. Pomimo tego, że jego gadatliwe usta wciąż się nie zamykały, to posiadał on ciekawą cechę niespotykaną u bardzo rozmownych osób - potrafił słuchać. Gdy o czymś długo nawijał, a ja odezwałem się choć słowem, to momentalnie milknął i wsłuchiwał się w mój głos. Robił wtedy taką skupioną minę, jakby słuchał szeptu samego Stwórcy i bał się, że nie dosłyszy jakiegoś słowa. Czy czegoś w nim nie lubiłem? Chyba nie, no może ten jego zapach. Ale dziś przyzwyczaiłem się już do tego tak, że nie przeszkadza mi on wcale. Rozumowałem to w ten sposób, że ten zapach to coś, jakby część jego ciała, jak ręka, jak noga czy inny organ, tyle, że o wiele ważniejsza. Taka część ciała, bez której nie mógłby żyć. Zapach to on i on to zapach. Gdyby nie było jednego, to nie byłoby i drugiego.
- Co o tym myślisz? - spytał mnie, wskazując butelką na dopiero co zaczęty obraz.
- Nie wiem, jeszcze go nie skończyłeś. Jak skończysz, to ci powiem.
Teraz już wiedziałem, czego w nim nie lubiłem - obrazy. Tak, tego nienawidziłem. Nie samych obrazów, ale rozmów o nich. Nie miałem zielonego pojęcia o malowaniu, dla mnie obrazek to obrazek, i tyle. Nie cierpiałem tych jego słów, które słyszałem przy każdym nowym obrazie: "I co o tym myślisz?". Zawsze odpowiadałem tak samo: "Nie wiem". To wszystko powtarzało się cyklicznie, jak zacięta płyta w adapterze. "Co o tym myślisz?", "Nie wiem". Nigdy jakoś nie powiedziałem mu o tym, by przestał mnie ciągle o to pytać. Dlaczego nie powiedziałem? Też "Nie wiem".
- Wpadnij do mnie jutro. Będzie K, kupimy piwko i zaszalejemy. Cała noc nasza. Co ty na to?
- Jasne, nie ma sprawy - odpowiedziałem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Wto 8:08, 03 Sty 2006    Temat postu:

Załapać trans
Po południu przyszła do mnie Rena. Piliśmy herbatę, a ona spytała:
- Czy wiesz co W przede mną ukrywa?
- Nie. Dlaczego pytasz?
- Dziś rano poprosiłam go, by pojechał ze mną na dwa dni do Wolbromia. Odmówił. Powiedział, że właśnie "załapał trans". Tak, właśnie tak powiedział "załapał trans". Spytałam, co to znaczy, a on mi na to, że to natchnienie artystyczne. Że niby musi siedzieć w pracowni z pędzlem w dłoni i malować całą noc. Powiedziałam, niech to chrzani, a on mi na to, że tak nie można. Zaczął opowiadać mi o "załapaniu transu", mówił, że nachodzi go to zazwyczaj tylko raz w miesiącu, i że nie może go zmarnować.
Rena była dziewczyną W. Mieszkała w Kopczy, małej wiosce tuż koło Łysej. Drobna blondynka o ładnej twarzy. Lubiłem ją, była sympatyczna i szczera. Teraz zrozumiałem, o czym ona mówi. W nie chciał "spalić" naszej nocnej imprezy i powiedział Renie, że nie może, bo "załapał trans". Nie mógł przecież powiedzieć, że umówił się z chłopakami na picie. Trzeba będzie to jakoś zgrabnie zatuszować, pomyślałem.
- Czy wiesz co to te "załapanie transu"? - spytała. - On mówił mi o tym tak zawile, że do teraz nic z tego nie rozumiem.
Setka myśli przeleciała mi przez głowę. Układałem wszystko w jedną sensowną wypowiedź, tak by Rena zrozumiała i co najważniejsze, by uwierzyła.
- W często opowiadał mi o swych transach. "Załapać trans" to cudowna sprawa. Nie, żebym sam jej doświadczył, ale z samych opowieści jestem pewien, że to coś wspaniałego. To taki orgazm twórczy - zszedłem na mniej odpowiednie określenia. - Taka rozkosz duchowa. Ludzie sztuki, ludzie twórczy miewają takie transy - kłamałem jak z nut, bo o żadnych transach twórczych nic nie wiedziałem, ani nigdy o nich nie słyszałem. - Gdy artysta "załapie trans", to wtedy musi zostać zupełnie sam i po prostu oddać się magii tworzenia. Podczas transu artystom wychodzą najwspanialsze i najbardziej znane dzieła. "Mona Lisa" Da Vinci też stworzona została w transie, "Słoneczniki", "Guernica" itd. Nie zawsze wychodzi coś sławnego, ale zawsze jest to coś wspaniałego. A więc najlepiej będzie, jak zostawisz go na tą noc samego, by mógł do woli wystrzelać się z energii "załapanego transu".
Rena dopiła herbatę. Z ciepłej szklanki unosiła się jeszcze strużka pary.
- Masz rację. Lepiej go dziś zostawić. Do Wolbromia pojadę sama - odstawiła szklankę, pożegnała się i wyszła.
Poczułem ulgę, ale i wyrzuty sumienia. Sięgnąłem pamięcią do dnia, w którym poznałem Renę i nie potrafiłem przypomnieć sobie, bym kiedykolwiek przez czas trwania naszej znajomości okłamał ją. Chyba się starzeję, pomyślałem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Śro 13:23, 11 Sty 2006    Temat postu:

K
K poznałem przez W. W przyjaźnił się z nim i któregoś dnia przedstawił nas sobie.
K był zdziwaczałym starcem około siedemdziesiątki. Mieszkał kilka domów obok W małej rozklekotanej chatce, która robiła wrażenie, jakby była najstarszym domem we wsi. Zamieszkiwał tam razem ze swą żoną. Był niski, lekko przygarbiony z bujną siwą czupryną, której nigdy nie czesał. Na jego głowie panował taki chaos, że z rozczesaniem tych kudłów nawet najlepszy fryzjer świata nie poradziłby sobie. Czasem zastanawiałem się, kiedy ostatnio mógł się czesać? Gdy spytałem o to W, ten roześmiał się i powiedział: "Pewnie przed pierwszą komunią.". Ludzi zadziwiała ta bujna fryzura, bo większość starców w jego wieku mogło pochwalić się zazwyczaj łysym plackiem na głowie, a co niektórzy totalną łysiną.
K prawie zawsze był ubrany w ogrodniczki, czyli spodnie z szelkami. Jak mi później powiedział, uwielbiał je. Miał ich chyba z dziesięć par. We wsi był uważany za starego wariata, za obłąkanego, wymagającego leczenia psychiatrycznego. Naśmiewano się z niego, szydzono, kpiono i robiono mu głupie dowcipy. Nawet małe dzieci wołały na niego: "Ty, wariat! Popatrz na nas, panie Czubek". Był spokojny i nie reagował na zaczepki. Nawet nie oglądał się za tymi złośliwcami, tylko dalej szedł, wpatrzony w chodnik. Jakby zupełnie ich nie słyszał, jakby oni dla niego nie istnieli.
I tak chyba rzeczywiście było, bo K miał swój świat. Żył w wymiarze wymyślonym przez samego siebie. Myślę, że gdzieś pod skorupą swojej czaszki wymalował sobie swój własny obraz życia. Uciekał do niego, kiedy tylko chciał. Milczał wtedy i wbijał wzrok w jeden obrany punkt. Żadna siła nie była w stanie go z tego wytrącić. Wrócić do rzeczywistości mógł tylko on sam na własne życzenie. Przy nas, czyli przy W i mnie, nie robił tego prawie wcale, za to wszędzie indziej dość często. Podróżował do swego świata, gdy był zdenerwowany i gdy chciał się wyłączyć. Zawsze uciekał tam myślami, gdy złośliwi ludzie zaczepiali go.
Myślę, że to dobrze, że opracował w głowie taki myślowy system ucieczki, przynajmniej oszczędził sobie tym wiele przykrości. Poza mną i W nie miał przyjaciół. Rozmawiał tylko z nami i ze swoją żoną.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem K, od razu zorientowałem się, że coś jest z nim nie tak. Szedł tak jakoś dziwnie, oczy miał nieruchome, a z kieszeni wystawała mu nać marchewki. Wyraz jego twarzy też nie był zwyczajny, jakiś taki śmieszny, a za razem szalony. Byłem pewien, że ten facet nie jest normalny. I miałem rację. W przedstawił mi go kilka dni później, ale zanim to zrobił, opowiedział mi "trochę" o nim. Brzmiało to tak:
" K - niski, stary i wesoły. Falująca na wietrze czupryna i za duże ogrodniczki. Nic dodać, nic ująć. Aha, zapomniałem o najważniejszym - chory psychicznie."
To było wszystko. Nie pytałem nawet o szczegóły, bo W opowiedział mi to na samym początku naszej znajomości, czyli wtedy, gdy wszystko jeszcze skracał i streszczał. Kiedyś zapytałem go, dlaczego K jest świrem. Odpowiedział:
- Zanim ci o tym opowiem, chcę byś wiedział, że dla mnie on jest najnormalniejszym facetem na świecie. Może i jest nienormalny, ale musisz też wziąć pod uwagę pewien fakt. Istnieje możliwość, co prawda mała, bo mała, ale zawsze, że to cały świat dostał szajby, a K jest normalny. Skąd możesz wiedzieć, jakimi byli Adam i Ewa? Może Ewa chodziła w ogrodniczkach, a Adam miał bujną czuprynę i obydwoje zachowywali się tak jak K? Wyobraź to sobie - Bóg stworzył pierwsze dwie istoty, które miały zamieszkiwać Ziemię i rozmnażać na niej gatunek ludzki, takie pierwowzory K. A tu nagle rodzą się same świry i czubki, czyli tacy jak ja, czy ty. Umiera Adam, umiera Ewa, zostawiają po sobie legion nienormalnych istot. Oni są nienormalni, bo nie są tacy jak Adam i Ewa. I Ziemia kręci się dalej, robi jakieś 1000000000000 milionów obrotów wokół własnej osi i nagle na naszej planecie rodzi się idealna istota, dokładnie taka sama, jak rajska para. Jeśli właśnie taka jest prawda o nienormalności, czy raczej o normalności K, to jest on boskim wybrańcem. Takim Jezusem dwudziestego wieku. Ekstra, no nie?
Zamurowało mnie. Gdy minął pierwszy szok, zacząłem zastanawiać się nad poczytalnością W.
- Bzdety - powiedziałem krótko.
- Albo spróbuj wcielić się w postać K. Taki przeszczep osobowości. Spójrz na ludzi jego oczami. Czy nie uważasz, że dla niego każdy zwykły człowiek jest inny, wszyscy zachowują się jak wariaci, bo nie są tacy jak on? Chodzi tylko o to, z jakiej perspektywy na to patrzysz, czy z swojej, czy z jego.
Otrzymałem próbkę oratorskich możliwości W mówienia o niecodziennych sprawach.
- Czy możesz przejść do sedna sprawy? - spytałem. - Dlaczego K jest wariatem? - przerwałem mu, bo szykował kolejny wywód.
- Wariat nie wariat, ale dobra. Zamykam temat i przechodzę do konkretu, a więc... - wziął głęboki oddech i kontynuował. - ...więc wiele lat temu, gdy po towarzysza Stalina upomniała się kostucha i gdy słońce było własnością partii, K był najzwyklejszym, żeby nie powiedzieć, najnormalniejszym facetem na świecie. Prowadził zwykłe życie, w zwykłej wiosce, ze zwykłą żoną i jeszcze zwyklejszym pieskiem. Piesek był rasy owczarek niemiecki, ale mniejsza o pieska. Pracował przy wyrębie lasu, on, nie pies. Wstawał skoro świt, do pracy chodził pieszo przez okoliczne pola. Wieczorem czekała go ta sama droga powrotna, która ciągnęła mu się w nieskończoność, bo zmęczenie dokuczało mu strasznie. Wyrąb lasu to bardzo męcząca praca...
Momentalnie wyczułem, że W zaczynał kierować komórki mózgowe w tą swoją fantazyjną strefę. Domalowywał do tej opowiastki barwne szczegóły, niczym rozmarzony malarz. Nie przerywałem mu, bo wiedziałem, że robi to odruchowo. Opowiadał o czasach, o których nie miał pojęcia, bo jeszcze się nie narodził, a mówił, jakby wtedy dobrze znał K, jakby to on razem z nim przemierzał te pola i ścinał drzewa w lesie. Och, te jego fantazje, pomyślałem. Słuchałem dalej.
- ... Pewnego razu, gdy korony małych drzew kłaniały się trawom, gdy spadające krople deszczu były wielkości śliwki i gdy w powietrzu unosiła się śmiertelna woń ogromnej burzy, K wracał z pracy przez wspomniane pola. Wiatr dął w jego pierś tak mocno, że momentami nie miał sił, by zrobić choć krok. I stało się - czarne niebo pokryła skomplikowana siatka pierwszego tego wieczoru pioruna. Momentalnie po migawce światła, która niczym błysk flesza oświetliła twarz K, rozległ się potężny huk. K spojrzał w stronę uderzenia i zobaczył jak wielka topola łamie się w pół w przerażającym kołnierzu iskier. Zmrużył oczy, bo wokół rozbłysnął kolejny piorun. Krople deszczu cięły jego twarz, a on dalej nieustraszenie przemierzał pola w drodze do domu.
I wtedy podobno usłyszał głos z nikąd. Rozległ się potężny, niski głos, tak donośny, że można było odnieść wrażenie, że nagłaśniany był setką wzmacniaczy i głośników. Głos powiedział tylko cztery słowa: "DO TRZECH RAZY SZTUKA!" i zaraz po tym ukazał się trzeci piorun tej burzy, który w zaskakującym tempie rozszerzał swe śmiertelne macki na niebie. Rósł bardzo szybko i rozprzestrzeniał się we wszystkie strony. K zdążył tylko unieść głowę i spojrzeć w górę. Zobaczył jak jedna z macek kieruje się wprost na niego. I BUM. Piorun trafił prosto w jego głowę. Rzuciło go na dobre dziesięć metrów. Oczywiście nie zginął, stracił tylko przytomność i leżał tak na polu do rana. Burza szalała całą noc. O świcie momentalnie wszystko ucichło, a zza horyzontu ukazał się niewielki garb słońca. Gdzieś koło południa znaleźli go chłopi pracujący na polu. Zawieźli go do szpitala. K zdrowiał wiele miesięcy. Gdy doszedł do zdrowia i opuścił szpital, od razu zorientował się, że coś jest z nim nie tak. Ludzie tak jakoś inaczej na niego patrzyli i mówili sobie co chwilę: "Popatrzcie, to już nie jest ten sam K." i tak istotnie było. Stał się on taką osobą, jaką postrzegamy go do dziś. Koniec opowiastki.
Byłem pewien, że jedyne, co było prawdą z tego wszystkiego, to to, że K trafił piorun, a potem postradał on zmysły. Głos z nieba, i pozostałe szczegóły zrodziły się w marzycielskiej głowie autora tej opowieści. Dziękowałem w myślach W za to, że oszczędził mi innych wymyślonych motywów, takich jak odwiedziny żony K w szpitalu, medyczne sposoby jego rehabilitacji, czy ukazanie się na niebie twarzy Stwórcy z wyciągniętym palcem, z którego wylecieć miał piorun, który trafił K.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Wto 5:44, 24 Sty 2006    Temat postu:

Impreza
Oglądałem telewizję. Leciał jakiś stary kryminał, który kiedyś już widziałem. Film opowiadał o włoskiej mafii, którą ktoś usilnie próbował wykończyć. Co noc, w niewyjaśnionych okolicznościach ginął jeden członek tej organizacji. Wiedziałem, kto zabijał i dlaczego, więc film nie przykuwał zbytnio mojej uwagi. Co chwila zerkałem na zegarek. Nie chciałem się spóźnić na imprezę do W. Wybiła dwudziesta pierwsza. Wyszedłem z domu.
- Daj złotego dla biednego - poprosił ktoś.
Stałem właśnie przy wejściu do sklepu spożywczego. Odwróciłem się i ujrzałem uśmiechniętą twarz Z. Z to był znany wszystkim we wsi pijak. Słynął z tego, że całymi dniami wystawał pod sklepem i żebrał pieniądze na wino. Gdy już uzbierał stosowną kwotę, trzy złote, to kupował swój ulubiony trunek. Wypijał go pod sklepem, a potem znów prosił przychodzących klientów o wsparcie. Dałem mu złotówkę. Ucieszył się jak dziecko. Kupiłem kilka piw i poszedłem do W.
- Zapraszam - przywitał mnie W. - K już jest.
Rozsiedliśmy się w fotelach, każdy z nas pieścił w dłoni puszeczkę trunku. Z adaptera leciała cicha muzyka. Coś z klasyki, nie potrafiłem przypomnieć sobie, co to za piosenka mimo tego, że słyszałem ją już kilka razy.
- Oglądałem dzisiaj świetny film o włoskiej mafii. Widzieliście go może? - W spytał nas, a właściwie tylko mnie, bo K nie miał telewizora.
- Mhmm - skinąłem głową i pociągnąłem solidnego łyka z puszki.
- Co tam włoska mafia. Ruskie! Ruskie filmy są najlepsze. Dobra bolszewicka szkoła kręcenia filmów - rzekł K.
Popatrzeliśmy z W po sobie. Obydwoje wiedzieliśmy, że ostatni film K oglądał jeszcze przed postradaniem zmysłów.
- Moim zdaniem najlepsze filmy kręcą Amerykanie - odezwał się W.
- Co ty tam wiesz. Młody jesteś, filmów nie znasz. Ruskie są najlepsze - kontratakował K.
Nie włączałem się do rozmowy, bo kino nigdy nie było moją najmocniejszą stroną. Oglądałem filmy od czasu do czasu i bez znaczenia dla mnie było to, czy nakręcili go Amerykanie, czy Rosjanie. Przez godzinę K próbował przekonać W o wspaniałości rosyjskiego kina, ten natomiast rzucał dziesiątkami tytułów filmów produkcji amerykańskiej. Podczas tego sporu K wymienił tylko jeden tytuł filmu z jego ulubionej kinematografii, był to "Pancernik Potiomkin". Ja w tym czasie delektowałem się kolejnym piwem i odpłynąłem myślami daleko od tematu kina. Gdy wreszcie skończyli, odetchnąłem z ulgą. Końcówka ich rozmowy o filmie brzmiała tak:
- Ruski!
- Nie! Amerykański!
W głowie zakręciło mi się od alkoholu. Na me powieki delikatnie napierała senność. By ją odgonić, wstałem i przeszedłem się po pokoju. Zerknąłem w stronę niewielkiej domowej biblioteczki. Tytuły książek odrzuciły mnie momentalnie. "Sztuka malarstwa", "Kolory i barwy", "Przegląd malarzy europejskich", "Znane i mniej znane dzieła światowych mistrzów pędzla".
W miarę wypitego przez nas alkoholu wzrastała nasza rozmowność. W zaczął opowiadać swe fantazyjne opowiadania o niecodziennych rzeczach. K wyszedł na chwilę do swego domu po jakieś swojskie wino, którego walory smakowe wcześniej nam zachwalał. Gdy przyszedł, postawił na stole niewielki gąsiorek w wiklinowej oprawie. Podłączył do niego wężyk i zaczął napełniać szklanki. Istotnie, wino okazało się znakomite, oczywiście jak na trunek stworzony przez K. Było mocne, smakiem przypominało agrest, choć jego właściciel zapewniał, że jest wiśniowo-porzeczkowe. Gdy poziom wina sięgał już połowy, K wstał i podszedł do swego starego, wyświechtanego plecaka stojącego w kącie. Wyciągnął z niego zdjęcia i zaczął ich słuchać.
Choroba psychiczna K miała wiele objawów. Jego niektóre zachowania były naprawdę dziwaczne. Jednym z nich było słuchanie zdjęć. Miał aparat fotograficzny i robił nim zdjęcia. Nie były to zwykłe fotografie. Kiedyś pokazał mi swoją kolekcję. Były to zdjęcia przyrody. Jedno na przykład przedstawiało łąkę i zrobione było z pozycji leżącej tak, że na pierwszym planie figurowała wysoka trawa i różne rośliny czy kwiaty. Inne natomiast było zdjęciem pszczelich uli. Na kolejnych widniały drzewa, niebo z lecącym kluczem gęsi, zwierzęta hodowlane, mrówcze kopce i kilka dzikich zwierząt leśnych. K twierdził, że oprócz obrazu potrafi fotografować też dźwięki. Przykładał zdjęcia do ucha i skupiał się na słuchaniu. Mówił, że słyszy te wszystkie odgłosy, jakie brzmiały, gdy robił zdjęcie. Na przykład, gdy brał w dłoń zdjęcie łąki, to mówił, że słyszy cykanie świerszczy i szum trawy poruszanej siłą wiatru. Na fotosie z koniem słyszał jego rżenie i stukanie kopytami, na fotosie z ulami słyszał brzęczenie pszczół, itd. Niektóre odgłosy, które wyławiał ze zdjęć, były zaskakujące. Jedne z takich odgłosów, to stąpanie po ziemi mrówek na zdjęciu mrówczego kopca. "Słyszę odgłos ich chodzenia i słyszę ich rozmowy prowadzone w mrówczym języku". Gdy tak słuchał tych swoich zdjęć, to robił bardzo skupioną minę. Czasem zamykał oczy i trwał tak ze zdjęciem przy uchu nawet pół godziny. Dawał i nam "posłuchać" zdjęć, lecz rzecz jasna, nic nie usłyszeliśmy. Nie śmialiśmy się z niego, ale z największą powagą braliśmy zdjęcia i przykładaliśmy do ucha. Potem oddawaliśmy mu je, mówiąc "Nie udało mi się usłyszeć" jakbyśmy nie posiadali tej zdolności słuchania. W nie traktował słuchania zdjęć K jako wariactwo. On nazywał to hobby.
Kolejnym i równie dziwacznym "hobby" K było łapanie pierwszych promyków słońca. Przygotowywał się do tego następująco. Najpierw chodził od domu do domu i prosił ludzi o zbędne słoiki. Potem brał je do swojej szopy i tam malował ich zewnętrzną powierzchnię czarną farbą. Robił to starannie, tak, by nie zostawić nawet małej plamki nie pokrytej farbą. Mówił, że gdyby został choć malutki otwór w pomalowanej powierzchni, którego by nie zauważył, to byłaby to dla niego wielka strata. Dlaczego strata? Otóż, gdy pomalował już wszystkie to każdego ranka, krótko przed wschodem słońca, brał taki jeden słoik i szedł z nim na niewielkie wzgórze, tuż obok swego domu. Potem odkręcał słoik, kierował dokładnie na wschód i czekał, aż słońce wyjrzy znad horyzontu. Gdy już pierwsze promyki brzasku rozświetliły niebo, to bardzo szybko zakręcał słoik i szedł do domu. W domu naklejał na denko zakręconego słoika mały pasek plastra i pisał na nim datę dnia. Po tych czynnościach odstawiał słój na półkę w szopie, w piwnicy czy w pokoju. W domu K byłem tylko raz. Doznałem szoku, bo gdzie nie spojrzałem, zobaczyłem setki słoików pomalowanych na czarno i poustawianych w rzędy. K tłumaczył nam, po co to robi. Mówił, że łapie w ten sposób pierwsze promyki wschodzącego słońca i zamyka je w słoiku. Dodał, że malowanie słoików jest niezbędne, bo gdyby łapał je w nie pomalowane słoje, to wtedy jego trud poszedłby na marne, gdyż złapane promyki szybko by uciekły przez przeźroczyste szklane ścianki. Stąd ta dokładność przy ich malowaniu. Spytałem go, dlaczego zbiera te słoje. Odpowiedział: "Czasem ludzie coś zbierają. Jedni znaczki, inni porcelanowe słonie, a ja zbieram pierwsze promyki słońca.". Podobno kiedyś jego żona wyrzuciła mu kilka okazów tej licznej kolekcji. K tak się wściekł, że sprał ją na kwaśne jabłko. Od tamtego czasu żona nie wtrącała się już w hobby jej męża.
Wziąłem kolejne piwo i rozłożyłem się na kanapie. K nadal stał obok swego plecaka i słuchał zdjęć. W chwiejnym krokiem wyszedł na chwilę do kuchni. Był już lekko wstawiony, podobnie jak ja i chyba K, choć co do niego, to nigdy nie można było dokładnie stwierdzić, kiedy jest pijany. Adapter zaczął się zacinać, powtarzając co chwilę ten sam fragment piosenki. Nie przeszkadzało mi to. Nikt nie ruszył się z miejsca, by odblokować płytę. Nagle K ocknął się z medytacji, wrzucił zdjęcia do plecaka i zaczął stukać się palcem w czoło. Wiedziałem, że coś strzeliło mu do głowy, te jego stukanie się palcem po głowie zawsze zwiastowało nadejście nowego zwariowanego pomysłu. I tym razem nie pomyliłem się. Sięgnął ręką do plecaka i wyciągnął płytę winylową. Podbiegł do adaptera i wrzucił ją na wirujący krążek. Z głośnika dobiegła spokojna, melodyjna piosenka. Już po pierwszych dźwiękach poznałem, co to. K zaserwował nieśmiertelnych The Beatles, a dokładniej piosenkę "Yesterday". Nie wiem czy zdawał sobie sprawę z tego, że taki winyl wart jest wiele i niejeden meloman z chęcią nabyłby coś takiego. Gdy skończył się wstęp tego wspaniałego songu, K podszedł do krzesła, ukłonił się nisko i spytał:
- Czy mogę panią prosić do tańca?
Złapał krzesło i najzwyczajniej w świecie zaczął z nim tańczyć. Przytulił je mocno do siebie tak, jak przytula się partnerkę w wolnym tańcu. Tańczył powoli, płynnie obracając się dookoła. Pijany W w tym czasie wyszedł z kuchni i spojrzał na tańczącą "parę". Uśmiechnął się i krzyknął:
- A ja zatańczę z kobietą widmo!
Objął niewidzialną partnerkę i podobnie do K zaczął tańczyć. Taniec z powietrzem i taniec z krzesłem, niesamowite połączenie. Cała sytuacja wyglądała bardzo komicznie. Ja dostałem ataku śmiechu przemieszanego z atakiem kaszlu. Śmiałem się z "tancerzy" i kaszlałem, bo podczas śmiechu zakrztusiłem się piwem. Gdyby to mógł ktoś zobaczyć, pomyślałem. W tym samym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich Rena. Impreza całkiem zdechła.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Nie 16:20, 29 Sty 2006    Temat postu:

Duch
Otworzyłem oczy i spojrzałem na zegarek. Dochodziła czwarta. W głowie czułem, jak robak spaceruje po zakamarkach mego mózgu. Potrafiłem dokładnie określić, w której półkuli się właśnie znajdował i w jakiej chwili składował odchody. Doszczętnie wysuszony przełyk domagał się wody, która choć trochę by zwilżyła piekące gardło i na powrót uruchomiła mechanizm ślinianek. Czułem się okropnie i nie miałem najmniejszej ochoty ruszyć głową, a co dopiero podnieść się z łóżka. Dopóki panował zmrok, jakoś to wytrzymywałem, ale wraz z jaśniejącym światłem poranka nadeszły mnie kacowe mdłości. Gdy sobie pomyślałem, że K stoi w tej chwili na wzgórzu z pomalowanym słoikiem, zemdliło mnie jeszcze bardziej. Po chwili zaczął się najgorszy etap kaca, czyli wspomnienia. To było gorsze nawet od mdłości. Przypominałem sobie wczorajszy wieczór, rozmowę o filmie, piwo, wino, szalone tańce i Renę. To ostatnie wspomnienie zabolało mnie najbardziej. Żeby jakoś odgonić dręczące myśli postanowiłem wstać z łóżka. Potworny zawrót głowy stoczył mnie na bok, gdy tylko podniosłem się do pionu. O śniadaniu nie było mowy, tego byłem pewien. Od samego patrzenia na jedzenie robiło mi się niedobrze. Tylko klin mógł mnie uratować i przywrócić normalne funkcjonowanie organizmu. Skoczyłem do lodówki i szybkim ruchem sięgnąłem po piwo. Gdy przechyliłem butelkę, doznałem niesamowitego uczucia ulgi. Przełyk pracował rytmicznie i powoli, wydając ciche odgłosy przełykania. Wzrokiem uniesionym znad butelki zaglądałem do otwartej lodówki w poszukiwaniu kolejnego piwa. Trzy razy przeleciałem spojrzeniem po półkach i nic. Browaru nie było. Nagle komórki mózgowe, pobudzone wypitym alkoholem zaczęły mielić wydarzenia ostatnich dni w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów zakupu alkoholu. Trwało do ledwie ułamek sekundy, gdy przypomniałem sobie o skrzynce na warzywa na dnie lodówki. Przykucnąłem i zanurzyłem rękę w czeluści skrzynki. Receptory dotykowe dłoni momentalnie wymacały zimną i śliską powierzchnię butelki piwa. Uniosłem trunek i szepnąłem: "Giń robaku".
Na ulicy nie spotkałem nikogo. Ci, którzy pracowali, odjechali PKS-em do Wolbromia, a pozostali wędrowali jeszcze w magicznej krainie snu. Miałem uczucie, że jestem pomiędzy nimi, pomiędzy tymi jadącymi do pracy i tymi śpiącymi, jakbym przebywał na granicy snu i jawy. Idąc ulicą czułem się podobnie, ni to śniłem, ni trwałem w rzeczywistości. Powieki zamykały się odruchowo, tak jak odruchowo stąpały nogi, prowadząc mnie do pracy.
- Nie przywieźli drzewa. Zakład zamknięty. Możesz iść do domu - powiedział stróż tartaku.
Była to pierwsza i miałem nadzieję, że nie ostatnia niespodzianka tego dnia. Jakaż radość wypełniła mą duszę, gdy dowiedziałem się o tym, że nie muszę dziś pracować. A więc sprezentowano mi wolny dzień, z którym mogłem zrobić, co tylko chciałem. Miałem ochotę jakoś go wykorzystać, tak by nie został jeszcze jednym zmarnowanym dniem mego życia. Pomyślałem, że zrobię coś pożytecznego. Wymyślałem zajęcia, których mógłbym się podjąć: posprzątanie strychu, malowanie sufitów, zreperowanie drzwi do szafy, małe przemeblowanie. Nie wiedziałem, co wybrać. Po chwili zastanowienia zdecydowałem się zrobić najpierw zakupy, a dopiero potem coś wymyślić.
- Dzień dobry. Widzę, że i pan wybrał się na zakupy - w sklepie usłyszałem głos pani Urszuli.
- Tak. Miło mi panią widzieć - ukłoniłem się.
- Może wpadnie dziś pan do mnie na kawę i ciastko?
Zaproszenie brzmiało zachęcająco. Właśnie teraz potrzebowałem chwili relaksu i towarzystwa. Zgodziłem się.
Wziąłem kąpiel i udałem się do domu pani Urszuli.
- Nie pracuje pan dziś? - zapytała, gdy siedzieliśmy przy kawie.
- Zamknęli tartak.
- Proszę się częstować.
Podsunęła mi pod nos tackę z ciastem własnego wypieku. Niewidzialne aromatyczne cząstki zapachu, które były niczym innym, jak czystą aromatyczną wonią migdałów i słodyczy, unosiły się nad przestrzenią nakrytego ceratą stołu, nasycając przestrzeń tuż nad nim. Zaciągnąłem się i od razu naszło mnie wspomnienie dzieciństwa, i widok mamy, trzymającej w żaroodpornych rękawicach na dłoniach parującą blachę dopiero co wyciągniętego z piekarnika ciasta. Pani Urszula nałożyła mi kawałek na ozdobny talerzyk. Jedliśmy ciasto, a ja korzystając z chwili milczenia, którą powodowały nasze pełne i chwilowo nieme usta, zacząłem przyglądać się gospodyni.
Była kobietą średniego wieku, ale jak na swe lata prezentowała się całkiem pociągająco. Czasem w spojrzeniu miała coś z erotyzmu i bliżej nieokreślonej żądzy. Gdy patrzyła tak na mnie, czułem jak liże wzrokiem moją twarz, zupełnie jakby chciała mi coś tym sposobem przekazać. Przyglądała mi się nazbyt długo, wręcz gapiła się na mnie, a ja nie wiedziałem, co zrobić. Cała ta sytuacja onieśmielała mnie na tyle, że od razu próbowałem to przerwać, zaczynałem rozmowę na jakiś bezsensowny temat, byleby tylko wybić ją z tego stanu. Nie miałem pojęcia, dlaczego to robiła, a spytać o to nie śmiałem. W kontrataku za jej gapienie i ja czasem robiłem coś podobnego, z tą tylko różnicą, że jej to zupełnie nie przeszkadzało. Obserwowałem jej twarz, włosy w kolorze miedzi, które spięte z tyłu w tajemnicze wiązanie zawsze przypominały mi słońce, drobne cukierkowe usta, nosek usiany małą gromadą równie słonecznych, co włosy piegów i w końcu oczy, niezbyt duże i lekko przymrużone. Kiedy ja wlepiałem w nią wzrok, w kontrataku za to samo zachowanie z jej strony, ona po chwili krzyżowała nasze spojrzenia. Wtedy ta zabawa zaczęła przeobrażać się w nieco niebezpieczną grę o zabarwieniu erotycznym. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że można odczuwać intymne zachowania, siedząc przy stole w kuchni i nawet się nie dotykając. To coś zamiast flirtowania, czułych pieszczot i wszystkich innych "zabaw", w których dotyk jest podstawą.
Pani Urszula mieszkała w moim sąsiedztwie, tak, że nasze domy dzielił tylko stary spróchniały płotek, którego sztachety układały się w nieco szczerbatą, bo usianą licznymi dziurami konstrukcję. Jej dom był tym samym domem, w którym niegdyś mieszkał pan Bartoszyn, któremu po części zawdzięczałem odziedziczoną przeze mnie chatkę. Przez głowę przeleciał mi pamiętny wieczór, gdy to mój ojciec spytał ciocię o to, dlaczego nie ożeni się z panem Bartoszynem. "Bo ciocia jest ładna, tato". Gdy pierwszy raz przyjechałem do Łysej, pani Urszula nosiła jeszcze żałobę po swym zmarłym na zawał serca mężu. Była sama. Postanowiłem spytać ją o moją świętej pamięci ciocię.
- Pana ciocia była dobrą osobą o wielkim sercu. Często odwiedzałyśmy się nawzajem, dużo ze sobą rozmawiałyśmy. Jej wrażliwa dusza co chwilę skłaniała ją do płaczu, gdy mówiłyśmy na tematy sercowe. Rozumie pan, dwie stare kobiety lubią czasem pomówić o miłości, uczuciach czy mężczyznach. Płakała wtedy i ciągle mówiła przepraszam, jakby rozczulenie było czymś, czego ludziom nie wypada. Ciągle jej powtarzałam, że nie należy wstydzić się płaczu, a ona dalej przepraszała i ocierała łzy. Musiała bardzo kochać swego męża, bo wiedziałam, że gdy nasz temat schodził na mężczyzn, to ona myślała tylko o nim. Teraz jestem tego zupełnie pewna, bo sama straciłam męża i wiem, o czym myśli samotna kobieta. Bardzo ją lubiłam, a i mój mąż mówił o niej dobrze, choć nie znał jej na tyle, by mógł powiedzieć o niej cokolwiek, po za tym, jak wyglądała - powiedziała.
Nie mogłem oprzeć się temu, by spytać ją o to, jak umarła ciocia. Po chwili zastanowienia stwierdziłem, że jednak powinienem o tym wiedzieć. W końcu mieszkałem w miejscu, gdzie oddała życie.
- Czy ciocia umarła w śnie? - spytałem.
- Nie. Umarła w kuchni. Byłam pierwszą osobą, która zobaczyła ją martwą. Wyglądała zupełnie nie jak trup. Byłam już na kilku pogrzebach i wiedziałam, jak wyglądają umarli. Jej wygląd w ogóle nie podchodził pod ten trupi standard. Oczy miała otwarte i pewnie to zabrzmi dziwnie, ale były wesołe. Takie spojrzenie, jakie widuje się u roześmianych osób. Z resztą jej usta też ułożone były w uśmiech, nie taki sztuczny i martwy, ale naturalny i prawdziwy. Miało się wrażenie, że ona żyje i leżąc na podłodze, cieszy się z czegoś. Gdy ją zobaczyłam taką leżącą, to do głowy mi nie przychodziło, że patrzę na umarłego. Nie wiedziałam, dlaczego leży, więc spytałam: "A tobie co tak wesoło? Wstawaj z podłogi". Odpowiedziała mi cisza, która powoli zaczęła mnie niepokoić. Dopiero, gdy złapałam ją za ramię, spostrzegłam, że coś jest nie tak.
- To ciekawe - nie kryłem zdziwienia. - Jak pani myśli, z czego mogła się cieszyć przed śmiercią?
- Chyba wiem, z czego. Opowiedziałabym panu o czymś, ale i tak pan nie uwierzy.
- Proszę mówić.
- Dobrze, ale proszę potem źle o mnie nie myśleć - znów patrzyła mi w oczy.
- Jak pani może, pani Urszulo. Ja nigdy, choćby nie wiem co, nie mógłbym myśleć o pani źle - zapewniałem.
- Dziękuję. To miłe.
- A więc proszę mówić - rzekłem.
- Dzień przed śmiercią pana cioci ktoś w nocy zaczął walić w drzwi mojego domu. Obudziłam się i zaczęłam budzić męża. Poprosiłam go, by poszedł zobaczyć, kto to się dobija. Sama bałam się tam podejść. Mąż wstał i udał się w stronę drzwi. Po chwili usłyszałam cichą rozmowę. To była ona, pana ciocia. Jeszcze nigdy nie widziałam jej takiej podekscytowanej. Oczy miała jak spodki i cała się trzęsła. Mimo późnej pory zaprosiłam ją do kuchni i zapytałam, co się stało. Pierwsze jej słowa brzmiały: "ON przyszedł". Spytałam kto, a ona na to: "Mój mąż". "Twój mąż nie żyje" - odparłam, a ona znów "On przyszedł". Potem opowiedziała mi, co się stało. Mówiła, że gdy spała, nagle obudził ją pocałunek. Otworzyła oczy i zobaczyła swego świętej pamięci męża, który nachylał się nad nią. Skoczyła na równe nogi i chciała uciekać, a wtem zjawa zaczęła do niej mówić: "Nie uciekaj, to ja". Nagle strach jej minął, i już się nie bała ducha. Powiedziała, że przegadali ze sobą dobrą godzinę. On mówił, że jutro przyjdzie po nią, by zabrać ją do nieba. Podobno powiedział, by zrobiła na obiad zupę pomidorową. On za życia za nią przepadał. Duch zniknął, a ona przybiegła prosto do nas. Co pan na to? - spytała.
Cała ta historia nie wywarła na mnie takiego wrażenia, jak na pani Urszuli. Opowiadała o tym z podnieceniem i pełną wiarą w istnienie duchów.
- Nie wiem co o tym myśleć - odparłem.
- Czy nie wierzy pan w duchy? - spytała.
Czy wierzę w duchy? Oczywiście, że nie wierzyłem. Nie chciałem jej jakoś skrzywdzić, ani naśmiewać się z tych, co wierzą, więc powiedziałem:
- Nie mam pewności, czy wierzę czy nie wierzę, ale może dlatego, że nigdy żadnego nie widziałem. A pani widziała?
Pokręciła przecząco głową, a ja zacząłem się zastanawiać. Pomyślałem, że wierzę w nikomu nie znane małe robaczki w mózgu, a nie wierzę w tak popularne i modne zjawisko, jak duchy. Nie wiedziałem, dlaczego tak się dzieje, ale temat wiary ludzi w te, czy inne zjawiska w jednej chwili zaczął mnie denerwować.
- Ona wtedy przed śmiercią cieszyła się, że on po nią przyszedł - rzekła.
- Czy nie czuje się pani samotna w tym domu? - spytałem, bo nie miałem już ochoty dłużej ciągnąć tematu duchów.
Nie odpowiedziała. Znów zrobiła to, czego tak bardzo unikałem - zaczęła się na mnie gapić. Biegałem wzrokiem po suficie, byleby tylko nie złączyć naszych spojrzeń. Kątem oka zerkałem co chwilę na nią, by sprawdzić czy już skończyła. W tym czasie dokładnie zbadałem wysoko zawieszony żyrandol z dwiema matowymi żarówkami, które czekały zmierzchu, by wreszcie móc rozświetlić przestrzeń kuchni. Pani Urszula dalej na mnie patrzyła. Coraz bardziej się tremowałem i czułem, jak do tkanki moich policzków zaczyna spływać krew, która napełnia tysiące malutkich włókien, powodując zaczerwienienie się skóry. Tak, czerwieniłem się, i ona to zauważyła.
- Pan się mnie wstydzi, prawda? - spytała nagle.
- Nie - mój głos zadrżał i brzmiał niepewnie.
- Ja wiem, że tak. Pan się czerwieni.
- Czerwienię się, bo pani się na mnie patrzy, długo i tak jakoś inaczej - musiałem to powiedzieć, żeby wyjaśnić sprawę jej zachowania.
- Przepraszam, to weszło mi już w nawyk. Pan mi kogoś przypomina i nie mogę się nadziwić, że jest pan do tego kogoś tak bardzo podobny. Gdy rozmawiam z panem, to wydaje mi się, że rozmawiam z tamtą osobą. Z wyglądu ma pan z nią wiele wspólnego, a i niektóre cechy charakteru są odbiciem tamtej osoby. Tylko jedna cecha rażąco odróżnia pana. Jest pan mniej przystojny i odrobinę mniej męski. Jeszcze raz przepraszam, to się już nie powtórzy.
To, że przypominam jej kogoś, nie zdziwiło mnie bardzo i mógłbym nawet wybaczyć jej to gapienie, ale stwierdzenie "mniej przystojny i odrobinę mniej męski" uderzyło mnie mocno. Nie, żebym był zapatrzony w swój wygląd, czy nawet wykazywał cechy narcyzmu, ale mogła mi oszczędzić tych nieprzyjemnych stwierdzeń. Teraz ja gapiłem się na nią, bo domyślałem się, kim jest ta osoba, którą jej przypominam. Myślę, że ona kiedyś kochała mego nie w pełni podobnego do mnie sobowtóra. Stąd to erotyczne spojrzenie.
- Kim był ten ktoś?
- Powiem, ale proszę się nie gniewać, dobrze?
- Dobrze.
- Pan mi przypomina moją pierwszą miłość.
Zamilkła i czekała na moją reakcję. Jednak miałem rację, co do moich domysłów o sobowtórze - pomyślałem. Wstała od stołu i zaczęła coś grzebać w kredensie. Ja tym czasem sięgnąłem po kawałek ciasta.
- Mam do pana prośbę - powiedziała i postawiła na stole karafkę z jakąś zieloną nalewką. - To dla mnie bardzo ważne. Bo widzi pan, z tym kimś, kogo mi pan przypomina, rzecz jasna rozmawiałam na "ty". Czy mogę i do pana tak się zwracać? Inaczej mówiąc, proponuję bruderszaft.
- Chętnie.
Byłem pewien, że na początku naszego mówienia sobie na "ty" będę miał nie lada problemy, by się do tego przełamać. Pani Urszula, czy raczej już tylko Urszula, była starsza ode mnie o jakieś dwadzieścia lat i stąd ten kłopot. Wybiliśmy bruderszafta.
- Urszula.
- Ryszard.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Śro 6:48, 15 Lut 2006    Temat postu:

Uciekający Jezus
Wybrałem się na zakupy do Wolbromia. W drodze na PKS spotkałem K. Zauważyłem go już z daleka, od razu poznałem, że to on. Czerwone ogrodniczki i falująca czupryna znacząco odcinały się od tła tak, że nie sposobem było nie zgadnąć, kto kroczy poboczem drogi. Głowę miał spuszczoną i krok nietypowy, wiedziałem, że właśnie jest w swoim świecie, ulubionym wymiarze, do którego tak często uciekał. Postanowiłem przywrócić go do rzeczywistości. Gdy był już bardzo blisko, nadal mnie nie zauważał, miał wzrok wbity w ziemię i zasięg jego widzenia ograniczał się zaledwie do kilkunastu centymetrów drogi, choć tak właściwie nie ważne dla niego było, na co patrzy. Myślami był przecież daleko stąd. Złapałem go za ramię. Wytrącony ze swojego świata, wydawał się teraz nieco przestraszony tym przejściem do realności.
- Cześć.
- Cześć - odparł.
- Jadę do Wolantowa. Przywieźć ci coś?
- Czarną farbę, jeśli możesz. Właśnie mi się kończy - powiedział. - W też jest w Wolantowie. Pojechał wcześniejszym PKSem sprzedawać obrazy.
- A ty gdzie idziesz? - spytałem.
- Popytam ludzi o słoiki.
Wysiadłem w centrum. Ludzie biegali tam i z powrotem, śpieszyli się gdzieś, rozmawiali, kupowali, czekali na autobus, oglądali wystawy. To było dopiero życie, nie to co Łysa, gdzie na ulicy minąć można było co najwyżej trzech ludzi. Gdy bywałem w Wolantowie od razu przypominały mi się rodzime Kopalnice. Nie, żeby miasto było podobne, ale ci ludzie. Mnóstwo szarych obywateli świata maszerujących szerokimi ulicami, gwar, hałas samochodów, kolorowe wystawy sklepów, stragany i autobusy. Duże miasta żyły innym życiem, niż wsie. W twierdził, że każde miasto, każda mieścina, czy wieś ma swoje serce. Takie monstrualne, podobne do ludzkiego, zawieszone wysoko nad nim na niebie. W metropoliach życie wydawało się pędzące, ludzie zabiegani, a przez to i serce takiego miasta pracowało szybciej. Niesłyszalnie dla ludzkiego ucha wybijało rytmiczne tętno, kurczyło się i rozszerzało w zaskakującym tempie. Na wsiach natomiast serce to było o wiele mniejsze i powolniejsze, mozolne jego bicie ociężale odmierzało kolejne uderzenia. Była to kolejna fantazja W, która nie wydała mi się aż tak bardzo głupia.
Znalazłem sklep z farbami i od razu pomyślałem o W. Pewnie często się tu zaopatrywał, kupując farby w kolorach o dziwacznych nazwach. Wykonałem zlecenie, dane mi przez K i poszedłem dalej robić zakupy. Po zakupach postanowiłem odwiedzić W. Na bazarze panował nieziemski tłok. Przedzierałem się przez to ludzkie skupisko, wymawiając przy tym niezliczoną ilość słów "przepraszam" i "bardzo przepraszam" gdy przez przypadek nadepnąłem komuś na stopę. Gdzieś w połowie mojej przepychanki zauważyłem wystającą znacznie ponad tłum, uniesioną głowę W. Jego wzrost sprawiał, że nawet w tym tłumie mogłem bez problemu go znaleźć. Udało się, dopchałem się do niego. Stał obok swej kolekcji wspartej o mur i wypatrywał potencjalnych klientów.
- Sprzedałeś dziś coś? - spytałem.
- Jeszcze nie, ale chyba zaraz coś sprzedam. Spójrz na tego faceta.
Wskazał palcem na starszego mężczyznę, kupującego na pobliskim straganie ogórki. Był on koło pięćdziesiątki, miał brodę i nosił czapkę z daszkiem.
- Mam przeczucie, że ten facet coś ode mnie kupi. Tylko spójrz na niego, z twarzy od razu widać, że zna się na sztuce. Pewnie jest rzeźbiarzem, albo jakimś profesorem na ASP. Zaraz tu podejdzie i zacznie oglądać moje obrazy, sam się przekonasz.
Mężczyzna z brodą wszczął awanturę, oskarżając sprzedawczynię o to, że wśród zważonych ogórków jest jeden zgniły.
- Co mi pani to daje, do cholery! Zgniłego chciała mi pani wcisnąć! Myślała pani, że nie zauważę, co!? Nie będę tu kupował! - brodacz zaczął krzyczeć.
- Nie łudź się. To chyba nie jest człowiek sztuki - wyjaśniłem W.
- A właśnie, że tak. Tylko zobacz, właśnie zmierza w naszą stronę.
Gdy mężczyzna przechodził obok nas, W zagadnął go:
- Może kupi pan obraz?
- A idź pan w cholerę! - krzyknął brodacz i odszedł. - Tandetne malowidła będzie mi wciskał - burknął pod nosem.
Spojrzałem na W i zobaczyłem grymas zawodu na jego twarzy. Miałem nadzieję, że nie przygnębiła go za bardzo ta surowa ocena brodacza. Żeby jakoś go pocieszyć, rzekłem:
- To był zwykły frajer, a nie znawca sztuki. Śmierć frajerom.
- Gówno tam. Chyba nic dzisiaj nie sprzedam.
- Ten facet ogórków nie umiał kupić, a ty próbowałeś sprzedać mu obraz. Chyba nie chciałbyś, by jedno z twych dzieł trafiło do domu takiego kogoś?
- Chyba masz rację - po chwili dodał. - Zwijam interes. I tak już dziś nic nie sprzedam.
W zapakował swe obrazy do dużego pudła po telewizorze i razem udaliśmy się do restauracji na obiad. Przy wejściu portier nie chciał nas wpuścić na salę z tak wielkim kartonowym pudłem. W szybko znalazł wyjście z sytuacji:
- Przesyłka dla szefa - powiedział i bez problemu weszliśmy.
O tej porze dnia restauracja była zupełnie wyludniona i byliśmy jedynymi klientami. W postawił pudło pod ścianą i zamówiliśmy jedzenie. Przy stoliku spytał:
- Czy wierzysz w przeczucia?
- Chyba nie - odparłem.
Kelner przyniósł posiłek i wzięliśmy się za jedzenie. W pomiędzy kęsami kotleta i ziemniaków opowiadał mi o jakimś facecie, który o mało co kupiłby od niego obraz. Mówił, że w ostatniej chwili się rozmyślił, a to tylko dla tego, że żona go ponaglała.
- "No chodź już Władziu. Spóźnimy się do wujka Adolfa" co pięć sekund ten babsztyl bełkotał mężowi do ucha, przeszkadzając mu tym samym w dobiciu ze mną transakcji. Działała mi na nerwy i już miałem ochotę powiedzieć jej coś w stylu: "Do diabła z wujem Adolfem. Nie przeszkadzaj mała, jak twój kochaś kupuje sztukę. Niech wuj Adolf czeka na was do samej śmierci, która, jak zagaduję, nadejdzie rychło. A po za tym, nie musicie odwiedzać tego zgrzybiałego starucha, bo i tak pominie was w testamencie, a to dlatego, że na pewno jest starym sknerą. Wszyscy faceci o imieniu Adolf do frajerzy, począwszy od rzeźnika Hitlera, a skończywszy na waszym wuju. Pewnie siedzi teraz i zerka nerwowo na drzwi, oczekując was. A gdy ktoś w końcu zapuka, to będzie to kostucha w niemieckim hełmie, ze swastyką na mostku". Poważnie miałem ochotę to jej powiedzieć. Miała twarz złośnicy, coś w stylu baba jagi, tylko brzydsza i bardziej wredna. Współczuję temu facetowi, wyglądał na w porządku gościa. Czemu tacy fajni ludzie muszą żenić się z wariatkami?
Po tych słowach zupełnie straciłem wiarę w normalność W. Musiał być nieźle wkurzony, nic w końcu dzisiaj nie sprzedał. Sam bym się denerwował, będąc na jego miejscu, ale bez przesady. Kostucha w niemieckim hełmie to już obłęd, pomyślałem. Gdy kończyliśmy posiłek, W powiedział:
- Wiesz, mam dziś przeczucie.
- Jakie przeczucie? - spytałem.
- Jak to jakie? Normalne, zwykłe przeczucie, jakie czasem miewają ludzie. No, może nie do końca takie zwyczajne. Moje przeczucia różnią się trochę od tych standardowych. Gdy coś przeczuwam, to swędzi mnie w odbycie. Wiem, że to może wydać się śmieszne, ale ja naprawdę w ten sposób coś przeczuwam. Zawsze jest to coś ważnego i tylko coś, co dotyczy wyłącznie mnie. Myślałem, że dostanę szału, gdy stałem tam na bazarze wśród tylu ludzi i publicznie drapałem się w tyłek. A do tego cały czas zastanawiałem się, co to przeczucie może oznaczać. Tak właściwie, to nie jest przeczucie, ale zwiastun ważnego wydarzenia, a to różnica. Swędzenie odbytu było zwiastunem wielu moich przełomów życiowych, swędziało mnie przed atakiem wyrostka, przed poznaniem Reny, przed trafieniem piątki w totolotka i przed wielu innymi ważnymi chwilami. Ciekawe, co tym razem przyniesie mi los.
- A czy zastanawiałeś się nad tym, że może to być po prostu zbieg okoliczności? - spytałem.
- W żadnym wypadku. Swędzenie nigdy mnie nie zawiodło. Kiedyś nawet sprawdzałem w książkach medycznych, skąd bierze się swędzenie. Dowiedziałem się, że przychodzi nagle i bez przyczyny. Jest taka rzadko występująca choroba, chroniczne swędzenie odbytu, gdzie chorego tak swędzi, że zdrapuje sobie nawet skórę z..., no wiesz. Podobno wielu chorych tak sobie rozdrapywało ..., no wiesz, że mają teraz ślady do końca życia. Poważnym zagrożeniem przy tej przypadłości jest zakażenie, jakie może wdać się w rozdrapaną ranę. Wyczytałem też, że nie ma na to lekarstwa, żadnych tabletek, maści czy zastrzyków. Trzeba to przeczekać. Najlepszym sposobem wyleczenia, bez zrobienia sobie krzywdy drapaniem, jest unieruchomienie rąk pacjenta, czyli trzeba go przywiązać do czegoś i czekać. Czasem czeka się kilka dni, a czasem nawet miesiąc. Okropność. Moje swędzenie nie podchodzi pod tę chorobę, bo trwa tylko kilka godzin i nie jest tak silne, jak przy chronicznym swędzeniu odbytu. A więc jednak jest to przeczucie, a nie zbieg okoliczności - wyjaśniał W.
- Jak myślisz, co przyniesie ci to przeczucie? - spytałem.
- Nie mam pojęcia, ale powiem ci coś jeszcze. Kiedyś dawno temu spotkałem pewnego malarza. Jego specjalnością były portrety, które wychodziły mu wspaniale. Pół nocy rozmawialiśmy o malowaniu i gdzieś nad ranem, nie stąd ni zowąd, temat zszedł na przeczucia. I zgadnij, jak on dostawał przeczucia?
- Nie mam pojęcia.
- Malarz ten miał objawy podobne do moich, dostawał szczypiącej wysypki na pośladkach. Gdy nadchodziło przeczucie, setki małych czerwonych kropek zdobiło jego tyłek. Po raz pierwszy obsypało go w dzień przed tym, jak był świadkiem morderstwa, gdy jakiś szaleniec na ulicy poderżnął gardło młodej dziewczynie. On stał wtedy na przystanku autobusowym, oddalonym o jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca mordu. I pomyśleć, że mogło trafić na niego. Potem ja opowiedziałem mu o moich objawach. Zdziwił się, że nasze objawy nie różnią się wcale, jeśli chodzi o miejsce ich występowania. Gdzieś nad ranem postawiliśmy pewną hipotezę, która miałaby tłumaczyć wspomniane podobieństwa. Wymyśliliśmy, że jeśli obydwoje jesteśmy malarzami, to może mieć to z tym jakiś związek. Ostatecznie zgodziliśmy się, że w używanych przez nas farbach do malowania występują pewne związki, które działają na nasze receptory mózgowe, odpowiedzialne za funkcjonowanie odbytu. Oddziaływanie to łączy receptor odbytu z bliżej nieokreślonym organem, dzięki któremu ludzie miewają przeczucia. Zaskakujące, no nie?
Słuchając W powoli wytracałem dobre samopoczucie. Nie chodziło mi już o to, czy jego intuicja wyczuwania ważnych wydarzeń jest prawdą, czy nie, ale o to, że opowiadał mi o chorobie odbytu tuż po spożyciu w miarę dobrego obiadu. O chronicznym zapaleniu odbytu słyszałem po raz pierwszy i miałem nadzieję, że ostatni.
Do Łysej wracaliśmy razem. Wypasiony PKS wlókł się, jakby zależało mu na tym, by się spóźniać, a do tego, co chwila dobiegały nas niepokojące zgrzyty gdzieś z silnika, mogące zwiastować tylko jedno - awarię pojazdu. Mimo tłoku W znalazł sobie miejsce siedzące. Siedział obok młodej dziewczyny o niezbyt interesującym wyglądzie. Stałem tuż nad nimi i gdy W zaczął rozmowę z dziewczyną, mogłem bez skrępowania słuchać, o czym rozmawiają. Zaczął od dość nietypowego tematu, choć co do W to każdy, nawet najbardziej durny temat do niego pasował, o martwych punktach w czasoprzestrzeni. Mnie to znudziło po pierwszych kilku zdaniach, ale dziewczyna wyglądała na zainteresowaną. Gdy dojeżdżaliśmy do Łysej, W powiedział, że jest malarzem i że właśnie wraca z bazaru, gdzie handluje swymi obrazami.
- Och, koniecznie musi mi pan jeden sprzedać - powiedziała dziewczyna.
Zauważyłem, że W nie chciał już dłużej z nią rozmawiać, a co dopiero sprzedać jej obraz. Spławił ją krótkim zdaniem:
- Nie mogę sprzedać pani obrazu, bo pani jest złą osobą.
- Złą? - oburzyła się. - Jak to złą?
- Jest pani złą osobą, bo Jezus od pani ucieka - rzekł.
Dopiero po chwili załapałem, o czym mówił. Patrzył on na jej kark, na którym wisiał złoty łańcuszek z zawieszonym krzyżykiem. Krzyżyk zwisał jej z tyłu, trochę przekrzywiony, spoczywający na lewej łopatce.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Pon 5:31, 27 Lut 2006    Temat postu:

Sen
Już drugi dzień nie przywieźli drewna do tartaku i nic nie zapowiadało, by w najbliższym czasie coś się zmieniło. Miałem przymusowe wolne i starałem się wykorzystać je jakoś rozsądnie. Zacząłem od naprawy drzwi od szafy, tak na rozgrzewkę. Poszło mi całkiem nieźle, choć nigdy nie drzemała we mnie chęć majsterkowania. Potem wziąłem się za malowanie sufitów. Przygotowałem sobie teren okładając wszystkie meble i podłogę gazetami, oraz zwojami folii. Pokój gotowy był do malowania. Zamoczyłem wałek w wiadrze białej farby i postawiłem stopę na pierwszym stopniu drabiny, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi. Był to W. Malowałem sufit i słuchałem jego tajemniczej opowieści, z którą do mnie przyszedł.
- Pamiętasz, jak wczoraj opowiadałem Ci o przeczuciu? - spytał.
- Tak.
- Stało się. Przeczucie po raz kolejny mnie nie zwiodło.
- Co to było?
- To przeczucie zwiastowało niesamowity sen, jaki miałem zeszłej nocy.
- Sen? Spodziewałem się czegoś bardziej ekscytującego - powiedziałem.
- Ten sen był tak niewiarygodny i prawdziwy, że momentami wydawało mi się, że nie śnię, tylko przeżywam to naprawdę.
- Co ci się śniło?
-To był sen o rycerzach, którzy toczyli jakąś bitwę. Ja byłem tuż obok tych wydarzeń, stałem niedaleko centrum starcia i przypatrywałem się temu wszystkiemu.
- A co w tym dziwnego? To normalne, że śnią Ci się rycerze, przecież ich malujesz, no nie? Sny zazwyczaj tematycznie związane są z naszym życiem i tym, co widzimy na co dzień.
- Nie rozumiesz. Tu chodzi o coś innego, niż zwyczajny sen. Rycerze śnili mi się nieraz, ale to, co wczoraj w nocy przeżyłem, zupełnie nie było tym samym. To coś, jak jawa we śnie, jakby sen składał się z dwóch powłok uśpienia. Wyobraź to sobie, gdy człowiek zasypia, to przechodzi przez strefę pół snu, by dotrzeć do strefy snu prawdziwego, takiego, jaki mają ludzie. Ja we śnie obudziłem się ze snu prawdziwego i utknąłem w tej pierwszej powłoce, czyli w pół śnie. Wtedy dopiero oglądałem tę bitwę. Myślę też, że to moje przejście do pół snu spowodowane było czymś bliżej mi nieokreślonym, jakąś siłą, która zepchnęła mnie właśnie tam.
Nic z tego nie rozumiałem, choć słuchając, skupiłem się mocno. Patrzałem na niego z wysokości drabiny i myślałem o tym, co właśnie powiedział. Zawiła teoria snu i pół snu zaciekawiła mnie na tyle, że poprosiłem go o bardziej prostsze wyjaśnienie.
- Wytłumaczę ci to inaczej. Wyobraź sobie, że sen, to twoje mieszkanie, do którego wchodzisz, gdy zasypiasz. Ty sam jesteś swoją świadomością, która wchodząc do domu przenosi cię do sennej krainy. Żeby wejść do pokoju, gdzie znajduje się strefa snu prawdziwego, musisz przejść przez przedpokój. Strefa przedpokojowa jest pół snem, przez który tylko przechodzisz, udając się do pokoju. Przedpokój jest granicą jawy i snu. No i ja przebywałem sobie we śnie prawdziwym, śnie czyli w pokoju, gdy nagle jakaś siła zepchnęła mnie do przedpokoju i kazała tam zostać i śnić. Teraz rozumiesz?
Drugie wyjaśnienie wydało mi się jeszcze bardziej pogmatwane od pierwszego, ale konfrontując je razem zacząłem układać to w jedną całość. W końcu załapałem, co chciał mi powiedzieć.
- No, teraz już kapuję - odparłem.
- Może zrobię po herbacie - powiedział i wyszedł do kuchni.
Ja w tym czasie rozważałem jego teorię. Pomyślałem, że jeśli naprawdę istnieje takie coś jak pół sen, to dlaczego W nie zatrzymał się w nim zaraz po zaśnięciu, czyli gdy przechodził przez "przedpokój". I jeszcze wspomniana tajemnicza siła, która, jego zdaniem, zepchnęła go ze snu prawdziwego. A do tego spodziewałem się czegoś bardziej ciekawszego w jego śnie, od rycerskiej bitwy. Za dużo w tym było zagadek, bym mógł choć trochę w to uwierzyć. Zakwalifikowałem jego opowieść do jednej z tych mniej wiarygodnych i zakończyłem rozmyślania w tym temacie.
- Opowiem ci cały ten sen ze szczegółami - powiedział wychodząc z kuchni z dwiema szklankami herbaty. - A więc na początku śniłem, że siedzę na kanapie w moim mieszkaniu i piję piwo. Gdy odwróciłem głowę w stronę ściany, przy której stoi telewizor, zobaczyłem, że zaczyna ona falować. Najpierw lekko i prawie niezauważalnie, ale z czasem coraz szybciej i mocniej. Wstałem i podszedłem do niej. Gdy falowanie było tak intensywne, że wyginająca się ściana o mało co nie muskała mojej twarzy, to nagle coś błysło, takie niebieskie światło i w miejscu falowania ściana znikła, zupełnie rozstąpiła się, ukazując ogromną przestrzeń pola bitwy. Gdybym teraz wykuł tę ścianę, to zobaczyłbym tylko moje zagracone podwórko, a tam zobaczyłem prawdziwe pole bitwy z legionem rycerzy czekających po obu stronach na znak do rozpoczęcia boju. Stałem tak i przypatrywałem się temu niespotykanemu zjawisku. Rozległ się sygnał do walki i obie strony ruszyły na siebie galopem. Przy pierwszym starciu ujrzałem najdostojniejszego rycerza, który wydawał się najważniejszą postacią potyczki. Miał lśniącą zbroję i hełm z pawimi piórami. Po chwili wszystko się zatrzymało, identycznie jak zatrzymuje się film na video po naciśnięciu przycisku "Pauza". Wszyscy zamarli w bezruchu z wyjątkiem tego najdostojniejszego rycerza. Spojrzał w moją stronę i krzyknął: "Cztery klatki od Boga!". Zaraz po tych słowach obudziłem się. Niesamowite, prawda?
- Może i tak, ale co mogą oznaczać słowa: "Cztery klatki od Boga"? - spytałem.
- Nie mam pojęcia, ale zrobię wszystko, by się tego dowiedzieć. To musi coś oznaczać, to jest jakaś wskazówka, którą trzeba rozszyfrować.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Nie 22:48, 12 Mar 2006    Temat postu:

Skóra
Każdego lata schodziła mi skóra ze stóp. Rano zauważyłem na nodze pierwsze blado białe placki martwej skóry. Pod nimi czaiła się nowa, delikatna i świeża skóra zastępująca ubytek starej. Od lat ciekawiło mnie to zjawisko, które pojawiało się nagle i o tej samej porze roku. Zastanawiałem się, co jest w letnim klimacie takiego, co ścina ludzką powłokę powodując jej wymieranie. Gdy końcami paznokci zdarłem już martwą skórę, to podnosiłem ją do światła i przyglądałem się skomplikowanej plątaninie linii papilarnych, które swymi zawijasami przypominały mi miniaturowe tory wyścigowe dla krosowych motocykli. Nie wiem dlaczego nasuwało mi się takie skojarzenie, bo na rajdach motocykli terenowych nigdy nie byłem. Taki tor widziałem tylko kilka razy i to tylko w telewizji. Gdy już dobrze obejrzałem sobie strukturę zerwanej skóry i zbadałem jej kształty i grubość, to następnie milimetr po milimetrze porównywałem linie zerwanego płata z liniami nowo powstałej w tym miejscu skóry. Wynik mych badań zawsze był ten sam - obydwie były identyczne.
Ciekawiło mnie, dlaczego Bóg stworzył ludzi z czymś tak oryginalnym, jak właśnie linie papilarne. Czyżby był to swego rodzaju boski system numeracji stworzonych istot? Jeśli istotnie tak było, to tą ludzką klasyfikację Boga zauważyła i zaczęła wykorzystywać policja. To nieładnie z ich strony, że ukradli Bogu tak niepowtarzalny pomysł znaczenia ludzi. Zastanawiał mnie natomiast fakt, że przyjęto niepowtarzalność linii papilarnych. Nie sądziłem, by nie było na świecie dwóch osób o tych samych kształtach linii. Z pewnością znalazłyby się takie. Chciałbym poznać liczbę ludzi, którym pobrano kształt linii, by stwierdzić, że są one różne u każdej istoty ludzkiej na Ziemi. O tym, że przyjęcie takiego założenia jest błędem, świadczy fakt o małej powierzchni występowania naszych Boskich znaków. Ze sposobem ich ułożenia na przykład na kciuku jest ograniczona liczba kombinacji, a zatem też i ludzi. Stąd moja niewiara w założenie o niepowtarzalności linii papilarnych.
Po południu zaczęło padać. Akurat, gdy szedłem do sklepu po makaron, pierwsze krople rozbiły swe wodne ciałka o powierzchnie asfaltu drogi. Szmer tych mikroekspolozji nasilał się wraz z intensywnością padającego deszczu. Nie miałem parasola, ani nawet bluzy z kapturem. Przyspieszyłem kroku i w chwilę potem doszedłem wreszcie do sklepu. Tam spotkałem K. Nic nie kupował, tylko stał pod ścianą i rozglądał się po półkach. Domyśliłem się, że schronił się tu tylko przed ulewą. Miał swój nieodłączny plecak i aparat fotograficzny przewieszony przez ramię. To właśnie tym urządzeniem rzekomo udawało mu się fotografować dźwięk razem z obrazem.
- Pstryknę zdjęcie deszczu - mruknął i wziął się do wyciągania aparatu z skórzanego futerału. Po chwili dodał - Ciekawe czy wyjdzie głośno.
Wychylił głowę ze sklepu, skierował obiektyw w niebo i pstryknął. Przeciągnął suwakiem aparatu przesuwając w ten sposób film o jedną klatkę dalej. Kupiłem makaron i już miałem wychodzić, gdy złapał mnie za ramię.
- Schodzi mi skóra ze stóp - ni stąd ni zowąd rzekł K.
- Ja mam to samo.
- To przez ten deszcz.
- Nie. To przez lato - podtrzymywałem swoją teorię.
- Lubię deszcz, a ty?
- Od czasu do czasu.
- A ja lubię tylko popołudniowe i wieczorne ulewy. Gdy pada rano, to mam ochotę się wściec i nosi mną na wszystkie strony. Bo gdy o świcie są deszczowe chmury, to nie mogę przez nie złapać pierwszych promyków słońca do słoika bezpośrednio z linii horyzontu. Muszę czekać godzinami, aż chmury się rozstąpią i wtedy je łapać. Słońce jest już wysoko i moim zdaniem takie promyki są już nieco nieświeże. To nie to samo, co te naprawdę pierwsze. A co tam deszcz. Nieważne. Kupiłeś makaron? - spytał.
- Mmm - kiwnąłem głową.
- Do rosołu?
- Do niczego. Tak go zjem, z cukrem i serem.
- Fajnie się masz...
Makaron gotował się dość długo. K w tym czasie siedział w pokoju i strasznie się niecierpliwił. Co chwile wołał: "Długo tam jeszcze?". Mnie to dobijało, nie cierpiałem pośpiechu i nigdy nie dawałem się poganiać, więc te jego docinki rozwścieczyły mnie trochę. Nie dość, że sam się wprosił, to jeszcze wykazywał zniecierpliwienie w dość chamowaty sposób. Gdy podałem wreszcie upragnione danie, syknąłem, nie kryjąc w głosie zdenerwowania, "Smacznego". Po obiedzie K ściągnął skarpety i wywalił nogi na jeszcze zastawiony stół. Chciał mi tym pokazać, jak bardzo zeszła mu skóra ze stóp przez deszcz. Rzeczywiście, miał obfite plamy martwej skóry, o wiele większe od moich. Zastanowiłem się, dlaczego schodzenie skóry dotyka tylko wybraną liczbę ludzi. Pomyślałem, że musi mieć to związek z organizmem człowieka.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Śro 6:49, 15 Mar 2006    Temat postu:

Pies
Po południu położyłem się na chwilkę na kanapie by odpocząć. Nie wiedziałem kiedy zasnąłem. Nie zdarzało mi się spać w dzień i tym bardziej zdziwiła mnie moja niespodziewana drzemka. Sen za dnia wydawał mi się niepotrzebny i nie pasujący do pory. Było to przecież jawne okradanie dnia, stracenie kilku godzin, które można by wykorzystać znacznie pożyteczniej. To noc była pisana snu, to dla niej kładziemy się do łóżka po całym dniu pracy i poddajemy się zmęczeniu, by za chwilę zasnąć.
Obudziło mnie jakieś mlaskanie. Czułem, jak coś wolno liże mnie po twarzy, duży język rozprowadzał gęstą ślinę na mych policzkach i czole. Otworzyłem oczy i zobaczyłem dużego psa, który patrzył mi w oczy z odległości kilku centymetrów. To on zaserwował mi tę niespotykaną pobudkę. Odepchnąłem kundla i podniosłem się z łóżka. Pies usiadł obok i zaczął obwąchiwać mnie swym czarnym, mokrym nosem. Był duży, sierść miał całą rudą, kolorem identycznie pasującym do koloru włosów pani Urszuli. Uszy wisiały mu złamane w pół, język wywalony na zewnątrz, a przednie łapy beztrosko skrzyżowane przed sobą.
- Fajny, no nie? - usłyszałem.
Dopiero teraz zauważyłem postać stojącą w drzwiach. Był to K. Uśmiechał się i wskazywał palcem na psa.
- Jak ci się podoba to psisko? - spytał. - Fajny, no nie?
- Pies, jak pies. Zwyczajny, tylko ten kolor sierści ma jakiś taki niespotykany.
- A więc podoba Ci się?
- Chyba tak - rzekłem.
- A więc jest twój - powiedział beztrosko.
- Jak to mój?
- No, jest twoją własnością. Mieszkasz sam, a więc przyda ci się towarzystwo. Pisak jest młody, silny i zdrowy. Przeczesałem mu sierść i pcheł też nie było. Do tego zna kilka komend. Domu ci przypilnuje, gdy gdzieś wyjdziesz. Na pewno będziesz z niego zadowolony.
- A skąd go masz?
- Gdy szedłem ze słoikiem złapać pierwszy promyk słońca, to przypętał się do mnie. Potem przez pół dnia biegał za mną. Postanowiłem się go jakoś pozbyć no i poszedłem do ciebie.
Zmierzyłem wzrokiem K, a potem psa. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Po K mogłem się spodziewać wielu zwariowanych pomysłów, ale prezent w postaci psa nie mieścił mi się w głowie. Po co mi psiak, myślałem. Dodatkowy pysk do nakarmienia i nic po za tym. Nie miałem najmniejszej ochoty przyjąć psa, więc powiedziałem:
- Ale ja go nie chcę.
- Jak to go nie chcesz? To pierwszorzędny czworonóg. W Wolbromiu na targu dostałbym za niego z 50 złotych, a ty za darmo go nie chcesz!? - zaczął się złościć.
- Uspokój się - odparłem. - Mi on nie potrzebny. Spytaj W, może on go weźmie.
Psiak w tym czasie wlepiał we mnie wzrok, który wydawał się mówić coś w stylu: "Weź mnie do siebie". Nie dałem się nabrać na tę oznakę litości. Pies mi niepotrzebny, pomyślałem i definitywnie zdecydowałem, że on u mnie nie zostanie. A psiak nic, tylko patrzał i co chwilę mruczał, a właściwie piszczał litościwie. Z tonu tych pomruków wnioskowałem, że nie mógł mieć więcej jak pół roku, choć był o wiele za wielki, jak na taki wiek. Do W pasowałby idealnie, on w końcu tez jest wielki. Ten kundel wydawał mi się psim odpowiednikiem jego postury.
- Ten kundel pasuje do W, a nie do mnie. Daj go jemu.
- Już go pytałem. On też go nie chce.
Do głowy wpłynęło mi wspomnienie Pawia. Paw był to piesek, jakiego miałem w dzieciństwie. Dostałem go na dziesiąte urodziny od wujka Bogdana. Tak się wtedy ucieszyłem z prezentu, że nie wiedziałem jak wujowi dziękować. Był to najwspanialszy prezent, jaki w życiu dostałem. Dałem mu na imię Paw, bo pierwsze, co zrobił w moim domu, to zwymiotował. Malutka plamka wymiocin wsiąkła w dywan a mama zaczęła krzyczeć w niebogłosy "Po co do cholery nam pies?! Będzie rzygał, lał, gdzie popadnie i srał pod ścianą. Po coś ty Bogdan przyniósł tego zapchlonego kundla. Dziecku frajdę zrobiłeś, a nam tylko obowiązek". Wujek na to przystawił palec do ust dając znak mamie, by zamilkła i powiedział: "Dzieciak nauczy się obowiązkowości. Ten pies to dobra szkoła życia dla malca". Ojciec przytaknął, a mama machnęła na wszystko ręką. I od tamtego dnia Paw był moją i tylko moją własnością. Obowiązki, jakie na mnie spadły, były wtedy dla mnie naprawdę wygórowane. Rano wstawałem o szóstej i wyprowadzałem go na spacer. Gdy zsikał się w domu, to sprzątałem. Przyrządzałem mu jedzenie, uzupełniałem wodę w misce, chodziłem z nim na szczepienia, czesałem, głaskałem i pieściłem. Z kieszonkowego kupowałem mu nawet psią karmę. Zrobiłem mu legowisko przy drzwiach wejściowych i pilnowałem, by nie wskakiwał na wersalkę, bo mama tego nie cierpiała. Robiłem wszystko, by rodzice nie czepiali się go. Był moim oczkiem w głowie. Zginął młodo i w bardzo tragiczny sposób. Pewnego wieczoru tata przyszedł pijany do domu. Paw już wtedy spał, a tata wchodząc tak się zatoczył, że nadepnął na niego. Coś chrupnęło i w ten sposób tata złamał mu kręgosłup. Okropna śmierć. Płakałem tydzień, a do taty nie odzywałem się z miesiąc. Doznałem szoku po stracie mego ulubieńca i nie myślałem o niczym innym, tylko o nim. Nawet w szkole nie mogłem się skupić, przez to moje stopnie znacząco poszły w dół. Za to dostałem lanie od ojca, podczas którego wygarniałem mu to, że zabił Pawia. Gdy ból już minął, tata powiedział, że jak chcę, to kupi mi nowego psa. Miałem wtedy ochotę wykrzyczeć ojcu prosto w twarz, że jest mordercą i że chce kupić mi swą kolejną potencjalną ofiarę. Podniosłem wysoko głowę i z dumą w głosie powiedziałem: "Mam w dupie nowego psa, morderco". Oczywiście dostałem kolejne lanie, podczas którego znów darłem się w niebogłosy, że tata zabił Pawia. Łzy płynęły mi po twarzy, tata bił, a ja krzyczałem. Im głośniej wyłem, tym tata mocniej bił. Nasz spór skończył się jakieś pół roku po śmierci Pawia, ale do teraz nie wybaczyłem mu tego, co zrobił.
- No dobra. Jak go nie chcesz, to nie. Idę - powiedział K.
Podszedł do kundla i zarzucił mu pętelkę ze sznurka na szyję, była to prowizoryczna smycz. Pies zaparł się nogami i nie chciał iść. Pewnie spodobało mu się u mnie i chciał tu zostać, pomyślałem. Po chwili dowiedziałem się, że pies nie chce iść z innego powodu. Spytałem:
- Gdzie z nim idziesz?
- Dam go S, on robi sobie smalec z psa. Na pewno mu posmakuje młody psiak - w głosie K było słychać niesamowitą obojętność, mrożącą krew w żyłach nieczułość i beztroskę. Tak jakby nie mówił, że oddaje psa na śmierć, ale powiedział coś w stylu: "Jak nikt go nie chce to ja go wezmę". Ciarki przeszły mi po ciele, gdy pomyślałem sobie, że tłusty S będzie się zajadał tym biednym stworzonkiem. K szarpał smycz coraz mocniej, a pies zapierał się ostatkiem sił. Zwierzak czuł śmierć i za żadne skarby nie chciał ruszyć się z miejsca. Skoczyłem na równe nogi i wyrwałem mu smycz.
- Dawaj go - powiedziałem. - Wezmę psiaka.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Pon 8:18, 20 Mar 2006    Temat postu:

Chrzest
Gorące powietrze wisiało leniwie wchłaniane przez setkę jeszcze bardziej rozżarzonych gardeł. Słońce na oślep kroiło swymi rozpalonymi promieniami przestrzeń podwórza. Tego dnia wszystko było ciepłe, ciepły oddech, ciepłe piwo, ciepły umysł. Spiker w radiu orzekł, że temperatura sięga trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. Nie chciało się żyć, można było tylko przeczekać do wiejącego chłodem wieczora. Godziny wlokły się flegmatycznie, spojrzałem na zegarek i doznałem uczucia, że i czas, nagrzany do białości, ociężale odmierzał minuty. Wszystko przez ten upał.
Siedziałem na ganku i obojętnie spoglądałem na spalone słońcem podwórze. Przez tą świetlistą pogodę nie miałem nawet ochoty patrzeć, raził mnie blask rozsiany wokół. Zamknąłem oczy i starałem się o niczym nie myśleć. To trudne do zrobienia zwłaszcza w taki upał. Myśli skakały jedna przez drugą i plątały się w neuronowe kołtuny, które bez powodzenia próbowałem rozwiązać. Nic mi się nie udawało, nawet myśli nie potrafiłem uporządkować. Sięgnąłem ręką po piwo i pociągnąłem solidnego łyka. Strumień ciepła przepłynął przez mój przełyk wędrując daleko w otchłań żołądka. Nie cierpiałem ciepłego piwa. Znów podjąłem próbę nie myślenia o niczym. Tym razem udało mi się. Trwałem tak w mózgowej pustce dobre pół godziny. Ocknąłem się na głośny szczek nowo nabytego psa. Nie wiem, na co szczeknął, rozejrzałem się dookoła, nie zobaczyłem nic na co bym szczeknął, gdybym był psem.
Przecież on nie ma imienia, pomyślałem. Postanowiłem szybko wymyślić jak dam mu na imię. Kilka propozycji przeleciało mi przez głowę ale żadna nie wydawała mi się odpowiednia. W końcu wymyśliłem - "Rudy", tak jak nazwa czołgu czterech pancernych. Pies był rudy, więc imię do niego pasowało. Wstałem z krzesła i podszedłem do psa. Jedną ręka złapałem go za głowę, a druga sięgnąłem po ciepłe piwo, którym po chwili polałem go po łbie i powiedziałem: "Ja ciebie chrzczę Rudy, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego." Rudy wyrwał się i zaczął trząść głową w lewo i prawo, otrzepując się z wylanego na niego piwa.

S
Nie raz zastanawiałem się nad tym, dlaczego ludzie są tacy różni. Dzieliłem ich na dobrych i złych. To był mój podstawowy podział, który wydawał mi się najważniejszy. Dobrych znałem wielu ale i złych spotykałem nie mało. Pierwszym złym człowiekiem jakiego poznałem w Łysej był S, niski i łysawy mężczyzna koło pięćdziesiątki. Miał wredne małe oczka, których spojrzenia nie cierpiałem. Gdy S patrzał tak na mnie, to miałem ochotę odejść gdzieś po za zasięg jego wzroku. Był bardzo otyły, można było powiedzieć, że był wypasiony, tak jak tucznik idący na rzeź. Jego otyłość powodowała zanik szyi, która skrywała się pod zwisającymi fałdami tłuszczu tak, że patrząc na niego miało się wrażenie, że głowa wyrasta mu wprost z korpusu. Na czole wiecznie pobłyskiwały krople potu, które zdawały się nigdy nie wysychać. S, tak jak większość ludzi otyłych, bardzo się pocił i przez to pod pachami noszonych koszulek zawsze widniały okrągłe plamy potu.
Był najbardziej złym człowiekiem jakiego znałem. Jego zło przesiąkało wszystkie sposoby jego zachowania czy wypowiadania się. Klął jak szewc, odnosił się do ludzi z pogardą i złością w głosie. Do tego czasem zachowywał się agresywnie przez co ludzie we wsi bali się go i jak tylko mogli unikali. Nie stronił od alkoholu i często zdarzało mu się popić w miejscowej knajpie. Gdy wracał pijany do domu to zaczepiał każdego kogo mijał na ulicy, pluł, klął i brał się do bitki. Kiedyś i ja miałem pecha i trafiłem wprost na pijanego S. Złapał mnie za koszulę i zaczął mną trząś. Co chwilę powtarzał: "Obić ci kości?". Wyrwałem mu się i uciekłem.
Oprócz skłonności do bitek, S znany był we wsi z tego, że jadł psy. Łapał jakieś przybłędy i brał je do domu. Potem nikt już takiego psa nigdy nie widział. Zabijał je i jadł. Gotował mięso w kotłach, robił smalec i Bóg wie, jakie jeszcze potrawy. Na samą myśl o tym robiło mi się niedobrze.
Kiedyś S pobił K, gdy ten poszedł do niego spytać, czy nie ma zbędnych słoików. Po tym starciu K zamknął się w sobie na wiele dni i przeniósł się myślami do swego świata. Byłem wściekły i pobiegłem po W. Razem poszliśmy do S by wyjaśnić sprawę. Weszliśmy do jego chaty bez pukania, przeszliśmy przez pusty pokój i doszliśmy do kuchni. Na piecu stał niewielki kocioł, który co chwila bulgotał. Zerknąłem do środka i zobaczyłem gotujące mięso. O mało co nie zwymiotowałem. Na podłodze leżała odrąbana psia głowa z sączącą się na ziemię strużką świeżej krwi. Psie oczy były otwarte i sprawiały wrażenie, jakby wystraszone zastygły w momencie śmierci. Język wywalony na zewnątrz był jeszcze wilgotny od śliny. Gospodarz, z głową beztrosko wspartą na łokciach, siedział przy niewielkim stole. Przekroczyliśmy psią głowę i podeszliśmy do niego.
- Dlaczego pobiłeś K?! - z nieskrywaną złością powiedział W.
S w tym czasie spokojnie wstał od stołu i podszedł do kąta kuchni. Dopiero wtedy dostrzegłem wielką siekierę stojącą w kącie. Jej ostrze mieniło się w słońcu splamione psią krwią. S złapał siekierę i zamachnął się na nas. W ułamku sekundy wyparzyliśmy z jego mieszkania i nie oglądając się za siebie pognaliśmy do domu. S musiał być nieźle pijany, pomyślałem wtedy. Od tamtej pory ani ja ani W nie wchodziliśmy mu w drogę. Był on przecież szaleńcem, a takich to lepiej unikać.
Ciekawiło mnie to dlaczego niektórzy ludzie są źli. Czy zło jest cechą wrodzoną czy nabytą, rozmyślałem. Jeśli popatrzeć na to ze strony chrześcijaństwa, to z pewnością ludzkie zło nie zostaje wszczepione w dniu narodzin człowieka i jest cechą wyłącznie nabytą. Gdyby jednak tak nie było, to tacy ludzie już od przybycia na świat byliby skazani na to, że trafią do piekła, a takie boże postępowanie jest nie możliwe. Jaki stwórca decydowałby o tym, kto trafi do nieba a kto do piekła w chwili tworzenia człowieka? Takie rozumowanie było nie do przyjęcia, bo system wolnej woli byłby niczym innym jak tylko bożym kłamstwem, fałszywą nadzieją na lepsze życie po śmierci. Jeśli zaś spojrzeć na to ze strony czysto ludzkiej, nie mającej żadnego związku z wiarą, to sprawa wygląda trochę inaczej. Właśnie z tej strony oceniałem to wszystko. Byłem pewien, że ludzie źli takimi już się rodzą i nic nie można na to poradzić. Taki człowiek do końca życia będzie wredną kanalią, która uprzykrza życie innym. Pozostaje jeszcze rozpatrzenie kwestii dobra i zła. Według jednych ktoś może być zły a według drugich dobry. Ludzie różnie do tego podchodzą. I znów trzeba patrzeć na to przez pryzmat chrześcijaństwa, który to idealnie określa co jest dobre a co złe. A więc ponownie wszystko kręci się wokół Boga, od którego chyba nie ma ucieczki. W swym życiu nigdy nie spotkałem kogoś złego, kto by odmienił się na lepsze i to zdaje się potwierdzać moją teorię o wrodzonej skłonności do zła.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Wto 8:54, 21 Mar 2006    Temat postu:

Ten sam sen
Tego poranka wstałem wcześniej niż zwykle. Słońce leniwie wyglądało znad horyzontu oświetlając pokój słabym światłem. K pewnie stał już na wzgórzu ze słoikiem w ręce i łapał te swoje pierwsze promyki. Zrobiłem zakupy i zjadłem śniadanie. Ranna kawa smakowała tak jak zawsze, mdło i zbyt gorzkawo. Organizm wybudzony ze snu zawsze tak jakoś inaczej przyjmował napoje, ich smak był inny niż normalnie. Czasem myślałem, że kubki smakowe śpią jeszcze wtedy, pierwszy łyk budzi je z drzemki i dopiero od tej chwili zaczynają powoli swą pracę. Stąd ten inny smak, smak rozespania, a może nawet smak samego snu. Ktoś zapukał do drzwi. Był to W. Zrobiłem mu kawę i zasiedliśmy przy stole. Chwilę milczeliśmy. Zauważyłem, że jest jakiś nie swój, jakby czymś podekscytowany czy podenerwowany. Spytałem co się stało, a on odparł:
- Znów go miałem, ten sen. To już po raz trzeci mi się śni.
- Ten o bitwie rycerskiej? - spytałem.
Pokiwał głową i wlepił wzrok w szklankę z kawą. Wziął do ręki łyżeczkę i mieszał nią przez chwilę, choć cukier już dawno rozpuścił się w kawie. Opuścił głowę i wydawał się być zasmucony. Nie wiedziałem co powiedzieć więc nie powiedziałem nic. Po chwili W podniósł głowę i spojrzał na mnie.
- To musi coś oznaczać. Rozumiesz? Ten sen, on coś znaczy - powiedział.
- Może to tylko zwykły sen, nie jakiś tam zwiastujący coś. Sny czasem się powtarzają - rzekłem.
- Nie tym razem - przetarł czoło. - Nie tym razem. On coś oznacza i jestem tego pewien. Cztery klatki od Boga, tam mówił ten rycerz w śnie. Co to do cholery może oznaczać?
- Nie wiem.
- I w tym cały problem. Ja też nie wiem. Dziś w nocy ten sen był taki sam, identyczny. Wszystko to samo, jakby idealna powtórka. Mój pokój, falująca ściana, bitwa rycerska i ten najdostojniejszy rycerz co powiedział do mnie - cztery klatki od Boga.
- Może pójdziesz do wróżki. Są takie co potrafią tłumaczyć sny - zaproponowałem.
- To nic nie da - pokręcił głową. - Zrozum, ja miałem przeczucie, pamiętasz? Swędziało mnie a potem miałem ten sen po raz pierwszy. Tu żadna wróżka nic nie wymyśli. Ten sen jest zagadką, którą tylko ja mogę rozszyfrować. To jest coś ważnego, bardzo ważnego. On jutro też przyjdzie, pojutrze i po pojutrze. Cholera już mnie bierze z tego wszystkiego. Nie myślę o niczym innym tylko o tym. Cały dzień łażę tam i z powrotem i rozmyślam o tym. Nic nie wymyśliłem jak na razie i to mnie dobija. Muszę coś wymyślić bo oszaleję! - trzasnął pięścią w stół.
W jego obecnym zachowaniu istotnie można było zauważyć małe oznaki szaleństwa, czy raczej chorej pasji. W spojrzeniu miał coś szalonego. Ta sprawa musi go nieźle dręczyć, pomyślałem. Nijak nie mogłem mu pomóc. Nie znałem się na snach. Podtrzymując rozmowę próbowałem ratować go od tego obłędnego stanu.
- Może powinieneś dokładnie przeanalizować to co ci się śniło. Może coś pominąłeś, coś ważnego, jakąś wskazówkę - powiedziałem.
- Masz rację. A więc posłuchaj jeszcze raz jak to było z tym moim snem. Najpierw siedziałem w moim pokoju z piwem w ręce. Potem ściana za telewizorem zaczęła falować. Błysk światła i w miejscu falującej ściany widzę pole bitwy. Rycerze atakują na siebie, nagle wszystko się zatrzymuje, wszyscy stają w bez ruchu oprócz jednego, który wydawał mi się szefem jednej ze stron. On mówi do mnie: "Cztery klatki od Boga" i sen się kończy. To wszystko. Niczego nie pominąłem. No może po za tym, że ten sen jest jakby jawą we śnie, o której już ci tłumaczyłem. Przedpokój, półsen i sen prawdziwy, pamiętasz?
- Pamiętam.
- I co mi na to poradzisz?
- Chyba niewiele. Ale zaraz, a może twój problem sam się rozwiąże. Poczekaj trochę a może wszystko się wyjaśni - zaproponowałem.
- Zaczekać trochę?! Ja nie mogę do cholery czekać. Szlag mnie trafia, mówię ci, ten sen to jakby nie sen a jawa. Muszę wiedzieć teraz - dynamicznie podniósł głowę, wstał i szybkim krokiem wyszedł.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Sob 8:20, 25 Mar 2006    Temat postu:

Pidżama
Po południu Rudy dostał szajby. Coś mu nieźle odbiło, skakał, szczekał, biegał tam i z powrotem. Był zadowolony, bo machanie jego ogona ani na chwilę nie ustawało w tym napadzie euforii. Naraz złapał mojego buta i zaczął biegać wkoło kuchni.
- Rudy! Dawaj buta! - krzyczałem, a ten nic, tylko dalej biegał w kółko. Przy kolejnym okrążeniu udało mi się odzyskać porwany przedmiot. Stanął wtedy w miejscu, uniósł łeb i szczeknął dwa razy. Jego ogon nabrał szybszego tempa. Odłożyłem but na miejsce i wziąłem się za przyrządzanie obiadu. Rudy w tym czasie znalazł sobie inną bieżnię, ganiał wzdłuż przedpokoju szczekając przy tym głośno. Po kilku minutach głowa mi pękała od tego hałasu. Otworzyłem drzwi i wygoniłem kundla na podwórze. Niech tam się wyszaleje, pomyślałem.
Spagetti wyszło mi całkiem nieźle. Zjadłem sporą porcję, potem nałożyłem trochę do miski Rudego. Zawołałem go, ale nie przyszedł. Zniknął z podwórza. Gdy zmywałem naczynie, to spostrzegłem bardzo dziwną rzecz. Chodzi o to, że przez ostatni tydzień cały czas żywiłem się makaronem. Makaron z serem, rosół z makaronem, makaron zapiekany, pomidorowa z makaronem i wreszcie spagetti. Wszystkie te dania przygotowywałem nieświadom tego, że każde jedno zawiera w sobie makaron. Dziwne, pomyślałem. Postanowiłem od jutra zacząć dietę antymakaronową, by jakoś urozmaicić jadłospis.
Rudego nie było już spory czas i jego danie w misce już dawno wystygło. Postanowiłem go poszukać. Wyszedłem na zewnątrz i nawoływałem mojego czworonoga. Po chwili przybiegł z jakąś szmatą w pysku. Odebrałem mu ją. Była ciemnoczerwona w żółte prążki. Rozłożyłem ją i od razu spostrzegłem, że nie jest to zwykła szmata. Była to elegancka pidżama męska, a właściwie tylko jej górna część. Przystawiłem ją do nosa i powąchałem. Była mokra i pachniała brzoskwiniowym płynem do płukania tkanin.
- A więc spłatałeś komuś figla, Rudy! - krzyknąłem na psa. - Taki z ciebie dowcipniś?!
Pies skulił się ulegle i wolno poszedł do domu. Nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić. Było pewne, że piżamę musiałem oddać. Pozostaje tylko pytanie - komu? Postanowiłem przejść się po wsi i zobaczyć u kogo wisi pranie. Pierwszym mijanym domem był oczywiście dom mej sąsiadki Urszuli. U niej co prawda wisiało wywieszone pranie, ale w jej domu nie mieszkał mężczyzna, który mógłby być właścicielem tej piżamy. Nagle z domu wybiegła sama Urszula i zmierzając do mnie, unosiła w górę ręce w dziwnym geście i mówiła coś niezrozumiale. Gdy już do mnie podeszła, wyrwała mi z ręki piżamę i krzyknęła:
- Ładnie psa wychowałeś. Widziałam tego rudego diabła jak zerwał mi ją ze sznurka na pranie i pobiegł przed siebie.
- Przepraszam za niego. To moja wina - wziąłem wszystko na siebie - Zapłacę za piżamę.
Urszula w tym czasie dokładnie zaczęła badać materiał. Szukała choćby najmniejszej dziurki świadczącej o zniszczeniu odzieży. Nie znalazła żadnych uszkodzeń i z lekkim uśmiechem odparła:
- Twój pies ma delikatne ząbki. Nic się nie stało.
Zaczęła składać piżamę, a ja nie wiedziałem co powiedzieć. Podrapałem się po głowie, był to jeden z tych gestów, jakie się wykonuje gdy nie wie się co powiedzieć.
- Może wpadniesz do mnie na chwilę. Ostatnio czuję się taka samotna. Smutno mi samej w domu - zaproponowała.
- Może innym razem - próbowałem się wymigać bo przeczucie podpowiadało mi, że będzie to jeszcze jedno z naszych spotkań, gdzie Urszula znów zacznie swe krępujące mnie przypatrywanie się w milczeniu mojej twarzy. Nie miałem ochoty pracować za sobowtóra jej pierwszej miłości, nie dziś.
- Daj mi tą pidżamę. Upiorę ją i odniosę - rzekłem. Ogarnęło mnie wstydliwe uczucie, jakie towarzyszyło każdemu zdaniu, gdy zwracałem się do niej na ty. Jeszcze do tego nie przywykłem i takie zwroty trochę mnie onieśmielały. Od chwili, gdy wypiliśmy bruderszafta, od razu wiedziałem że będzie mi z tym ciężko. Potrzebowałem trochę czasu by przywyknąć. Nie wiedziałem, dlaczego większości ludzi przejście na "ty" przychodzi bardzo łatwo. Dla mnie taki zwrot, gdy cały czas mówiłem do niej per pani, przychodził mi z trudnością.
- Nie trzeba - powiedziała.
- Nalegam - wyciągnąłem jej z rąk piżamę, pożegnałem się i odszedłem w stronę domu. Gdy przeszedłem kilka metrów Urszula zawołała:
- Może jutro wpadniesz!?
Odwróciłem głowę i krzyknąłem:
- Może!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Wto 7:39, 28 Mar 2006    Temat postu:

Niedziela
Niedziela jest dniem magicznym. W ten dzień czuję się tak jakoś inaczej. W powietrzu wiruje świąteczny klimat, ludzie są jacyś inni, inaczej mówią i postępują. W niedzielę wszystko jest inne i takie odświętne. Nawet Z, co całe dnie spędzał pod sklepem z alkoholem, ubierze białą koszulę, a sąsiad uśmiechnie się życzliwie. Nawet ci, co nie chodzą do kościoła, zachowują się w ten dzień inaczej, a to dowód na to, że znów Boże prawidła zaznaczyły się na świecie zarówno u wierzących jak i nie wierzących. Tak samo, jak to było z pojmowaniem dobra i zła.
Już od lat dziecięcych posiadłem niespotykaną zdolność wyczuwania niedzieli. Działało to na tej zasadzie, że zawsze wiedziałem, kiedy jest ten dzień. Bez żadnego kalendarza potrafiłem dokładnie to określić. W czasach szkolnych, gdy były wakacje i gdy nie liczyło się dni, bo każdy dzień był taki sam, czyli wolny, zawsze wiedziałem, kiedy jest niedziela. Zaraz po przebudzeniu brałem głęboki oddech i wciągałem wraz z powietrzem ten świąteczny nastrój. Niedziela miała w sobie coś czego nie potrafiłem bliżej określić a co specyficznie naznaczało ten dzień odróżniając go od innych. I nie chodziło tu o to, że ludzie nie szli do pracy, że sklepy były zamknięte, że mama przygotowywała smakowity obiad i że w odświętnym ubraniu szedłem do kościoła. Niedziela sama w sobie była czymś niezwykłym.
Tuż po przyjeździe do Łysej zauważyłem, że niedziela jest tu inna niż w zamieszkiwanych przeze mnie wcześniej Kopalnicach. Sam klimat niedzieli pozostawał ten sam, ale ludzie byli tu jacyś inni, jeżeli chodziło o sprawy kościoła. Więcej było wierzących, a mniej tych, co to do kościoła chodzili jeszcze za dziecka. Na wsi odnoszono się do niedzieli z niewyjaśnioną czcią, podchodzono do tych spraw bardziej poważnie. Odniosłem wrażenie, jakby w dużych miastach cywilizacja wyprała ludzkość z bogobojnych zachowań, jakby metropolie uodporniały się na to zjawisko pobożności. Ja sam nigdy nie byłem fanatycznym wyznawcą Chrystusa, ale moja wiara była ustatkowana i nieugięta, wpojona przez rodziców, a potem definitywnie przyjęta przeze mnie w wieku dorosłym.
Do kościoła chodziłem na wpół do jedenastej. Rano starannie prasowałem koszulę i czyściłem garnitur. Na kazaniu skupiałem swe myśli, by w pełni zrozumieć słowa księdza. Przyjmowałem komunię, spowiadałem się raz w miesiącu i starałem się żyć w miarę jak statystyczny katolik. Nigdy nie miewałem przypływów i odpływów wiary, na które cierpiał W. Moja wiara była po prostu przeciętna jeśli można w ogóle klasyfikować ją w ten sposób. Niektórzy twierdzą, że człowiek albo wierzy albo nie, ja natomiast wolałem rozszerzyć skalę wiary i nie wiary, by lepiej móc ocenić stopień boskiego "wtajemniczenia".
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Śro 16:20, 05 Kwi 2006    Temat postu:

Kłopoty W
Zrobiłem duże pranie i przy okazji wyprałem piżamę "uprowadzoną" przez Rudego. Rozwiesiłem mokre ubrania na sznurach zwisających od chaty do płotu. Zauważyłem idącego drogą K. Machnął do mnie ręką i nie zatrzymując się poszedł dalej. Udałem się do chaty szukać klamerek do rozwieszania prania. Generalnie pranie robiłem wtedy, gdy nie miałem już co na siebie włożyć, bo wszystko było brudne. Nie potrafiłem przypomnieć sobie, gdzie ostatnio położyłem klamerki. Zbyt długo nie robiłem prania i wyleciało mi z głowy, gdzie one są. Przetrząsnąłem łazienkę i nic. W pokoju również ich nie było. Po dziesięciu minutach znalazłem je zatknięte za piecem. Nie miałem pojęcia skąd się tam wzięły, ale nie wnikałem w to. Gdy kończyłem rozwieszanie usłyszałem za sobą głos:
- Widzę, że mamy pranie?
Odwróciłem się i zobaczyłem dziewczynę W, Renę. Stała tuż za mną. Miała na sobie ładną sukienkę w kolorowe kwiaty. Rozpuszczone włosy poddawały się delikatnym powiewom wiatru tańcząc skomplikowany taniec. W powietrzu unosił się zapach prania, który teraz zaczął się mieszać z zapachem słodkich perfum Reny. To ciekawe połączenie zapachów zadziałało na mnie dziwnie podniecająco. Uśmiechnąłem się i zaprosiłem ją do środka.
- Muszę z tobą porozmawiać o W - powiedziała.
W chwili gdy ją zobaczyłem od razu wiedziałem, że chodzi o W. Ona przychodziła do mnie tylko i wyłącznie w jakichś sprawach związanych W. Choć udawaliśmy, że tak nie jest, to i tak zawsze ona musiała spytać się o swego chłopaka. Szukała w nim problemów, które nie istnieją. Ostatni raz przyszła do mnie spytać co dzieje się z W, który "załapał trans". Chodziło o prawie doskonale ukryte kłamstwo mające za zadanie zamaskować naszą imprezę. Prawie doskonale ponieważ i tak wszystko wyszło na jaw. Ale się ona wtedy zezłościła. Dość długo nie rozmawiała z W ale teraz znów jest tak jak dawniej. Ciekawiło mnie z jaką sprawą odnośnie W przyszła tym razem.
- On czymś się martwi - powiedziała.
Nie byłem pewien czy mogę opowiedzieć jej o śnie prześladującym W. Wolałem nie narażać się nikomu i dla dobra wszystkich udałem, że nic nie wiem o jego kłopocie.
- Też to zauważyłem - odparłem.
- To musi być coś ważnego. On zmienił się nie do poznania. Unika mnie i ciągle nad czymś rozmyśla. Gdy coś mówię do niego to tylko przytakuje, a i tak nie słucha. Gdy pytam co mu jest, odpowiada, że nic. Jak myślisz, co go dręczy?
- Nie wiem. Pytałem go o to, ale mi też nie powiedział.
- Ja go kocham.
Kiwnąłem głową. Zauważyłem, że jest bardziej przejęta, niż zwykle. W jej głosie dało się zauważyć ogromną troskę. Bałem się, żeby tylko się nie rozpłakała. Z natury była melancholijna i łatwo popadała w nostalgiczne stany. Teraz również była bliska płaczu. Nie wiedziałem jak ją pocieszyć, czułem się bezradny.
- Zaczął pić - powiedziała. - Za każdym razem, gdy u niego byłam zauważałam, że jest już lekko pijany. W lodówce miał dużo alkoholu. Nie odpowiadał na moje pytania, chodził tylko wkoło pokoju i rozmyślał. Z nim jest bardzo źle. Ty musisz wiedzieć co mu jest. Ty wiesz, ale nie chcesz powiedzieć. Powiedz do diabła! - przy ostatnim zdaniu podniosła głos. Do jej oczu zaczęły napływać łzy i stało się to czego się bałem - płakała. Nie wycierała łez tylko pozwoliła im powoli spływać po policzkach. Wlepiła wzrok w stół na który łzy zaczęły skapywać. Wziąłem jej dłoń w ręce i ścisnąłem lekko.
- Nie płacz.
- Martwię się o niego. Boję się, że zrobi coś głupiego.
- Da sobie radę - odparłem.
- Przegnał mnie.
- Jak to?
- Powiedział, że mam sobie iść. On tak nie myślał, ja wiem. To przez ten jego kłopot. On tak nie myślał...- urwała i pociągnęła nosem. Podałem jej chusteczkę. - Ty wiesz, powiedz co mu jest?
Nie wytrzymałem. Łzy i szlochy zmiękczyły mnie na tyle, że powiedziałem jej wszystko, całą prawdę o kłopotach W. Powiedziałem o przeczuciu, o śnie, który w szczegółach opisałem i o jego cykliczności.
- Ty żartujesz, prawda?
- Nie.
- To niemożliwe, żeby jeden głupi sen tak go zmienił.
- To nie jest zwykły sen - rzekłem i streściłem jej teorię W o śnie, półśnie, "przedpokoju" i śnie prawdziwym.
- I wszystko tylko przez to?
- Tak. Musisz go zrozumieć, on rozwiązuje tą zagadkę, szuka odpowiedzi. Gdy ją znajdzie, to znów będzie tym samym W jakim był przedtem.
- A jak nie znajdzie?
- Znajdzie, na pewno znajdzie. On zawsze daje sobie radę.
Zastanowiłem się nad obecnym stanem W. On rzeczywiście jest w niezłych tarapatach, pomyślałem. Wiedziałem, że taki stan może się pogłębić i wprowadzić go w jeszcze większe kłopoty. Musiałem coś zrobić tylko nie wiedziałem jeszcze co. Po chwili Rena jakby usłyszała moje myśli i powiedziała:
- Ty musisz coś zrobić. Musisz mu pomóc. On ciebie posłucha. Zrób coś.
- Porozmawiam z nim.
- Byle szybko. Dłużej tego nie wytrzymam. Nerwy mi puszczają.
- Pójdę do niego dziś wieczorem.
- Przekaż mu coś ode mnie. Powiedz, że ja wiem, że on wtedy nie mówił tego serio, żebym sobie poszła. Przekaż mu też, że go kocham i martwię się o niego, dobrze?
- Dobrze - kiwnąłem głową.
- Daj mi znać, jak już to załatwisz. Tylko proszę, sprowadź go na ziemię. Ty musisz... - znów przerwała i chwilę zamyśliła się. Po chwili dodała. - Ty musisz go uratować.
- I uratuje. Obiecuję.
Przy pożegnaniu Rena dała mi swój numer telefonu.
- Jak będziesz coś wiedział to zadzwoń.
Nie miałem pojęcia, że jeszcze tego samego dnia spotkam Renę. Wieczorem, gdy powoli wybierałem się na obiecaną wizytę do W, ktoś zaczął walić w moje drzwi. Była to Rena.
- On dalej pije! Tym razem jest gorzej, bo pije w "Stokrotce"! Słyszysz, w "Stokrotce"!- krzyczała przez jeszcze nie otwarte drzwi. Gdy otworzyłem wbiegła do środka i kazała mi się szybko ubierać.
- Szybko. Musisz go z tego wyciągnąć. W w "Stokrotce", wyobrażasz to sobie? Szybko, bo jeszcze mu się coś stanie.
"Stokrotka" była to jedyna w Łysej knajpa. Nie cieszyła się dobrą sławą, schodzili się tam menele z całej okolicy. Kłótnie i bójki były tam na porządku dziennym. Właścicielami "Stokrotki" było młode małżeństwo, które przejęło ten interes od jednego pszczelarza. Zwykli obywatele wsi nigdy tam nie wchodzili, spotkać tam można było zazwyczaj tylko tych, których stopień zaawansowania alkoholowego sięgał granicy delirium. Raz byłem tam tylko po to by rozmienić pieniądze. To co tam zobaczyłem przejęło mnie do głębi. Prymitywne stoliki, obrusy z wielkimi plamami i resztkami wymiocin, szare ściany, wystrój na poziomie zero i klientela zupełnie nie ciekawa. To była cała "Stokrotka". Gminna policja doskonale znała ten lokal i często odwiedzała go w celu pojmania awanturników. Stróże prawa byli do tego stopnia rozeznani, że gdy barmanka dzwoniła do nich w sprawie bójki mówiła do słuchawki tylko jedno słowo: "Stokrotka" i oni wiedzieli o co chodzi.
- No pośpiesz się - ponaglała Rena.
Włożyłem buty i już byłem gotów do drogi. Przed knajpą nakazałem Renie, by poczekała na zewnątrz. Takie miejsca nie były stworzone dla takich kobiet jak ona. Lepiej żeby tego nie oglądała, pomyślałem. Nie chciałem również, by zobaczyła W zalanego w trupa i śpiącego przy stoliku.
Wszedłem do środka. Ogarnęła mnie woń dymu papierosowego przemieszanego z zapachem alkoholu. Ale w powietrzu można było wyczuć znacznie więcej. W swym życiu bywałem w setkach knajp i wszędzie daje się spostrzec to samo - w powietrzu unoszą się ludzkie myśli. Mają one taki dziwny zapach, którego nie da się bliżej określić. Jest to lepka mieszanka wspomnień, pragnień i najróżniejszych przemyśleń. Nad głowami pijących wirowały przeróżne myśli których wonią właśnie się zaciągałem. Były to myśli o kobietach, pieniądzach i alkoholu. Te trzy rzeczy zajmowały tam pijane umysły klientów choć tak właściwie we wszystkich knajpach ludzie myśleli o tym. Były to jakby trzy przewodnie przykazania jakie rozważali przy kuflu piwa kupionego za ostatnie pieniądze.
Zmierzyłem wzrokiem salę w poszukiwaniu W. Siedział przy stoliku przy oknie. Miał okropną minę. Jego twarz przybrała pijackiego wyrazu. W jak kameleon wtopił się w otoczenie. Podszedłem do niego i usiadłem przy stoliku. Czoło miał zroszone potem, a oczy zaczerwienione i ozdobione setką malutkich mikrożyłek pompujących krew do oczu. Wyglądał odrażająco. Złapałem go za ramię i powiedziałem:
- Chyba przesadziłeś. Wychodzimy.
Odtrącił mą rękę i spojrzał złowrogo. W jego spojrzeniu znów zobaczyłem błysk szaleństwa.
- Idź do diabła - powiedział. - Nie potrzebuję cię. - Ton jego głosu był typowy dla osoby dostatecznie pijanej.
- Powiedziałem, wychodzimy - szarpnąłem go mocniej. Nawet nie drgnął. Wziął łyk piwa przetarł oczy.
- To przez ten sen, prawda? - spytałem.
- Tak. Nie potrafię znaleźć odpowiedzi. To mnie przerasta, rozumiesz. Nie wytrzymuję tego gówna. Dziś to znów przyjdzie. To jest cholernie nieprzyjemne, przeżywanie tego samego kilka razy. Ja już nie mogę tego wytrzymać. Cholerny sen.
- Olej to wszystko. Człowieku, ty schodzisz na psy. Opamiętaj się, nie myśl o tym, bądź taki jak dawniej, zacznij malować, zacznij żyć jak kiedyś.
- Tego nie można po prostu olać. To jest zagadka mego życia. Muszę znaleźć odpowiedź, rozumiesz. Od tego zależy moja przyszłość. Cztery klatki od Boga.
- Wstawaj, wychodzimy. Rena czeka na zewnątrz.
- Rena? - zrobił zdziwioną minę. - A co ona tu robi?
- Martwi się o ciebie.
- Muszę znaleźć odpowiedź.
- No chodź już - ponaglałem.
- Muszę znaleźć odpowiedź.
- Tu jej na pewno nie znajdziesz.
- Rena - wyszeptał pod nosem. Wyglądał teraz jak prawdziwy szaleniec. Ruchliwe oczy biegały po obrusie w prawo i lewo a ręce zaciśnięte na kuflu drgały lekko. Był bliski obłędu. Wiedziałem, że muszę go szybko zaprowadzić do domu. - Rena - powtórzył.
- Tak, Rena. Ona cię kocha. Spójrz na siebie. Zapijasz się, wyglądasz jak menel i zachowujesz się jak walnięty pan Holmes. Chyba nie chcesz, żeby ona takiego cię oglądała. Weź się w garść.
- Spieprzyłem sprawę.
- Jaką sprawę?
- Powiedziałem Renie coś złego. Ona mi nie wybaczy.
- Ona już ci wybaczyła, mówiła mi o tym.
- Ja ją kocham.
- Jak ją kochasz to wstawaj i chodź do domu.
- Do domu? Do jakiego domu? Do pieprzonego domu gdzie będę w końcu musiał zasnąć i znów oglądać ten sam sen? Nie chcę. Muszę rozwiązać tą zagadkę bo oszaleję.
- W, ty już oszalałeś!
- Gówno.
- Ten twój sen to ściema, zwykły żart. Nie myśl o nim do jasnej cholery. Bierz dupę w troki i chodź do domu.
- Nie - pokiwał przecząco głową. - Nie pójdę do domu. Tam czeka na mnie łóżko, a jego boję się najbardziej.
- I tak kiedyś zaśniesz.
- Może i tak.
- A może ten sen już ci się nie przyśni.
- Przyśni się na pewno. Ja go czuję, o tu - puknął się palcem w skroń. - On tam jest i czeka, aż zasnę, rozumiesz. On tam się czai, wije się i czyha na chwilę, gdy zasnę. Wtedy eksploduje w mej głowie i znów będę go oglądał.
- A jeśli ta zagadka nie ma odpowiedzi?
- Jeśli nie ma odpowiedzi, to ze mną koniec. A z resztą i tak wiem, że można to rozwiązać. Przeczucie mnie nie myliło i jemu ufam. Ono zwiastowało ten sen ale i zwiastowało rozwiązanie zagadki, nad którą pracuję.
- Pracujesz? Ty pijesz, a nie pracujesz.
- Taka praca.
W knajpie robiło się coraz gwarniej. Przychodzili nowi klienci. Zapach dymu nasilał się wraz z zapachem potu i alkoholu. Kilka osób zasnęło przy stoliku, jeden z takich zasnął z palącym się papierosem w dłoni, inny z rękoma pod głową. Znajome twarze witały się ze sobą w niecodzienny sposób. "Chlapniemy co?", "Daj trzy zyle, chociaż tyle.", "Kup po browcu.", "Witam sponsora". Zwisający wiatrak chaotycznie trzepotał łopatkami wirnika bez skutku próbując rozgonić gęsty dym papierosowy. Powietrze stało w miejscu muskane przez wiatrak i wprawiane w mały ruch przy przejściu klienta do toalety czy baru. Nie miałem ochoty dłużej tu przebywać. Powiedziałem do W:
- Chodź.
- Zaraz - odparł.
- Już.
- Zaraz - rzekł. - Muszę pozbierać myśli. Widzisz, ty nie wiesz co to znaczy mieć taki sen. To okropne uczucie.
- Idziemy - wstałem i dałem mu znak by zrobił to samo. Wstał i podszedł do sąsiedniego stolika, przy którym siedziała właścicielka baru, młoda kobieta o mlecznych włosach. Była to jedyna kobieta na sali. W nachylił się nade mną i szepnął mi do ucha:
- Muszę porozmawiać z tą panią. Daj mi chwilę. Porozmawiam i potem pójdziemy prosto do domu. - Usiadł przy stoliku właścicielki baru. Nie miałem ochoty odciągać go siłą, więc nie uczyniłem nic by nie dopuścić do tej rozmowy. Usiadłem niedaleko, tak by słyszeć o czym mówią. W zaczął rozmowę.
- Przepraszam, czy widziała pani czarnego kotka?
- Nie.
- To dobrze - powiedział.
- Dlaczego dobrze? - spytała. - Przecież pan go szuka.
- Czarnego kotka? Broń Boże, czarne koty przynoszą pecha, nie wiedziała pani?
- Nie wierzę w te zabobony.
- To niedobrze.
- Dlaczego?
- Bo jeśli nie wierzy pani w pecha czarnych kotków, to pewnie nie uwierzy pani w to, co naprawdę chciałem pani powiedzieć.
- A co takiego chciał mi pan powiedzieć? - spytała.
- Nie powiem, bo pani nie uwierzy.
- Niech pan spróbuję, może jednak uwierzę.
- Jednak nie zaryzykuję - rzekł. - Jeśli powiem a pani nie uwierzy, to to samo gdybym nic nie powiedział, gdybym w ogóle z panią nie rozmawiał, nie podszedł do tego stolika i nigdy w życiu pani nie spotkał. To tak jakbyśmy wcale nie istnieli! Za duże ryzyko, rozumie pani?
- Pan chyba za dużo dziś wypił. Proszę stąd odejść.
- Proszę obiecać, że jednak pani uwierzy. Ja muszę to pani powiedzieć.
- Nie mogę obiecać. Jeśli obiecam i podświadomie nie uwierzę, to tym samym złamię obietnicę.
- Mimo to proszę obiecać. Wtedy będę czuł się pewniej.
- Jeśli panu ulży, to obiecuję.
- Dziękuję.
- A więc?
- Kocham panią! - W krzyknął tak głośno, że kilku klientów obejrzało się. Uśmiechali się, stukali po głowie i pokazywali na niego palcami. On nic sobie z tego nie robił, patrzał w oczy właścicielce baru i wydawał się nie widzieć i nie słyszeć opinii innych.
- Pan jest wstrętny.
- Dlaczego pani to zrobiła?
- Co zrobiłam?
- Dlaczego powiedziała pani, że jestem wstrętny? - oburzył się. - To okropne być wstrętnym. Nie okropne z samego znaczenia ale okropne z powodu przeciętności jaką niesie z sobą wstrętność.
- O czym pan mówi?
- Mówię o tym, że na tym świecie prawie wszyscy są wstrętni a ja nie chcę być jak wszyscy. Dla pani chcę być kimś wyjątkowym. Przeciętność mnie zabija.
- Jeśli zabija pana przeciętność to bardzo się cieszę i z radością jeszcze raz powiem - pan jest w s t r ę t n y - przeliterowała ze złością. - Czy teraz pójdzie pan sobie?
- Nie. Powiedziała pani, że jestem wstrętny w momencie gdy powiedziałem, że kocham panią. A więc aby nie być wstrętnym już nigdy nie powiem, że panią kocham. Mało tego, stanę się dla pani bardzo dobry i miły, bo negacją wstrętności jest chyba dobroć. A gdy już uzna pani, że jestem dobry wtedy stanę się dla pani kimś wyjątkowym, kimś kto nie jest jak większość ludzi na Ziemi, kimś kto nie jest wstrętny.
- Gówno prawda - rzekła. - Nawet gdy będzie pan próbował być miły, będzie pan to okazywał inaczej. A wie pan dlaczego?
- Dlaczego?
- Bo będzie pan to okazywał jak ktoś wstrętny. Do widzenia panu.
- Jeszcze nie skończyłem.
- Ale ja skończyłam.
W tym momencie zauważyłem, że jakiś duży typ zbliżał się w stronę W. Był to S. Wolnym krokiem przemierzał salę przerzucając przy każdym kroku swój ogromy ciężar brzucha to w jedną to w drugą stronę. Czułem, że będą jakieś kłopoty i nie pomyliłem się. S stanął za W, złapał go za kark i wybełkotał:
- Obić ci kości?
Był nieźle pijany. Sapał rytmicznie jakby przebiegł kilometr. Nieodłączne krople potu gościły na jego czole mieniąc się w mdłym świetle żarówek. W obrócił się i podniósł głowę. Wydawał się niewzruszony całą sytuacją, spokojnie wstał zmierzył wzrokiem S. Gdy ich spojrzenia się skrzyżowały ludzie w knajpie zamarli. Wszyscy spoglądali w ich stronę i nikt nie odezwał się ani słowem. Wiedzieli co zaraz nastąpi, nie raz oglądali S zaczepiającego i prowokującego do bójki. W najspokojniej w świecie powiedział:
- Szukasz guza, psiojadzie?
Nie czekałem ani chwili. Zobaczyłem dłoń S ściskającą się w pięść i momentalnie skoczyłem między nich.
- Spokojnie panowie - chciałem załagodzić sytuację.
S jednym ruchem popchnął mnie tak mocno, że przeleciałem pół sali i rozbiłem się na jednym z stolików. Chyba zwichnąłem nogę, ale nie dbałem o to. Muszę coś zrobić, bo z W zostanie mokra plama, krzyczałem w myślach. S w tym czasie jedną ręką złapał W a drugą zamachnął się do uderzenia. Nagle coś huknęło i twarz S zmarszczyła się bolesnym grymasie. To K zasunął mu z krzesła w plecy. Skąd on się tam wziął, nie miałem pojęcia. Trafiony krzesłem zachwiał się na nogach i padł na ziemię jak kłoda. Wiedziałem, że stracił przytomność. W spojrzał na leżącego S i zaczął się śmiać. Nadal nie potrafiłem zrozumieć skąd wziął się tam K. Ja skoczyłem na równe nogi, a K krzyknął:
- Gumujemy się, panowie! Chodu!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Wto 5:11, 11 Kwi 2006    Temat postu:

Książki
Stan W nie poprawił się. Nadal chodził zamyślony i pił coraz więcej. Nikt nie miał na niego wpływu, ani ja, ani K, ani Rena. Zamykał się w sobie i nie chciał z nikim rozmawiać. Całe dnie spędzał w swym pokoju, w tym, w którym rzekomo miała rozgrywać się akcja jego snu. Podejrzewałem, że nie jadł. Pani Jola, sprzedawczyni w sklepie spożywczym, mówiła, że już dawno go nie widziała. Nosiłem mu jedzenie ale nie tknął ani trochę. Przyjmował płyny. Płynami tymi był alkohol. Nie mogłem już na niego patrzeć, marnował się a ja nie mogłem nic zrobić. Czasem zamienił ze mną kilka zdań nie prowadzących do niczego. Takie bezsensowne krótkie rozmowy.
- Cześć W.
- Cześć.
- Daj spokój z tym piciem. To, że śni ci się to samo, to jeszcze nie powód do picia. Weź się w garść.
- Daj mi spokój.
- Martwimy się o ciebie.
- Daj mi spokój.
- No to cześć.
- Cześć.
To było wszystko. Byłem gotów siłą zmusić go zaprzestania tego wszystkiego. Chodziłem, prosiłem i nic. Zauważyłem natomiast, że jego twarz zaczęła się zmieniać. Z dnia na dzień przybierała bardziej szalonego wyrazu. Bałem się, żeby naprawdę nie postradał zmysłów. Od takich kłopotów można dostać wszystkiego, nawet świra. Z Reną widywałem się prawie codziennie. Rozważaliśmy nad stanem jego zdrowia. Ona płakała a ja ją pocieszałem, ocierałem łzy i dawałem nadzieję na to, że W wyzdrowieje. Gdy tak słuchałem jej szlochów to sam nieco się wzruszałem i czasem niewielka łezka zakręciła mi się w oku. Byliśmy bezradni, nie mogliśmy nic zrobić. To właśnie ta bezradność rozczulała nas najbardziej.
K mówił, że ostatnio nie ma problemów z dogadaniem się z W. Podobno, gdy K go odwiedzał, to zachowywał się normalnie, no może po za tym, że był pijany. Ciekawiło mnie to, bo skąd nagle taka odmiana. Rozważałem nawet podejście do tego od strony poczytalności. Jak się to mówi - tylko świr dogada się ze świrem. Pełen obaw o stan zdrowia W poprosiłem kiedyś K o to, by odciągnął go od picia. Na tę prośbę on tylko pokiwał przecząco głową i powiedział:
- On nie przestanie. Ja to wiem. On będzie pił do czasu, aż rozwiąże tę zagadkę. Innego wyjścia nie ma. Ja wiem, co on czuje. Musi znaleźć odpowiedź, inaczej nie przestanie.
- Co ty do cholery z tą odpowiedzią? - powiedziałem. - A jak nie ma żadnej odpowiedzi? A jak on naprawdę dostał świra, a ten sen jest tylko zbiegiem okoliczności trafionym z początkiem jego choroby? O czym ty mówisz, jaki sen, jaka zagadka. Nie ma zagadki, przeczucie to lipa, to najzwyklejszy sen na świecie! Słyszysz! To najzwyklejszy sen na świecie!
- Nie, nie masz racji. Ja wiem, że ten sen coś oznacza - rzekł.
Któregoś dnia, gdy szedłem do sklepu, zobaczyłem W stojącego na przystanku PKS. Odwrócił głowę w drugą stronę i udawał, że mnie nie widzi. Już miałem do niego podejść, gdy podjechał autobus. Wskoczył do niego i tyle go widziałem. Wieczorem postanowiłem go odwiedzić. Siedział w fotelu obłożony jakimiś książkami. Miał ich chyba z dwadzieścia. Sięgnąłem ręką i spojrzałem na tytuł jednej z nich - "Podstawy teologii". W chwilę potem zorientowałem się, że wszystkie te książki były tematycznie związane z Bogiem i teologią. Gdy spytałem po co to czyta, powiedział:
- Cztery klatki od Boga, już nie pamiętasz?
- I dowiedziałeś się czegoś?
- Na razie nie.
Rozejrzałem się po pokoju. Panował w nim straszny nieład. Rozrzucone ubrania zwisały z foteli i krzeseł. Puste butelki po piwie i brudne szklanki prawie w całości zajmowały płaszczyznę stołu a zwiędły filodendron spoglądał na to wszystko swymi żółtymi zwiniętymi liśćmi.
- Może byś tu trochę posprzątał - zasugerowałem.
- Nie mam czasu, nie teraz.
- Skąd masz te książki?
- Byłem dziś w bibliotece w Wolantowie.
- Widziałem cię na przystanku. Nie zauważyłeś mnie.
Nie odpowiedział. Przerzucał kartki trzymanej książki w poszukiwaniu choćby najmniejszego zapisku o bożych klatkach. Robił to z taką pasją i oddaniem, że ani razu na mnie nie spojrzał. Od chwili gdy wszedłem do jego domu ani na moment nie podniósł głowy znad przeglądanej lektury.
- Wpadnij do mnie jutro, zrobimy grilla - zaproponowałem.
- Nie mam czasu. Muszę szukać odpowiedzi.
- Och, ty znowu z tą swoją odpowiedzią.
- Muszę, zrozum, muszę.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Sob 19:58, 15 Kwi 2006    Temat postu:

Sen na ścianie
Tej nocy miałem koszmarny sen. Śniło mi się, że W całkowicie zwariował od zastanawiania się nad zagadką snu. Został osadzony w szpitalu psychiatrycznym. We śnie odwiedziłem go tam. Wszedłem na salę, gdzie oprócz W znajdowało się jeszcze kilka osób. Wszyscy leżeli w łóżkach do których przywiązani byli skórzanymi pasami. Przyjrzałem się twarzy mego przyjaciela, była zupełnie inna niż zwykle, miała w sobie wszystkie oznaki szaleństwa. Najgorsze było spojrzenie, takie straszliwie zwierzęce i obłąkane. Nie mogłem nadziwić się transformacji jaką przeszedł w szpitalu przeobrażając się w szaloną bestię. Gdy podszedłem do jego łóżka, wszyscy pacjenci zaczęli wyć w niebogłosy. Każdy z nich wydawał potworny ryk, który przypominał mi odgłos jaki wydaje zarzynane zwierzę. W też zaczął krzyczeć ale nie tak jak pozostali. Krzyczał do mnie:
- Odwiąż mnie! Szybko! Odwiąż mnie!
Na te słowa obudziłem się. Przetarłem oczy dłońmi, które drżały jeszcze z nadmiaru sennych wrażeń. Po chwili zacząłem zastanawiać się nad prawdziwością tego snu. Przez głowę przebiegła mi straszna myśl. Przecież tak może się stać, pomyślałem. Wyskoczyłem z łóżka i ubrałem się. Będąc pod wrażeniem proroczego snu postanowiłem czym prędzej odwiedzić W i raz na zawsze wybić mu z głowy chore rozmyślania. Nie wiedziałem jeszcze jak to zrobię i czy w ogóle mi się to uda, ale potężna dawka mobilizacji do działania nie dopuszczała do mnie myśli o niepowodzeniu mego zamiaru.
- Musi się udać - szepnąłem sam do siebie i wybiegłem z domu.
Na dworze jeszcze szarzało. Zimne powietrze chłodziło rozpaloną twarz i zmywało ze mnie ostatnie objawy senności. Miałem w sobie tyle energii, że nie marnowałem czasu na marsz lecz zacząłem biec. Na ulicy nie było nikogo, nawet psy spały jeszcze w cieple własnej budy. Leżały skulone z nosem przy ogonie i śniły o kości czy suce sąsiada. Gdy zbliżałem się do domu W na horyzoncie spostrzegłem małą postać. Od razu poznałem kto to. Był to K. Podbiegłem do niego i zasapanym głosem przywitałem się:
- Cześć.
- Cześć - odparł.
Jak zawsze miał na sobie ogrodniczki. W rękach ściskał słoik pomalowany na czarno.
- Idziesz łapać pierwsze promyki słońca? - spytałem.
- Tak, idę. A ciebie co tak wzięło na jogging z rana?
- To nie jogging, lecę ratować W. Może mi pomożesz?
- Nie mogę, zaraz wschód słońca. Gdy już złapię promyki do wpadnę do was.
- Olej promyki, chodź mi pomóż, sam nie dam rady.
K uniósł głowę w górę i spojrzał w niebo.
- Chmury - rzekł. - Pewnie dopiero za jakąś godzinę słońce się przebije, więc mogę iść z tobą.
Do drzwi dobijaliśmy się dobre dziesięć minut. Już zacząłem się martwić, że coś się stało W. Otworzył zaspany, jedną dłoń trzymał przy czole osłaniając w ten sposób senne jeszcze oczy od jaśniejącego światła a drugą dał znak byśmy weszli do środka. Przy przejściu z zimnego dworu do domu ogarnęła nas fala ciepła, jaką emitował duży grzejnik ustawiony na środku pokoju. Ciepłe powietrze przesiąknięte było wonią alkoholu unoszącą się z licznych pustych butelek rozrzuconych wkoło.
- Po co ci grzejnik w środku lata? - spytał K.
- Muszę ciągle przebywać w stałej temperaturze, wtedy człowiek szybciej myśli.
- Przyszliśmy cię ratować - rzekłem.
- Ratować? - zdziwił się. - A nie za wcześnie na to?
- Na to nigdy nie jest za wcześnie.
Rozsiedliśmy się w fotelach. W w tym czasie włączył radio i zaczął się ubierać. Dobiegł nas cichy głos spikera: "W kraju deszcze i możliwe przelotne burze. Dziś imieniny Leopolda, Hipolita, Wiesławy i Lidii. Za kilka minut wzejdzie słońce..."
- Gówno nie słońce - na słowa spikera odezwał się K. - Chmury blokują.
- Znalazłeś coś w tych książkach? - wskazałem ręką na rozrzucone przy fotelu książki.
- Jeszcze nie.
W wstał i poszedł do kuchni. K zaczął grzebać w plecaku i po chwili wyciągnął plik zdjęć. Z wielką uwagą przeglądał jedno po drugim. Gdy znalazł te, których szukał wyciągnął do mnie rękę z kilkoma fotosami i spytał:
- Chcesz posłuchać? Te są nowe, zrobione całkiem niedawno. Mam tu szczekanie psa, szum deszczu i ćwierkanie kanarka.
Pokręciłem przecząco głową i spojrzałem na W. Stał na środku pokoju i trzymał dopiero co otwarte piwo w ręce. Na ten widok zrobiło mi się niedobrze.
- Co ty robisz? Piwo z rana, oszalałeś? - spytałem W.
Ten nic nie powiedział, zerknął przelotnie w moją stronę i pociągnął solidnego łyka z butelki. Skrzywił przy tym usta jakby napił się wódki, a nie piwa. Skoczyłem na równe nogi, podbiegłem do niego i wyrwałem mu piwo z ręki.
- Z tym koniec. Rozumiesz? Koniec! - ostatnie słowo krzyknąłem mu do ucha. Na to on tylko uśmiechnął się szeroko jakby nic sobie z tego nie robił. Poszedłem do kuchni i wylałem piwo do zlewu.
- Nie dasz mi pić? - spytał W.
- Nie - odpowiedziałem pewnie. - Musisz z tym skończyć. Wyglądasz jak menel i zachowujesz się jak maniak. Gdybyś mógł się widzieć.
Na te słowa W wybałuszył oczy i otworzył usta. Chciał coś powiedzieć ale gdy wciągał powietrze to zachłysnął się nim i otwarte usta zamarły niemo. Gdy już złapał oddech krzyknął:
- Alleluja! Wymyśliłem!
W tej chwili K momentalnie zakręcił słoik, który trzymał na kolanach i powiedział:
- Złapałem te słowa do słoika. Słyszycie? Złapałem te słowa do słoika!
W wydawał się wcale nie słyszeć słów wypowiedzianych przez K. Podbiegł do mnie, złapał dłońmi moją głowę i przybliżył się. Na twarzy czułem jego oddech, był ciężki i zalatywał przetrawionym alkoholem. Patrzał mi w oczy i spytał:
- Co powiedziałeś?
- Powiedziałem, że wyglądasz jak menel i zachowujesz się jak maniak.
- Nie, nie - zaprzeczył. - Powiedz to, co później powiedziałeś.
- Czyli co? - nie potrafiłem sobie przypomnieć.
- Skup się.
- Chodzi ci o to, że spytałem: "Gdybyś mógł to widzieć"?
- Dokładnie tak.
- No i co w tym nadzwyczajnego?
- Podsunąłeś mi tym pewien pomysł - powiedział. - Chodzi o to, że wy możecie też zobaczyć.
- Zobaczyć co? - spytałem.
- Sen - odpowiedział tajemniczym tonem.
- Jak to?
- Namaluję wam go. Namaluję go dokładnie tam - wskazał palcem na ścianę za telewizorem. - Tam, gdzie ściana się rozstąpiła i widziałem tą bitwę - dodał.
- Niezły pomysł, ale czy nie szkoda ci ściany?
- No wiesz!
Pomysł namalowania snu wydał mi się całkiem sensowny. Gdy W krzyknął: "Alleluja", przez ułamek sekundy pomyślałem, że znalazł odpowiedź, rozwiązanie snu. No cóż, dobre i to, pomyślałem, może jak namaluje sen, to jego stan poprawi się a może nawet całkiem wyzdrowieje z rozmyślań.
- Muszę szybko lecieć do domu - K zerwał się z fotela.
- Po co? - spytałem.
- Po słoik. Ten tu mam już zajęty, przecież złapałem w niego słowa W. Promyki słońca już się do niego nie zmieszczą, bo gdy go otworzę to słowa wylecą w przestrzeń i je stracę. Mam mało czasu. Zaraz promyki przebiją się przez chmury. Muszę zdążyć je złapać, bo jak nie, to stracę jeden okaz. A gdy nie będę miał promyków z jednego dnia to z całej kolekcji nici. Ona musi być kompletna - powiedział i wybiegł z mieszkania.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Pon 17:56, 17 Kwi 2006    Temat postu:

Czerwone sandały
K dał mi czerwone sandały. Takie zwyczajne tylko czerwone. Wziąłem je w ręce i zacząłem dokładnie oglądać. Były noszone, tego byłem pewien, miały cztery paski - trzy z przodu i jeden z tyłu, ten który podtrzymywał je na pięcie. Nie zobaczyłem w nich nic, co wskazywałoby na ich niezwykłość. Jedyną rzeczą rzucającą się w oczy był mały kotek wytłoczony w połowie drugiego paska. Nie wiem co mógł on symbolizować, może był to jakiś tajemniczy znak, a może było to tylko logo producenta.
- Weź je - powiedział K.
- A po co mi one?
- Bierz - nalegał. - Zaraz ci wszystko wyjaśnię.
- No to wyjaśniaj.
- Niedawno zrobiłem zdjęcie miauczącego kota. Kot siedział na śmietniku. Obok kota leżały te oto sandały. Gdy wywołałem film i zacząłem słuchać zdjęć stało się coś dziwnego. Gdy podniosłem do ucha zdjęcie z kotem to usłyszałem jego miauczenie.
- Co w tym dziwnego? Przecież chyba o to ci chodziło, gdy robiłeś zdjęcie, aby usłyszeć miauczenie kota, no nie? - przerwałem mu.
- Tak, ale oprócz zawartego na zdjęciu miauczenia usłyszałem coś jeszcze. Usłyszałem ludzki głos. To mówiły sandały leżące obok kota. W momencie gdy pstryknąłem aparatem nie słyszałem nic poza miauczeniem. Głos ludzki jak gdyby uaktywnił się dopiero na wywołanej kliszy. Ten głos powiedział mi, żebym dał te sandały tobie. Powiedział również, że ty masz dać te sandały W, gdy ten rozwiąże zagadkę snu. Trzymaj, posłuchaj - wręczył mi zdjęcie z kotem i sandałami.
Aby nie robić mu przykrości wziąłem zdjęcie i przystawiłem je sobie do ucha. Oczywiście nic nie usłyszałem. Udawałem, że skupiam się słuchaniu, żeby K zobaczył, że chociaż się staram. Trwałem tak chwilę, potem oddałem mu zdjęcie i pokręciłem głową.
- Niestety, i tym razem nic nie usłyszałem - powiedziałem.
- Szkoda, że nie posiadasz zdolności słuchania zdjęć. W życiu nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by to potrafił tak, jak ja. No cóż, pozostało ci jedynie uwierzyć mi i przechować sandały do czasu, aż W rozwiąże zagadkę.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Pon 20:20, 24 Kwi 2006    Temat postu:

Zabawy
W prosił aby nikt nie odwiedzał go przez dwa dni. Mówił, że potrzebuje spokoju by namalować na ścianie obraz swego snu.
Tego dnia znów nie poszedłem do pracy. Tartak miał jakieś kłopoty finansowe i wszystkie prace zostały wstrzymane na czas bliżej nieokreślony. Całe szczęście, że przez ostatnich kilka miesięcy zaoszczędziłem sobie trochę pieniędzy, bo nie wiem z czego bym żył. Rozważałem też czy nie poszukać sobie innego zajęcia. Praca przy drzewie nie pociągała mnie wcale i robiłem to tylko z konieczności.
Wymarzonym zajęciem jakie chciałbym wykonywać była praca stróża nocnego. Nie miałem zbyt wygórowanych wymagań i takie zajęcie odpowiadałoby mi najbardziej. Choć mało płatne to jednak przynoszące satysfakcję. Siedziałbym sobie sam w stróżówce, dookoła ani żywej duszy, cisza i spokój. Brałbym tam ze sobą oprócz drugiego śniadania książkę i czytałbym do woli.
A gdyby kiedyś ktoś chciałby obrabować to, czego pilnowałem, to nie ruszyłbym się z miejsca, by interweniować i nawet nie podniósłbym wzroku z nad książki i nie zadzwoniłbym na policję. Gdy rabusie odeszliby z łupem wtedy dopiero wszcząłbym alarm. Na policji powiedziałbym, że zostałem ogłuszony i nic nie pamiętam. I dalej beztrosko wiódłbym sobie życie stróża nocnego.
Dzień wlókł się jak dochodzenie policji w sprawie kradzieży roweru. Wszystko zalatywało nudą. Z braku innych zajęć postanowiłem odwiedzić moją sąsiadkę Urszulę. Odwiedziny wypadły standardowo - kawa, ciastko i rozmowy o niczym. Urszula coraz częściej spoglądała na mnie swym erotycznym spojrzeniem. W ogóle jakoś tak się zmieniła od czasu, gdy wyjaśniliśmy sobie sprawę jej gapienia się na mnie. Zachowywała się tak, jakbym był jej potencjalnym partnerem życiowym. Czasem kokietowała mnie a czasem wręcz napastowała. Była nie tą samą kobietą jaką znałem kiedyś. Jej frywolne zachowania do niedawna krępowały mnie, ostatnio zaczęły sprawiać mi przyjemność. To miło być uwodzonym szczególnie przez tak dojrzałą kobietę. Nigdy nie snułem jakichkolwiek planów partnerskich co do Urszuli, a jej grę w uwodzenie przyjąłem jako niebezpieczną, ale za to sprawiającą przyjemność, zabawę. Gdy rozmawialiśmy to trzymała mnie za rękę, głaskała ją, masowała i pieściła w dłoniach jakby trzymała w nich najcenniejszy skarb świata.
Raz atmosfera naszego spotkania sięgnęła zenitu, gdy to Urszula usiadła mi na kolanach i po chwili pocałowała. Nawet nie zaprotestowałem, odwzajemniłem się tym samym. Nie wiem co się wtedy ze mną działo, byłem zbyt podniecony sytuacją by powiedzieć cokolwiek, co zniechęciłoby ją do dalszych poczynań. Poddawałem się temu mimo iż wiedziałem, że nigdy nie będziemy razem. Jedynym co pchało mnie dalej w te zabawy była czysta przyjemność.
Dawno nie miałem przy sobie kobiety i przez czas samotności bardzo zgłodniałem za czułościami. Urszula dawała mi to czego tak bardzo potrzebowałem. Nie myślałem o tym co będzie dalej czy jak ona to przyjmuje. Grałem w jej grę na jej terenie i jej zasadach. Po kilku spotkaniach nagle spostrzegłem, że nasze zaangażowanie w igraszki znacznie wzrosło. Nie byłem już bierny, ale przejmowałem inicjatywę. Dotykałem jej twarzy, wplatałem palce w słoneczne włosy, gładziłem jej policzek i krzyżowałem nasze spojrzenia. Każdego razu, gdy dochodziło do zbliżenia, ona zawsze powtarzała: "Wybacz mi głupiej, potrzebuję czułości. Ty wiesz...ja dawno nie...no wiesz...nie mam męża...muszę się przytulić. Kobieta potrzebuje tego gdy jest sama. Ty nie myślisz chyba, że ja na poważnie. To jest...no wiesz...przyjacielsko. Nic poza tym."
Cieszyłem się, że ona tak do tego podchodzi i że jej też nie w głowie traktowanie tego na poważnie. Z czasem nasze pocałunki stawały się czulsze i dłuższe a spojrzenia bardziej przeszywające. Doszły nowe rodzaje pieszczot, bardziej odważne i co za tym idzie przyjemniejsze. Przejście do czulszych metod rozpoczęła ona. Złapała mą dłoń i położyła na swojej piersi. Zamarłem wtedy na moment, ale po chwili zrozumiałem, że pragnie posunąć się dalej w zabawie. Piersi miała cudowne, duże, kształtne, po prostu idealne. Za drugim razem już ja sam wędrowałem ręką w okolice biustu.
Mijały dni, nasze spotkania stawały się dłuższe i bardziej odważne. Tak bardzo spodobało mi się to wszystko, że odwiedzałem jej dom codziennie. Zawsze zaczynało się tak samo, najpierw kawa i ciastko, potem krótka rozmowa o byle czym i wreszcie czułości. Nie wiedziałem dokąd to nas może zaprowadzić ale nie zastanawiałem się nad tym. Co będzie, to będzie...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Nie 7:23, 30 Kwi 2006    Temat postu:

Malowidło na ścianie
W skończył malować sen. Gdy wszedłem do jego pokoju mym oczom ukazał się ogromny obraz namalowany na ścianie za telewizorem. Przypuszczałem, że będzie duży, ale nie sądziłem, że aż tak. Był ogromny, rozpościerał się prawie na całej szerokości ściany. Przedstawiał wszystko to, o czym śnił W, czyli bitwę rycerską. Wiele postaci okutych w zbroję gnało na koniach prosto w flanki przeciwnika. Na obrazie został uchwycony moment, gdy prawie dochodzi do pierwszego starcia. Na pierwszym planie figurował dostojny rycerz, który to rzekomo miał wypowiedzieć sakramentalne już słowa: "Cztery klatki od Boga". Jego usta otwarte do połowy wydawały się krzyczeć, jakby rycerz zamarł w chwili wykrzykiwania słów. Rzeczywiście wyglądał mi na wodza jednej ze stron, jego zbroja była o wiele bardziej błyszcząca niż zbroje innych, hełm również odcinający się od reszty. Obraz wydawał mi się idealnym odbiciem mojego wyobrażenia o śnie mego przyjaciela. Gdy podszedłem bliżej i bardziej szczegółowo zacząłem przyglądać się dziełu W, ten musiał zadać pytanie, którym zawsze mnie nękał, gdy oglądałem jego nowy twór.
- I co o tym sądzisz?
Jak za każdym razem, gdy o to pytał, tak i teraz nie wiedziałem co odpowiedzieć. W końcu odparłem bardzo uniwersalnie:
- Ekstra!
- A więc podoba ci się? - spytał.
- Pewnie, że tak, tylko zastanawiam się, po co tyle kłopotu wkoło takiego czegoś.
- Jakich kłopotów?
- O, takich - wskazałem palcem na butelkę piwa. -Odciąłeś się od nas, zmieniłeś się, popadłeś w jakiś obłęd. Twoje zachowanie przejawia oznaki szaleństwa.
- Gadanie. Popatrz, tak to było - powiedział i usiadł na fotelu. W ręce trzymał piwo i skierował wzrok w obraz na ścianie. - Dokładnie o tym co dzień śnię. Siedzę tu, ściana zaczyna falować, nagle błysk i widzę tę oto bitwę.
- Czy czujesz się lepiej po tym, jak namalowałeś ten obraz?
- To nie jest obraz, to jest malowidło - odpowiedział.
- A więc czy czujesz się lepiej po tym, jak namalowałeś to malowidło?
- Cały czas czułem się dobrze, teraz też.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Śro 19:48, 03 Maj 2006    Temat postu:

Manuskrypt
Moje przypuszczenie nie spełniło się, W nadal zachowywał się dziwnie, dalej pił i rozmyślał o śnie. Z dnia na dzień coraz bardziej martwiłem się o niego. Rena odwiedzała mnie częściej, płakała, szlochała i umartwiała się. Zauważyłem, że jej twarz zaczęła się zmieniać od ciągłego zasmucania się. Gdy patrzyłem na nią to nie mogłem zrozumieć w jaki sposób człowiek tak szybko może się zmienić. Rena zmizerniała, jej oczy, kiedyś radosne i szeroko otwarte, teraz rozpaczliwie przykryte powiekami do połowy raziły smutkiem. Nie mogłem patrzeć jak się marnuje i powziąłem szybką decyzję kolejnej próby przywrócenia W do normalności.
Gdy do niego przyszedłem to siedział na ziemi opierając się o ścianę, tę z malowidłem. Dookoła niego leżało wiele rozrzuconych butelek po piwie. W jednej ręce trzymał piwo, w drugiej papierosa. Nigdy w życiu nie widziałem żeby W palił, zawsze brzydził się tym nałogiem.
- Ty palisz? - spytałem.
- A co, nie widać? - odburknął pod nosem. Jego głos był cichy i ochrypły. W był tak pijany, że nawet mówienie przychodziło mu z trudem.
Stałem chwilę w miejscu. W głowie rozważałem plan ratowania W. Przychodziły mi różne pomysły, prosić, krzyczeć, brać na litość a nawet przywiązać do kaloryfera. Podszedłem do niego bliżej i tak jak on usiadłem na podłodze.
- Znalazłeś odpowiedź?
Podniósł wzrok z podłogi i spojrzał mi w oczy. Jego spojrzenie mętnie skropione szaleństwem ociężale mierzyło mą twarz. Zaciągnął się papierosem.
- Nie.
- No to już nie znajdziesz rozwiązania.
- Znajdę.
- Nie znajdziesz, bo nie ma rozwiązania.
- Gówno.
Wydawał mi się bardziej zrezygnowany jakby za moment chciał odpuścić i przyznać mi rację. Z wielką nadzieją czekałem na chwilę gdy powie: "Koniec" i podda się.
- Musi gdzieś być rozwiązanie - wyszeptał. - Przecież miałem przeczucie, ono nigdy mnie nie zawiodło. Słyszysz, nigdy.
Z każdym słowem rezygnacja w jego głosie rosła a wraz z nią nasilała się we mnie nadzieja na to, że skapituluje.
- Nigdy, kurwa! Nigdy! - krzyknął i skoczył na równe nogi. Patrzał na pierwszoplanową postać z malowidła. W wyrazie twarzy miał teraz wiele złości. Przeraziła mnie ta nagła zmiana nastroju. Stał tak chwilę i nie odezwał się ani słowem. Po chwili przekręcił głowę tak, że nie widziałem już jego twarzy. Wiedziałem, dlaczego nie chciał bym na niego patrzał. Płakał.
- To przez ciebie skurwysynu! - powiedział do postaci z obrazu - Okłamałeś mnie! Cztery klatki od Boga. To ściema do cholery. Zakpiłeś sobie... - urwał i zgasił papierosa na czole rycerza z obrazu.
Nie odezwałem się. Nie chciałem przerywać mu chwili załamania. Już wiedziałem, że W wyzdrowiał. Zrozumiał, że to wszystko było bez sensu, bez krzty prawdy. Cieszyłem się ale nie śmiałem okazać mej radości na zewnątrz. W mógłby to przyjąć jako kpinę więc zachowałem kamienny wyraz twarzy.
- Zabiję cię kłamco! - krzyknął i wybiegł do kuchni. Gdy wrócił, trzymał w ręce długi nóż. Wystraszyłem się, nie wiedziałem co z nim pocznie. Bałem się, że może zrobić sobie krzywdę. W każdej chwili byłem gotów skoczyć na niego i wyrwać mu ostre narzędzie. W podszedł do malowidła i zamachnął się nożem. Wycelował wprost w serce pierwszoplanowego rycerza i uderzył. Ku naszemu zdziwieniu ostrze noża, choć liczyło sobie dobre trzydzieści centymetrów, weszło w ścianę do połowy.
- Co jest do cholery? - zdziwił się.
Powoli wyciągnął nóż ze ściany. Podszedłem bliżej aby zbadać to dziwne zjawisko. W miejscu uderzenia powstała podłużna dziura. Spojrzeliśmy po sobie z niedowierzaniem. Puknąłem palcem w ten kawałek ściany, gdzie dźgnął W. Odgłos puknięcia zabrzmiał głucho, jakbym zapukał w drewniane pudełko. Nie miałem wątpliwości, że w pod powłoką ściany była pusta przestrzeń.
- Przynieś młotek - powiedziałem i zacząłem przyglądać się bliżej dziurze powstałej dokładnie w miejscu piersi rycerza. Z wielkim trudem próbowałem wcisnąć tam mały palec, aby namacać, co znajduje się w środku ale dziura była zbyt mała. Gdy miałem już młotek w ręce W powiedział:
- Wal - i uderzyłem ostrym końcem. Wszedł cały do środka. Wyciągnąłem go i znów się zamachnąłem. Trzaskałem tak chwilę, aż z każdej strony dziury skończyło się puste miejsce. Rozdrobniony tynk wirował w powietrzu, miał ostry zapach. Zmrużyłem oczy i odłożyłem młotek. Powstała dziura miała jakieś trzydzieści centymetrów szerokości i tyle samo wysokości. Dokładnie pokrywała się z klatką piersiową wodza- rycerza z malowidła. W sięgnął ręką do środka. Gdy ją wyciągnął trzymał w niej coś co wyglądało na jakiś zeszyt. Nie otworzył go, spojrzał na mnie i powiedział:
- Oto rozwiązanie mego snu - powiedział i przetarł okładkę zeszytu. Był na niej napis, którego z mojej odległości nie mogłem odczytać. W zrobił to za mnie, uniósł znalezisko i głośno przeczytał. - Cztery klatki od Boga.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Pią 5:00, 05 Maj 2006    Temat postu:

Co zawierał manuskrypt
Zżółkły szesnastokartkowy zeszyt w cienkie linie, który wydobyliśmy ze ściany, W nazwał manuskryptem. Wszystkie treści, które ktoś kiedyś do niego wpisał, napisane były odręcznie słaboczytelnym pismem. W zaczął czytać na głos pierwszą stronę:
- Jesteś posiadaczem bożej tajemnicy czwartego wymiaru. Znajdujesz się dokładnie w czwartej klatce. Zeszyt, który trzymasz w ręce zawiera szczegółowy opis zarządzania piątą klatką. Wymiar, w którym się znajdujesz jest szczególny, bo dzielą go od początku wszechświata tylko cztery klatki. Stoisz przed szansą zostania stróżem czwartej klatki. Stanowisko to polega na sterowaniu piątą klatką. Jeśli jesteś gotów zostać stróżem czwartego wymiaru, to po przeczytaniu ostatniego słowa pierwszej strony, policz do trzech i powiedz "Tak" a boska siła zstąpi na ciebie i od tej chwili zostaniesz bożym stróżem. Jeśli nie chcesz nim zostać to zapomnij o wszystkim co przeczytałeś powyżej i dla swego bezpieczeństwa odrzuć zeszyt na kilka metrów bo od razu włączy się system jego samodestrukcji i zeszyt spłonie. A więc zdecyduj. Teraz.
W momentalnie po przeczytaniu ostatniego słowa policzył do trzech i krzyknął "Tak!". Zaraz po tym zachwiał się na nogach i upadł na ziemię. Zupełnie jakby w jednej chwili stracił wszystkie siły, jakby wypowiedziane "Tak!" odebrało mu je. Podbiegłem do niego spróbowałem podnieść go z ziemi. Nie ruszał się, oczy miał zamknięte a w ręce nadal trzymał manuskrypt. Obok niego leżała butelka z piwem. Podniosłem ją i polałem go trunkiem po twarzy. Żadnej reakcji. Potrząsnąłem nim i nic. Nadal był nieprzytomny. Z przerażeniem zacząłem macać puls kładąc dwa palce na jego nadgarstku. Odetchnąłem z ulgą, gdy pod opuszkami poczułem rytmiczne tłoczenie krwi. Znów polałem go piwem po twarzy. Tym razem poskutkowało, W otworzył oczy. Patrzał na mnie spokojnym wzrokiem.
- Zostałem stróżem czwartego wymiaru - powiedział.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
gani




Dołączył: 02 Gru 2005
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tarnowskie Góry

PostWysłany: Pon 5:45, 15 Maj 2006    Temat postu:

W stróżem czwartego wymiaru
Nie wiedziałem, jakie informacje znajdowały się na dalszych stronach manuskryptu. W oznajmił, że na razie nie może nic powiedzieć o treści zeszytu i że jako stróża czwartego wymiaru, obowiązuje go tajemnica. Miałem mieszane uczucia co do zeszytu. Zdziwiło mnie to, że W tak szybko uwierzył w prawdziwość słów pierwszej strony manuskryptu. Zdziwiła mnie również utrata świadomości W w chwili wypowiedzenia "Tak". Za dużo było w tym wszystkim pytań bym cokolwiek mógł o tym pomyśleć. Na razie nie interesowało mnie to, czy cała powiastka o czwartym wymiarze jest prawdziwa czy nie. Normalnie podchodziłem do takich spraw sceptycznie ale teraz wszystko wyglądało znacznie inaczej. To co działo się od dnia, gdy W miał przeczucie było niezwykłe i skończyło się dość niespodziewanie i przede wszystkim niesamowicie. Pomyślałem o tym, co przez ten czas przeszedł W. Najpierw było przeczucie, potem sen, załamanie, picie i rozmyślanie o śnie, namalowanie malowidła snu, obłędna chęć przebicia nożem rycerza ze ściany, znalezienie zeszytu i wreszcie utrata świadomości. Musiałem poukładać sobie to wszystko w głowie a dopiero potem rozważyć.
Minął tydzień od czasu, gdy W znalazł manuskrypt. Od tamtego czasu dokonała się w nim znacząca przemiana - stał się taki jak dawniej. Odetchnąłem z ulgą, jak z resztą K i Rena. Wszyscy cieszyliśmy się, że znów mamy starego dobrego W. Nie pił i nie rozważał teorii snu. Doznałem wielkiego zdziwienia, gdy zobaczyłem jego dom. Wszystko lśniło czystością, zniknęły butelki, brudne szklanki i reszta bałaganu. Nawet zżółkły filodendron zaczął odzyskiwać dawną zieleń, wyprostował się i wyglądał znacznie weselej. W na powrót zaczął mnie odwiedzać. Rena powiedziała, że i z nią zażegnał wszelkie kryzysy.
- Stałem się stróżem czwartego wymiaru - powiedział. - To bardzo odpowiedzialna posada. Jestem tylko cztery klatki od Boga, to bardzo blisko początku wszechświata.
Nadal nie wiedziałem, co wyczytał w manuskrypcie ale wiedziałem natomiast, że dzięki temu zeszytowi powrócił do normalności. Nie pytałem go co takiego zawiera cenne znalezisko ze ściany i właściwie nie chciałem wiedzieć. W obiecał pokazać mi zeszyt zaraz po, jak się wyraził, otworzeniu tunelu czasoprzestrzennego. Brzmiało to dość dziwnie i tajemniczo. Na pytanie kiedy to nastąpi odpowiedział: "Niebawem. Może już za tydzień. Dam ci znać, musisz być obecny na tej ceremonii.".
- Znów zacząłem malować - powiedział przy pokazywaniu mi swego nowego obrazu.
- Cieszę się.
- Miałem rację.
- Rację z czym? - spytałem.
- Rację z tym, że istnieje rozwiązanie mego snu. Wiedziałem, że cztery klatki od Boga muszą coś oznaczać. Trochę czasu zajęło mi znalezienie odpowiedzi ale wreszcie ją znalazłem - powiedział.
- Przecież ta zagadka sama się rozwiązała. Nie wiedziałeś przecież, że jak uderzysz nożem w ścianę to znajdziesz skrytkę z manuskryptem.
- Ja nie wiedziałem, ale za to ktoś inny wiedział.
- Kto?
- Teraz nie mogę ci powiedzieć kto, ale poczekaj do ceremonii otwarcia tunelu czasoprzestrzennego. Wtedy wszystkiego się dowiesz.
Gdy opowiedziałem K historię znalezienia manuskryptu, ten uwierzył w każde słowo. Dla niego istnienie czwartego czy innego wymiaru było jakby czymś oczywistym. W chwili gdy mu o tym opowiadałem zachowywał się jakbym mówił mu o rzeczach niezaprzeczalnych, o których wszyscy wiedzą i w które wszyscy wierzą. Przytakiwał tylko i grzebał palcem w uchu. Ani na chwilę z wyrazu jego twarzy nie mogłem wyczytać zdziwienia. Przez moment odniosłem wrażenie, że wie on już o wszystkim, że W powiedział mu o zeszycie i że K słuchał tej opowieści po raz drugi.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Seriale - utwory w odcinkach Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin