Forum ŚFiNiA Strona Główna ŚFiNiA
ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Sfinia czyta Hryniewicza!
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Sztuka a światopogląd
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 3:18, 11 Lis 2023    Temat postu:

Po pierwsze, ks. Hryniewicz nie żyje od kilku lat.
Po drugie, wskazał jednego rosyjskiego filozofa, który wypowiedział się na temat sprawy Orygenesa. Twój wniosek: "Czyli Hryniewicz opiera się na rosyjskiej filozofii", jest nadinterpretacją tego, co można wyczytać z tekstu.


Po trzecie, wczoraj kurier przywiózł mi książkę napisaną przez ks. prof. Hryniewicza. To moja pierwsza kupiona książka napisana przez ks. Hryniewicza. Ten wybitny teolog, myśliciel napisał bardzo dużo książek, ale 98% z nich jest niedostępna, brak pozycji w księgarniach :cry: ale patrzę, jedna ostatnio się pojawiła i to taka konkretna, bo dużo treści poświęcone jest "nadziei zbawieniu wszystkich". Kupno tej książki to tylko była kwestia czasu. :)

A niebawem rozpocznę ucztę intelektualną i duchową. :gitara:
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Andy72




Dołączył: 30 Sie 2010
Posty: 5915
Przeczytał: 82 tematy


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 3:39, 11 Lis 2023    Temat postu:

A co to za książka?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Semele
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 09 Lis 2014
Posty: 21631
Przeczytał: 133 tematy


Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 6:15, 11 Lis 2023    Temat postu:

Andy72 napisał:
Katolikus napisał:
"
Rosyjski filozof Mikołaj Bierdiajew pisał nie bez powodu, że ten wielki myśliciel zo­stał potępiony "przez przedstawicieli ortodoksyjnego sady­zmu". Słuchajmy tradycji wywodzącej się od takich wielkich świętych jak Grzegorz z Nyssy czy Izaak Syryjczyk.

Czyli Hryniewicz opiera się na rosyjskiej filozofii. To część błędów które Rosja rozsiewa.


Nie radzieckich tylko rosyjskich, Andy.

Nikołaj Aleksandrowicz Bierdiajew (ros. Николай Александрович Бердяев; ur. 6 marca?/18 marca 1874 w Obuchowie, zm. 23 marca 1948 w Clamart) – rosyjski filozof, zaliczany do grona największych myślicieli prawosławnych XX wieku[1], zwolennik nadziei powszechnego zbawienia, jeden z tzw. wiechowców[2]. Był, obok Lwa Szestowa, najbardziej znanym na Zachodzie rosyjskim filozofem XX wieku[3].
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Andy72




Dołączył: 30 Sie 2010
Posty: 5915
Przeczytał: 82 tematy


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 7:12, 11 Lis 2023    Temat postu:

W Rosji wykluło się wiele sekt, np. skopcy,chłyści, raskolnicy, Oczyszczanie przez kastrację, albo nawet samospalenie.
Znałem w usenecie jednego buddystę okultystę, który nienawidził cywilizacji łacińskiej, ale całkiem dobrze odnosił się do prawosławia.
Czytałem trochę wypowiedzi Bierdajewa, to już nie "dobroludź" jak Hryniewicz, ale coś miał z Kołakowskiego, odwracając Dobro i zło.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Semele
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 09 Lis 2014
Posty: 21631
Przeczytał: 133 tematy


Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 8:33, 11 Lis 2023    Temat postu:

Andy72 napisał:
W Rosji wykluło się wiele sekt, np. skopcy,chłyści, raskolnicy, Oczyszczanie przez kastrację, albo nawet samospalenie.
Znałem w usenecie jednego buddystę okultystę, który nienawidził cywilizacji łacińskiej, ale całkiem dobrze odnosił się do prawosławia.
Czytałem trochę wypowiedzi Bierdajewa, to już nie "dobroludź" jak Hryniewicz, ale coś miał z Kołakowskiego, odwracając Dobro i zło.


Rosja to wielki kraj.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Andy72




Dołączył: 30 Sie 2010
Posty: 5915
Przeczytał: 82 tematy


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 8:36, 11 Lis 2023    Temat postu:

I ciągle powiększa się wchłaniając te mniejsze
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Semele
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 09 Lis 2014
Posty: 21631
Przeczytał: 133 tematy


Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 9:13, 11 Lis 2023    Temat postu:

Andy72 napisał:
I ciągle powiększa się wchłaniając te mniejsze



Teraz raczej się kurczy....

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 23:18, 11 Lis 2023    Temat postu:

Andy72, a to ta książka:
[link widoczny dla zalogowanych]
: )
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Andy72




Dołączył: 30 Sie 2010
Posty: 5915
Przeczytał: 82 tematy


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 23:38, 11 Lis 2023    Temat postu:

i ponad 300 stron o tym?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 0:32, 20 Lis 2023    Temat postu:

ks. Wacław Hryniewicz w jednej z swoich książek napisał:
Bóg nie żywi nienawiści do grzesznego człowieka. Jego miłość trwa nadal. Czy nie odnosi ona w końcu zwycięstwa? Bóg nie odmawia swej miłości nikomu. Swą łaskawość okazuje dobrym i złym. Na tym polega właśnie Jego doskonałość. Mt 5, 45-48.


Ten mały fragmencik twórczości Hryniewicza dziś mi uświadomił ważną rzecz z punktu widzenia rozwoju duchowego chrześcijanina. Człowiek ma dążyć do doskonałości, tak jak doskonały jest Bóg. A doskonałość przejawia się w nie żywieniu nienawiści do ludzi, którzy wyrządzili nam krzywdę. To chyba jest bardzo trudne, bo gdy, ktoś robi wobec nas coś złego to pojawia się w nas odczycie, że powinniśmy z kimś takim wyrównać rachunki i życzymy tej osobie jak najgorzej. Ale większość ludzi może uznać, że taka postawa to głupota i naiwność. :think:


Ostatnio zmieniony przez Katolikus dnia Pon 0:32, 20 Lis 2023, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 0:48, 20 Lis 2023    Temat postu:

Wacław Hryniewicz napisał:
Bóg jest Panem tego, co ludziom wydaje się niemożliwe
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 16:39, 23 Gru 2023    Temat postu:

Cytat:
Część III
Na drogach Boga łaskawego
2. Bóg sprawiedliwy czy miłosierny?

Wielokrotnie wyrażał Ksiądz pogląd, że sami chrześcijanie ponoszą odpowiedzialność za odchodzenie ludzi od Boga. Na czym polega ta wina?

Czasem można ponosić winę za coś, co było czynione z dobrymi intencjami. Wina chrześcijan przybiera również takie oblicze. Wiele rzeczy w głoszeniu Dobrej Nowiny stawało się nieraz nośnikiem przesłania, które z dobrem nie miało wiele wspólnego. Raczej z groźbą, ze strachem, ze złą nowiną. Radosna Nowina — bo przecież tak też można tłumaczyć greckie euangelion — zbyt często w ustach chrześcijan przerażała. Pytanie o odpowiedzialność samego chrześcijaństwa jest złożone.

A co jest najważniejsze?

Trzeba by chyba zacząć od wizji Boga, jaką w ciągu dziejów oferowało ludziom chrześcijaństwo. To jest dziejowa wina, która rozkłada się na całe stulecia. Oczywiście, w ciągu historii obraz Boga w chrześcijaństwie stopniowo się zmieniał. Każda epoka miała swoje wyobrażenia, co wiązało się z konkretnymi warunkami, w jakich żyli ludzie. Niemniej w niektórych okresach wyobrażenia te stawały się wizją zatrważającą. Widziano Boga jako bezwzględnie sprawiedliwego, wyważającego moralną jakość ludzkich czynów, niemal arytmetycznego w swoim nagradzaniu czy karaniu.

Czyli zapominano o tym, że Bóg jest Miłością?

Z jednej strony głoszono Go jako Miłość, ale z drugiej często robiono niemal wszystko, aby temu zaprzeczyć. Bóg miłości i miłosierdzia przybierał oblicze surowego moralisty, sędziego, wymierzającego grzesznikom ciężkie kary, czyhającego na najdrobniejsze potknięcie człowieka, niewahającego się całe rzesze ludzi posyłać do piekła. Stawiano ludziom przed oczy wzniosłe ideały moralne, a na straży ich przestrzegania umieszczano bezwzględnego Boga groźby i kary. Religia, która stawia ludziom niebotyczne wzorce moralne i maksymalistyczne wymagania, często osiąga skutek przeciwny. Ludzie nie wytrzymują ciężarów na nich nałożonych, a w końcu dostrzegają, że niektóre obciążenia nie mają głębszego sensu, że są po prostu bezzasadne. Stróże zasad takiej religijności z kolei reagują na to negatywnie, mnożą zakazy, nakazy, ostrzeżenia i groźby. Nad wszystkim stawiają Boga z sankcją wiecznego piekła.

Ale w końcu to Ewangelia stawia przed nami wielkie wymagania: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 48).

To zostało powiedziane w kontekście miłosierdzia. Słońce dla wszystkich, deszcz dla wszystkich — naśladujcie swojego Ojca, który ma dla wszystkich wyrozumienie. U Łukasza jest to jeszcze wyraźniejsze: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny” (6, 36). O jaką doskonałość chodziło ewangeliście? Odpowiedź na to znajdziemy u samego Mateusza, który nawiązując do proroka Ozeasza, dwukrotnie wkłada w usta Jezusa znane nam już słowa: „Miłosierdzia chcę, a nie ofiary.

Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” (9, 13; por. 12, 7). Tymczasem „doskonałość” rozumiano w sensie moralnego perfekcjonizmu. Można dać się owładnąć obsesją perfekcjonizmu, a w istocie rzeczy pozostać daleko od ducha Ewangelii.

To znaczy?

Choćby w szczególny sposób łącząc Boską doskonałość ze stanem monastycznym czy duchownym. Wręcz identyfikując ją z tym, co dziewicze i związane z celibatem, gdy tymczasem to, co świeckie, nie mogło być doskonałe i święte. Mówiliśmy już o tym... Ileż tragedii pociągnęła za sobą obsesja perfekcjonizmu, ile wynaturzeń! Perfekcjonizm łatwo staje się pułapką dla ludzi. Wyjść poza to, co ludzkie, stać się „jak Bóg” (Rdz 3, 5). To brzmi jak pierwsza pokusa w raju. Stawiano nieraz karkołomne ideały — wyrzeczenia, ascezy, odrzucenia świata, co w końcu prowadziło do moralnej trwogi, bo było niemożliwe do zrealizowania. Zapędzano ludzi niemalże w angelizm.

Właśnie tak określano stan monastyczny — życie anielskie, stan najdoskonalszy z możliwych...

Anioły na ziemi! Wyrzeczenie się świata i jego radości... Tymczasem opisani w Biblii aniołowie nie gardzą zwyczajnymi radościami ludzi (gościna u Abrahama), są blisko ludzkich spraw, pomagają w odnalezieniu drogi życia (anioł Rafał doprowadza Tobiasza i Sarę do małżeństwa). Stawianie angelicznych ideałów, idących w parze z nieufnością do świata i do ludzkiego ciała, traktowanego jako siedlisko grzechów, prowadziło do tego, że ludzie nie byli w stanie uporać się z tym ideałem. W końcu kierowali agresję przeciwko sobie samym. Nie potrafili zdobyć się na akceptację siebie. Akceptacja wymaga pogodzenia się z tym, jakim się jest, chociaż człowiek zdaje sobie sprawę, że powinien dążyć do czegoś lepszego.

Zatem miłosierdzia Bóg chce, nie zaś ofiary...

Istotne jest, że Jezus w Ewangelii według Mateusza dodaje do słów o miłosierdziu i ofierze znamienne polecenie: „Idźcie i nauczcie się zrozumieć” (9, 13). Zrozumieć, uczyć się — to jest przecież wzniosła droga religii. Dlatego tak często wracam do tego tekstu. Religie prześcigały się w składaniu ofiar. Już w Starym Przymierzu pojawiają się ostrzeżenia. Warto sięgnąć do Księgi Izajasza, gdzie Bóg mówi: „Co mi po mnóstwie waszych ofiar? (...) Syt jestem całopalenia kozłów i łoju tłustych cielców. Krew wołów i baranów, i kozłów mi obrzydła. (...) Przestańcie składania czczych ofiar! Obrzydłe mi jest wznoszenie dymu (...). Nie mogę ścierpieć świąt i uroczystości. Nienawidzę całą duszą waszych świąt nowiu i obchodów; stały mi się ciężarem; sprzykrzyło mi się je znosić! Gdy wyciągniecie ręce, odwrócę od was me oczy. Choćbyście nawet mnożyli modlitwy, Ja nie wysłucham. Ręce wasze pełne są krwi. Obmyjcie się, czyści bądźcie! Usuńcie zło uczynków waszych sprzed moich oczu! Przestańcie czynić zło! Zaprawiajcie się w dobrem! Troszczcie się o sprawiedliwość, wspomagajcie uciśnionego, oddajcie słuszność sierocie, w obronie wdowy stawajcie!” (1, 11-17). Sierota i wdowa — symbol ludzkiego nieszczęścia, bolesnej samotności, osoby najbardziej narażone na zranienie i skrzywdzenie. To o nich trzeba pamiętać przede wszystkim, a nie o ofiarach. Czynienie dobra jest najważniejsze. Można w religii zboczyć z drogi. Stąd protest Jezusa przeciw instytucjonalizacji, która staje się zniewoleniem. Stąd protest przeciw wypaczaniu sensu szabatu... Gdyby zacząć czytać Ewangelie pod tym kątem, to można by zobaczyć, jak proroczo przestrzegają one przed możliwością zejścia chrześcijaństwa z właściwej drogi. I proroctwa te — niestety — nieraz się ziściły.

Również w odniesieniu do obrazu Boga w naszym nauczaniu?

Jeżeli Bóg wymaga angelicznego perfekcjonizmu, to musi być Tym, który skutecznie będzie stał na straży jego przestrzegania. Taki Bóg musi umieć się rozgniewać na niepokornych. Niemal wziąć odwet za grzechy. Potrafi zemścić się na istocie ludzkiej. W takim kontekście łatwo o karkołomne wnioski w rozumieniu tajemnicy Chrystusa i Jego dzieła.

W jakim sensie?

Taki Bóg mści się za grzechy na swoim Synu. Znajdowano na to argumenty w Nowym Testamencie. „On, który nawet własnego Syna nie oszczędził — czytamy w Liście do Rzymian — ale Go za nas wszystkich wydał” (8, 32). Co więcej, „On to dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu” (2 Kor 5, 21). Syn bierze na siebie ogrom ludzkich win i niemal przejmuje na siebie całe piekło odrzucenia. To jest swoisty odwet Boga. Taka jest cena ludzkiego grzechu. Dlatego i wina tym większa. Niedaleko stąd do sankcji ostatecznej — wiecznego piekła. Oto konsekwencja radykalizmu i wygórowanych wymagań. Nie można słabej istocie ludzkiej stawiać żądań tak maksymalistycznych, że ona się w końcu załamuje i zniechęca.

Ale przecież nie można też stawiać wymagań minimalistycznych.

Tak, ale trzeba stawiać maksymalistyczne wymagania w sferze tych najbardziej istotnych i realnych wymogów religii. Raz jeszcze powtórzmy: „Miłosierdzia chcę, a nie ofiary” — nie ascetyzmu, nie cierpiętnictwa, nie wyrzeczenia, nie odrzucania świata czy pogardy dla ludzkiej płciowości. Perfekcjonizm w końcu przeradzał się w jurydyzm bądź legalizm. Należało go opatrzyć kodeksami drobiazgowych przepisów, przykazań, norm, dyrektyw, rytuałów. Wieczne szczęście czy potępienie uzależniano — na przykład — od kilku gramów zjedzonego czy niezjedzonego mięsa w dniu postu. Wystarczyło bodaj o minutę przekroczyć eucharystyczny post, by znaleźć się na krawędzi piekła. A nad tymi gramami czy minutami czuwał uważny, bardzo uważny Bóg, w każdej chwili gotów wymierzyć sprawiedliwość... To były ciężary nie do udźwignięcia dla ludzi. Wielu z nich nie mogło się z tym pogodzić.

Dlatego odchodzili od wiary?

Również dlatego rodził się bunt przeciw takiemu Bogu, który przeraża, napawa strachem i lękiem. Ale chodzi mi także o to, że tego rodzaju religijność wpędzała ludzi — i nadal ich wpędza — w nerwice. Ileż świadectw na to zebrał w swoich książkach Jean Delumeau! Strach czytać. Bo widać w nich Boga, który staje się niemalże przeciwnikiem, wrogiem człowieka. Boga, który z jakąś niewiarygodną konsekwencją wygasza ludzką radość, optymizm i śmiech. Który potrafi się mścić. Dzisiaj można by Go przyrównać do nieubłaganego komputera, precyzyjnie rejestrującego najdrobniejsze potknięcia, uchybienia i winy, by w odpowiednim momencie porazić bezwzględną sprawiedliwością.

Co zrobiliśmy z niektórymi tekstami Nowego Testamentu? Choćby z wypowiedzią Apokalipsy (1, 16) o obosiecznym mieczu w ustach Chrystusa! Malarstwo chrześcijańskie nadawało temu wyobrażeniu przerażającą wymowę. Biblijna symbolika słowa Bożego, które potrafi dotrzeć — niczym miecz obosieczny (por. Hbr 4, 12) — do najgłębszych głębi ludzkiego serca, przekształciła się w Bożą zemstę, karę i groźbę. Nie wahałbym się mówić — za Paulem Evdokimovem — o narodzinach sadystycznego, penitencjarnego obrazu Boga w chrześcijaństwie; Boga, który w swojej nieubłaganej sprawiedliwości dopadnie kiedyś człowieka, odpowiednio go rozliczy i ukarze.

Mówił Ksiądz o religijnych nerwicach...

Mam przed sobą wstrząsającą książkę amerykańskiego psychiatry M. Scotta Pecka Droga mniej uczęszczana. Autor jest katolikiem. Szczegółowo opisuje kilka przypadków takich nerwic. Oto jeden z nich. W końcowej fazie choroby pewna młoda kobieta zachowywała się jak zwierzątko zapędzone w najciemniejszy kąt pokoju i w nieskończoność powtarzała: „Ja umrę, umrę, umrę... Bóg mnie ukarze”. Psychiatra stopniowo odkrywał, skąd brały się depresyjne i lękowe stany pacjentki. Jedna z przyczyn kryła się w wychowaniu religijnym. Wpojono jej obraz Boga karzącego, szczególnie surowego w odniesieniu do spraw ludzkiej cielesności i seksu. Dziewczyna bała się Go, ratując się systemem tysięcy modlitw — powtarzała je w kółko niczym nakręcony mechanizm. U podstaw choroby legło nauczanie religijne oraz niezdolność do samodzielnego myślenia.

Nauczanie jakiejś sekty?

O nie, tu chodzi o Kościół katolicki. Żadna zakonnica na katechezie, żaden ksiądz nauczający katechizmu nigdy nie zachęcili tej dziewczyny do stawiania sobie pytań w odniesieniu do religijnych doktryn i możliwości rewizji popularnych poglądów. W Kościele rzadko uczy się ludzi samodzielnego i odważnego myślenia. Mają słuchać autorytetu. Autor tej książki konkluduje, iż nie dziwi się, że dzisiaj tak wielu psychiatrów i psychoterapeutów odbiera religię jako nieprzyjaciela człowieka. Niektórzy formułują wręcz tezę, że religia jako taka ma destrukcyjny wpływ na ludzi.

Zazwyczaj mówi się, że wszystkiemu byli winni teologowie, kaznodzieje, katecheci, albo twierdzi się, że to wina katolicyzmu ludowego. A jak do tego obrazu — pozostańmy przy bardzo plastycznej terminologii Evdokimova — sadystycznego Boga ma się oficjalne nauczanie Kościoła?

W najważniejszych wypowiedziach Kościoła chyba jednak nie znajdziemy tak drastycznego obrazu Boga. Natomiast jeśli chodzi o tak zwane Magisterium zwyczajne, to ono nieraz niebezpiecznie zbliżało się do wizji Boga, który jest surowym, bezwzględnie sprawiedliwym sędzią.

Rozróżnia tu Ksiądz nauczanie uroczyste i zwyczajne. Czy jednak nie należałoby również mówić o Magisterium... milczącym, niereagującym na popularne wyobrażenia Boga, na wizję Boga kaznodziejstwa, katechezy, chrześcijańskiego wychowania? Czyż w braku reakcji nie kryła się jakaś akceptacja?

Magisterium w przeszłości potrafiło być „rychliwe”. Pamiętamy — ileż głów spadło z tego powodu! Ale rzeczywiście do myślenia daje fakt, że wizja Boga strasznego, groźnego, bezwzględnie sprawiedliwego przeżyła całe wieki, a nawet dzisiaj ma się często całkiem dobrze.

I chyba żadnemu głosicielowi takiej wizji nawet jeden włos nie spadł z głowy, zresztą, dzięki Bogu.

Zastanawia fakt, że przetrwała w katolicyzmie pedagogia strachu. Delumeau, do którego często wracam, powiedział niedawno, że nie wydaje mu się, aby Kościół katolicki oficjalnie odrzucił tę pedagogię. Ona od czasu do czasu odżywa. Jej ślady można dostrzec w ostatnim Katechizmie, który obstaje przy tradycyjnej nauce o piekle i dosłownym odczytaniu Księgi Rodzaju w odniesieniu do grzechu pierworodnego. Przy takiej interpretacji pozostaje ziarno pedagogii strachu. Mężczyzna i kobieta zostali — za karę — wydani na cierpienie i umarli, a wszystko na skutek grzechu pierworodnego.

Skąd bierze się to przywiązanie do pedagogii strachu?

Ona służyła jako narzędzie potrzebne do wstrząśnięcia człowiekiem, doprowadzenia go do opamiętania i nawrócenia. Nie przeczę, że wstrząs czasami jest potrzebny, ale czy na dłuższą metę jest to przemiana skuteczna? W to wątpię. Strach nie jest w stanie na trwałe przemienić człowieka. Należałoby co najwyżej mówić o inicjacyjnej funkcji lęku. Ten etap może jest czasami potrzebny w życiu człowieka, żeby zdał sobie sprawę, wręcz przeraził się tym, co czyni. Ale nie można na nim pozostać; to nie może być jedyny biegun religijności. Inicjacja winna iść dalej, prowadzić głębiej — do samego rdzenia religijności. Ku religijności bardziej bezinteresownej, szlachetniejszej. Lęk nie jest najgłębszym czy najbardziej właściwym fundamentem moralności. Tu Kościół ma jeszcze wiele do zrobienia. Wierzę, że Kościół przyszłości będzie się nadal uczył mądrości Ewangelii, że potrafi nadrobić zapóźnienia i jednostronne odczytanie jej przesłania. Jesteśmy wspólnotą uczniów, którzy popełniają błędy.

Czy zatem Kościół pobłądził?

Kościołowi wciąż grozi oddalanie się od ducha Radosnej Nowiny. Niebezpieczeństwo polega na czynieniu z niej narzędzia zastraszenia człowieka. Nie ma innego wyjścia — Kościół musi podejmować wysiłek poddawania korekcie swojej doktryny.

Ale przecież poddaje, by wspomnieć choćby Sobór Watykański II.

Wciąż nie ma odwagi powiedzieć, że pewne doktryny wywierały negatywny wpływ na ludzkie życie. Jest jeszcze dużo lęku w stosunku do sprostowań doktrynalnych. Z etycznego punktu widzenia już lepiej widzimy, że Kościół zawiódł, że posługiwał się siłą i przemocą w głoszeniu Ewangelii, że nie zawsze w pełni ufał sile i mocy samej prawdy. Dzisiaj Kościół wyznaje, że posługiwał się metodami niezgodnymi z Ewangelią. Ale wciąż tematem tabu pozostaje sprawa odejść od Ewangelii w doktrynie i teologii. Zresztą, rachunek sumienia Kościoła — mówiliśmy już o tym — nie może dotyczyć jedynie przeszłości. To jest program na dziś i na jutro. Kościół musi się kiedyś zdobyć na większą odwagę, nie lękając się tego, że pomniejszy swą wiarygodność w oczach wiernych i świata. To nie byłoby przecież przyznanie się do całkowitego odpadnięcia od Ewangelii, tylko do pewnych odchyleń od ducha Ewangelii.

Postuluje Ksiądz pożegnanie się z Bogiem o groźnym czy przerażającym obliczu. Ale przecież to sama Biblia tak właśnie Go przedstawia. Można by mnożyć fragmenty mówiące o Bogu tworzącym wręcz zło. Na przykład u Izajasza Bóg mówi: „Ja tworzę światło i stwarzam ciemności, daję pomyślność, ale i stwarzam zło” (45, 7). Czy tego rodzaju teksty biblijne nie usprawiedliwiały tradycyjnych wyobrażeń o Bogu? W końcu to jest dziedzictwo Pisma Świętego. Jak Ksiądz Profesor radzi sobie z takimi tekstami?

Jeden z moich przyjaciół powiedział mi, że wypisuje sobie te wszystkie biblijne teksty grozy, przedstawiające Boga strasznego, okrutnego, zapalczywego w gniewie. Sporo już kartek zapisał w ten sposób. Cytowany tu tekst z Księgi Izajasza to tylko cień tych okrutnych spraw, które pojawiają się w Biblii. I w przeciwieństwie do ręki anioła, który powstrzymał Abrahama chcącego złożyć — rzekomo na rozkaz Boga — ofiarę ze swojego syna Izaaka, w tekstach tych nikt nikogo nie powstrzymuje, raczej zachęca do okrucieństwa.

No więc jak sobie Ksiądz radzi z takim biblijnym Bogiem?

Zacznę od świadectwa człowieka światłego, doktora filozofii, który jest duchownym i pracował w Niemczech jako katecheta w liceum. Pisał mi kiedyś, że na katechezie ma wiele kłopotów z krytycznie usposobionymi młodymi ludźmi, którzy — kiedy słyszą te biblijne okropności — nie mogą tego pojąć ani tym bardziej zaakceptować. Ów ksiądz napisał kiedyś do mnie: „Okrucieństwa ponoć na rozkaz Boga i z pomocą Boga...”. A mają one zresztą — dodam od siebie — swoje przedłużenie w późniejszych czasach, gdy i chrześcijanie potrafili wyniszczać całe ludy. Wracam jednak do wypowiedzi tego księdza: „Dla mnie cały Stary Testament to próba usprawiedliwienia podbojów izraelskich i popełnionych przy tym zbrodni. Historiozofia i teologia historii, która setki lat po fakcie chciała usprawiedliwić okupację tych ziem”. Nie miejsce tu na komentowanie tych słów. Właśnie ten katecheta naprowadził mnie na pewien ważny trop, pisząc dalej: „Bardzo mi się podoba uwaga Orygenesa, że greccy filozofowie wstydziliby się takiego myślenia. Takie teksty biblijne są nie do pomyślenia w ustach Platona lub Arystotelesa. Oni bez Objawienia mieli lepsze rozumienie Boga niż Izraelici z Objawieniem. Wiem, że u późniejszych proroków jest lepiej. Może i pod wpływem greckim?”. Ogromnie dużo czasu straciłem, żeby odnaleźć wspomniany tekst Orygenesa.

U niego chciał Ksiądz szukać pomocy?

To jeden z bardziej światłych umysłów w ciągu całych dziejów chrześcijaństwa. Przewertowałem jego homilię do Księgi Kapłańskiej...

... trudno się dziwić, że do tej właśnie Księgi — moc tu tekstów pełnych okrucieństwa.

Inne z Pięcioksięgu też im nie ustępują. Oto przykład, jeden z wielu, z Księgi Liczb, mówiący o ślubowaniu klątwy, tj. przeznaczenia na całkowitą zagładę: „Złożyli Izraelici następujący ślub Jahwe, mówiąc: «Jeśli dasz ten lud w nasze ręce, klątwą obłożymy ich miasta». I wysłuchał Jahwe próśb Izraela i wydał w ich ręce Kananejczyków” (21, 2). Chodzi o klątwę skazującą wrogów — w tym wypadku miasta, ich wszystkich mieszkańców i wszystko, co tam było — na zniszczenie i śmierć.

To religijnie umotywowana kara polegająca na całkowitej zagładzie, przeniesiona potem do Nowego Testamentu w postaci wyłączenia ze wspólnoty w sferze duchowej. Mówi dalej Księga Liczb: „Rzekł Jahwe do Mojżesza: «Zbierz wszystkich [winnych] przywódców ludu i powieś ich dla Jahwe wprost słońca, a wtedy odwróci się gniew Jahwe od Izraela». Rozkazał więc Mojżesz sędziom Izraela: «Zabijajcie każdego (...)»” (25, 4-5). A oto cytat z Księgi Powtórzonego Prawa: „Wtedy tak rzekł mi Jahwe: «Patrz, zacząłem oddawać na twój łup Sichona i jego ziemię. Zacznij zajmować, bierz w posiadanie jego kraj». (...) Nasz Bóg Jahwe wydał go nam i pobiliśmy jego synów (...) i klątwą obłożyliśmy każde miasto, mężczyzn, kobiety i dzieci, nie oszczędzając niczego oprócz zwierząt...” (2, 31-34). Zawsze przerażały mnie tego rodzaju teksty... Lepszy już los zwierzęcia! I jeszcze jeden cytat z tej samej Księgi: „Wytępisz wszystkie narody, które ci daje twój Bóg, Jahwe. Nie zlituje się Twoje oko nad nimi (...) wszystkich mężczyzn wytniesz mieczem. Tylko kobiety, dzieci, trzody i wszystko, co jest w mieście, cały łup zabierzesz...” (7, 16; 20, 13-14). Niektórzy bibliści wyjaśniają, że tego rodzaju fakty w rzeczywistości nie miały miejsca, że są to tylko późniejsze interpretacje.

No więc zacząłem szukać u Orygenesa. W końcu znalazłem — pamiętam ten dzień: 14 lutego 1999 roku. Chodzi o siódmą homilię do Księgi Kapłańskiej. Wiadomo, że Orygenes nawoływał do duchowego rozumienia Pisma. Litera Biblii potrafi zabijać, uśmiercać wiarę w człowieku. Trzeba zatem podejść do tych tekstów inaczej. I w tym miejscu właśnie pojawia się rozumieli pewne wypowiedzi Pisma, to okaże się, że poganie są bardziej szlachetni aniżeli ci, którym powierzono Objawienie: „Wstydzę się powiedzieć i przyznać, że Bóg nadał takie prawa. Bo wtedy bardziej szlachetne i bardziej rozumne okażą się prawa ludzkie [magis elegantes et rationabiles hominum leges], na przykład prawa Rzymian, Ateńczyków, Lacedemończyków” (VII, 5).

A ten cytowany katecheta na tym poprzestał?

Nie, pisał również o wyobrażeniach i prawdach chrześcijańskich. „Idź, bardzo ci radzę, opowiedzieć to w trzynastej klasie, z mocnym zamiarem przekonania słuchaczy o prawdziwości tego (łatwe są modlitwy, nabożeństwa, kazania, które już wszystko zakładają lub jakoś ponad tym się unoszą). Wtedy będziesz widział, jak beznadziejnie trudna jest religia chrześcijańska. Pomyśl tylko na przykład o tajemnicy Trójcy, zbawienia, Eucharystii, unii hipostatycznej... W imię tych «prawd» tysiące, może miliony ludzi masakrowano, bito i zabijano. To przecież wszystko — jeśli pomyślisz jako hipotetycznie stojący poza Kościołem — makabryczne”. Czyżby i to było późne żniwo rozumienia starotestamentalnych tekstów?

Czy nie lepiej było — jak Marcjon — odrzucić Stary Testament? O ileż łatwiejsze mielibyśmy, my — chrześcijanie, życie.

Wydaje się, że trzeba by jeszcze raz wrócić do trudności wczesnego chrześcijaństwa ze Starym Testamentem. W każdym razie postawa Marcjona, jakkolwiek nie do przyjęcia, wcale nie była całkowicie bezzasadna. Jego zdaniem, Bóg Starego Testamentu nie jest Bogiem Jezusa Chrystusa. Stąd wniosek, że trzeba odrzucić Stary Testament, bo jest w nim wiele rzeczy przerażających. Bóg, który nakazuje okrucieństwa — jak to pojąć? Jak się z tym pogodzić?

A Nowy Testament?

Nowy Testament oddala się od tego rodzaju poglądów. Apostoł Paweł podejmuje raczej wątek o zatwardziałości serca: „[Bóg] komu chce, okazuje miłosierdzie, a kogo chce, czyni zatwardziałym” (Rz 9, 18). To wyraźna aluzja do Księgi Wyjścia (4, 21; 7, 3; 9, 12; 10, 1 i 27; 14, 8).

Ale przecież Stary Testament, szczególnie u proroków, jest również pełen całkiem innych obrazów Boga: litującego się, miłosiernego, będącego niczym matka...

To jest przedziwne w Biblii, że płyną w niej różne nurty obrazów Boga. Te nurty czasami są od siebie nieskończenie dalekie. Wracają stare pytania: Czy natchnienie rozciąga się na wszystko w Biblii? Czy wszystko trzeba uznać za objawione przez Boga? Sami bibliści nie są tu zgodni. Czy te niepokojące teksty o okrucieństwie to nie owoc mentalności Wschodu, mentalności semickiej, która przypisuje Bogu wszystko jako Ostatecznej Przyczynie, pomijając przyczyny wtórne, ludzkie, drugorzędne? Ale w takiej sytuacji istnieje niebezpieczeństwo przypisywania Bogu tego, co przynależy tylko ludziom — przenoszenia tego, co ludzkie, na to, co Boskie. Czy te straszliwe obrazy Boga nie są wyrazem niezdolności autorów biblijnych do zrozumienia objawiającego się im Boga? Czy taki przerażający Bóg nie jest owocem ludzkiej krótkowzroczności i złych uczuć? Sposobem na legitymizację własnych interesów? Jakąś formą usprawiedliwienia tego, co okrutnego zrobiło się z innymi ludźmi? Nie umiem uwierzyć w Boga, który nakazywałby tego rodzaju okrucieństwa — zagładę, szoa. Dzisiaj „problem” szoa powrócił — i to tym bardziej woła o nowy interpretacyjny trud spojrzenia na niektóre teksty Biblii. Aż się boję w pewnych myślach iść dalej... Trzeba na nowo podjąć rzetelny wysiłek interpretacji. To jest wielki program dla trzech religii monoteistycznych (chrześcijaństwa, judaizmu oraz islamu): na nowo odczytać prawdę o Bogu. Potwierdza to również dyskusja nad „ofiarowaniem Izaaka”, zapoczątkowana w „Tygodniku Powszechnym” przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego1.

Wróćmy do Orygenesa.

Ten wielki aleksandryjczyk daje nam ważną wskazówkę hermeneutyczną — nie można iść tropem interpretacji dosłownej. Kto będzie literalnie rozumiał Pismo, kto będzie dosłownie brał te straszne nakazy Boga, ten powinien zawstydzić się w obliczu tylu szlachetnych postaw „Rzymian, Ateńczyków, Lacedemończyków”. Należałoby pójść śladem Orygenesa. Nie umiem naprawdę uwierzyć, że ten sam Bóg (w tych samych księgach, w których pojawiają się teksty pełne okrucieństwa) ofiarował ludziom swoje przykazania, a wśród nich przykazanie: „Nie zabijaj”.

Abraham Cohen w swoim dziele: Talmud. Syntetyczny wykład na temat Talmudu i nauk rabinów dotyczących religii, etyki i proroctwa przytacza pewną legendę: „Kiedy Egipcjan zalały fale Morza Czerwonego, usługujące anioły pragnęły ofiarować Bogu pieśń tryumfalną. On jednak sprzeciwił się, mówiąc: «Dzieło moich rąk zatonęło w morzu, a wy chcecie ofiarować mi pieśń!»”. Wierząc w Boga jako Sędziego wszechświata, rabini lubili nazywać Go miłosiernym i nauczali, że świat sądzony jest przez łaskę. I ta łaska powinna być naszym światłem w interpretacji Biblii: jeżeli coś z tej interpretacji przesłania prawdę o Bożej łasce, oznaczałoby to, że nie doszliśmy do właściwej, najgłębszej interpretacji, że trzeba szukać dalej.

Przypomina się słynne pytanie Marcina Lutra, na które szukał on odpowiedzi przez całe swoje życie: „Jak znajdę Boga łaskawego?”. Odpowiedź, do której doszedł, wydaje się bliska temu, co powiedział Ksiądz Profesor. Kluczem do zrozumienia Biblii (no i oczywiście, Boga) jest krzyż Chrystusa. Krzyż to niejako okno, przez które patrzymy na teksty Pisma Świętego, przez które mamy odczytywać każdy jego fragment. To, co w Biblii nie jest podług krzyża Chrystusa, nie może się ostać.

Biblia wymaga myślenia. Pan Bóg dał nam po to rozum, by stale toczył on spór z wiarą. Ze swej strony wiara poszukuje zrozumienia. Tak rozumiem cytowaną wypowiedź Orygenesa. On stał mi się tym bardziej drogi. Tak rozumiem również przytoczone zdanie Marcina Lutra, o którym już wcześniej była mowa.

Nie są to łatwe rzeczy. Zaczynamy teraz lepiej rozumieć, dlaczego były czasy, że Kościół nie zachęcał wiernych do czytania Biblii, szczególnie Starego Testamentu. W tym kontekście rodzi się jednak pytanie, czy trzeba wyzbywać się lęku wobec Boga? Karl Jaspers w nieco innym, ale podobnym kontekście pisał: „Człowiek, który wyzbył się lęku, to człowiek tylko powierzchowny”. Czy Ksiądz nie lęka się Boga?

W jakiejś mierze każdy człowiek wierzący nosi w sobie pewnego rodzaju lęk przed tym, co nieznane — cokolwiek byśmy powiedzieli o Bogu, to On i tak pozostaje wciąż ukryty i nieznany. Ale ten lęk może mieć różne zabarwienia. Lęk może mieć charakter pełnej czci bojaźni, wskazującej na to, że człowiek liczy się z Bogiem. Jakaś cząstka tej pełnej lęku czci chyba na zawsze pozostaje w człowieku. Niemniej jednak staram się nie bać Boga. Pomoc znajduję u Jana apostoła, w jego Pierwszym Liście: „Przez to miłość osiąga w nas kres doskonałości, że mamy pełną ufność na dzień sądu (...). W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk” (4, 17-18). Wulgata ostatnią frazę przetłumaczyła jeszcze mocniej: „Perfecta caritas foras mittit timorem” — „doskonała miłość precz wyrzuca lęk”. Gdy mamy w sobie miłość, możemy mieć pełną ufność na dzień sądu. Kto się lęka, ten nie spełnił się w miłości. Na ile nie dostaje nam miłości, na ile zawodzimy — na tyle pozostaje w nas lęk.

W końcu chyba każdy z nas zawodzi...

Ale lekarstwo jest tylko jedno: bardziej stawać się przyjacielem Boga i ludzi. Wtedy lęk znika, bo kogo się lękać?! Jan nieco wcześniej podsuwa nam odpowiedź na to pytanie: „A jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko” (1 J 3, 20). Bóg większy od naszego serca, Bóg większy od naszego lęku. Jest w tych słowach niezwykła rada i wielka mądrość.

A co ze słowami Jaspersa?

Bojaźń ma różne stopnie, różne wymiary i oblicza. Biblia mówi, że bojaźń Boża jest początkiem mądrości, a nie całą mądrością. Jeśli ktoś zmniejsza lęk poprzez oddanie się Bogu czy poprzez zmniejszanie kręgu zła, nie musi to łączyć się z powierzchownością lub jej brakiem. Uważam, że Bóg jest bardziej Wybawicielem, Zbawicielem, Nauczycielem aniżeli Sędzią.

Owszem, Sędzią też, ale jako Światłość, w obliczu której samo sumienie człowieka dokonuje nad sobą sądu. Niemniej jest to światło niesłychanej życzliwości i miłości do człowieka... On nas naprawdę rozumie!

Czy Bóg jest bardziej sprawiedliwy czy miłosierny?

Bóg jest miłosiernie sprawiedliwy i sprawiedliwie miłosierny. Jedno nie kłóci się z drugim. Cały paradoks i novum pojęcia sprawiedliwości w Biblii jest takie, że sprawiedliwość Boża przejawia się w miłosierdziu. Gdy ona „dopada” człowieka, to go miłosiernie zbawia. Sprawiedliwość Boga nie pozostaje — powiedziałbym — w stanie czystym: jako sprawiedliwość mszcząca, odpłacająca, bezwzględna.

A co począć ze sprawiedliwością Boga w tekstach pełnych okrucieństwa?

Taką wizję Bożej sprawiedliwości przezwycięża już sama Biblia, szczególnie prorocy. Sięgam do Izajasza: „Czyż nie ja jestem Jahwe (...)? Bóg sprawiedliwy i zbawiający” (45, 21). „Bliska jest moja sprawiedliwość, zbawienie moje się ukaże” (51, 5). Sprawiedliwość jest w stałej dialektycznej relacji do miłosierdzia i zbawienia. Mistycy nie mają z tym kłopotu. W ich oczach sprawiedliwość przechyla się na stronę miłosierdzia.

Ale teologowie mają problemy.

Mają. Jakże często, jeżeli mówią o Bożym miłosierdziu dla ludzi, to ograniczają je do czasu ziemskiego życia człowieka. W śmierci klamka już zapada. Dalej Bóg ma mieć dla ludzi tylko sprawiedliwość. W świecie, do którego zmierzamy, ma obowiązywać wyłącznie sprawiedliwość. To dziwny podział.

Arbitralny?

Sądzę, że tak. Jestem przekonany, że bez perspektywy nadziei nie będziemy potrafili rozwiązać tego dylematu. Dlaczego po śmierci nie ma już miejsca na miłosierdzie? Osobiście w swoim wnętrzu nie noszę tego dylematu: sprawiedliwy czy miłosierny? Jest i jedno, i drugie. A dialektyka przymiotów Boskich przechyla się na korzyść człowieka, nawet winnego, grzesznego i upadłego. Prorocy często powtarzają, że Bóg potrafi uderzyć w człowieka, ale go podnosi. Jeśli zadaje rany, to leczy. Jedno i drugie. Bóg jest miłosiernie sprawiedliwy i sprawiedliwie miłosierny.

Tymczasem Jan Paweł II w książce Przekroczyć próg nadziei pyta: „Czy Bóg, który jest miłością, nie jest także ostateczną sprawiedliwością? Czy może zgodzić się na te straszliwe zbrodnie? Czy mogą one przejść bezkarnie?”. Czy nie obawia się Ksiądz, że głoszenie Boga tak naprawdę jedynie miłosiernego może uderzać w fundamenty etyki?

Nie, nie obawiam się. Próbuję rozumieć intencje Papieża. Jest zatroskany o moralny porządek w świecie — o to, by nie powtórzyły się straszliwe zbrodnie XX wieku, które nosimy w pamięci. Czy te zbrodnie uchodzą bezkarnie? A kto powiedział, że one ujdą bezkarnie? Człowiek za grzeszne czyny — po śmierci — musi przejść przez swoją gehennę, zanim stanie się godny przybliżenia do Boga. Człowiek może się zatracić. Straszliwe zbrodnie w dziejach ludzkich wołają o oczyszczenie, o wyrównanie. Wołają o przebaczenie ze strony ofiar. Zresztą, nie chciałbym stwarzać pozoru, że głoszę jedynie „czysto” miłosiernego Boga. Ten Bóg jest wymagający — dla dobra człowieka. Ten Bóg upomina się „o swoje”, domaga się, aby człowiek postępował w prawdzie, dobru i pięknie. Ale jeżeli się upomina, to jednak mając na uwadze dobro człowieka. Broni człowieka nawet przed nim samym. Utożsamienie się Chrystusa z najmniejszymi — w przypowieści o Sądzie Ostatecznym — jest braniem w obronę pokrzywdzonych, tych, którym się źle wiedzie, którzy cierpią. Warto pamiętać o tym, że do kategorii tych najmniejszych braci (i sióstr!!!) Chrystusa należą więźniowie. Więźniowie to nie są niewiniątka trzymane w odosobnieniu. Można sobie wyobrazić więźniów niesprawiedliwie osądzonych, ale też można zobaczyć w nich prawdziwych przestępców, wręcz zbrodniarzy. Chrystus nazywa ich swoimi „braćmi najmniejszymi”, utożsamia się z nimi...

Co jest fundamentem etyki? Czy etyka opiera się tylko na sankcjach i karze? I to karze ostatecznej, której wymaga ostateczna sprawiedliwość? A gdzie jest ostateczna miłość? Gdzie jest ostateczne miłosierdzie? Zresztą sam Papież niczego nie twierdzi z pewnością, raczej stawia przejmujące pytania. Nie ma pewności. Sam stwierdza: „Problem jednak pozostał”.

Czy sądzi Ksiądz, że wystarczy dzisiaj głosić Boga życzliwego człowiekowi i miłosiernego, by ludzie ponownie zaczęli garnąć się do chrześcijaństwa?

Należy głosić takiego Boga w imię prawdy, w imię wierności Ewangelii. Z całą pewnością nie od razu wszyscy zaczną garnąć się do Kościoła. Różnorodność i pluralizm światopoglądów, które ścierają się ze sobą, każe być realistą i pod tym względem. Wizja Boga życzliwego człowiekowi, Boga miłosiernego jest propozycją i zaproszeniem. Mówi: „Bóg kocha grzeszących ludzi. Bóg kocha błądzących, beznadziejnie marnujących, gmatwających życie swoje i innych. Bóg kocha wszystkich”. Sądzę, że ta nowina nie dociera do ludzi. Jest coś w nauczaniu chrześcijaństwa i w jego postawie, co przesłania tę podstawową prawdę Ewangelii. Dla mnie najbardziej wstrząsające jest to, że młodzi ludzie uciekają daleko od chrześcijaństwa, choćby do sekt.

Dlaczego do nich uciekają?

Bo szukają w nich tego, czego brakuje u nas i w nas: sensu, wspólnoty, intymności i ciepła religii, bliskości Boga. Myślą, że tam znajdą więcej akceptacji siebie, Boga bardziej łaskawego. Nie sądzę, że głoszenie Boga bardziej życzliwego i miłosiernego sprawi, iż ludzie od razu wrócą tłumnie do chrześcijaństwa. Niemniej głoszenie takiego właśnie Boga zmienia wiele, wyznacza inną optykę. Wizja Boga zmienia, i to bardzo radykalnie, spojrzenie człowieka na śmierć. Ułatwia przejście na drugą stronę, obdarza nadzieją. A to z kolei zmienia spojrzenie na życie...

Wydaje się nam, że sprzymierzeńcem wizji Boga, jakiego Ksiądz głosi, jest teologia feministyczna, która uwrażliwia dzisiaj chrześcijaństwo na kobieco-matczyne oblicze Boga. Tymczasem rzadko odwołuje się Ksiądz do tej teologii. Dlaczego?

Rzeczywiście, raczej rzadko. W swoim czasie zajmowałem się myślą religijną Julianny z Norwich. Właśnie u niej znalazłem wizję Chrystusa jako Matki, Boga jako Matki. Ale wątek Bożego macierzyństwa jest w Biblii dyskretny. Mimo wszystko przekaz biblijny stawia przed oczy obraz Boga Ojca o rysach matczynych, Ojca o sercu czułym. Jeszcze raz zacytuję Izajasza: „Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet gdyby ona zapomniała, ja nie zapomnę o tobie. Oto wyryłem cię na obu dłoniach” (49, 15). Ten wątek jest w Piśmie Świętym dyskretny, ale obecny. Niezrównany jest pod tym względem prorok Ozeasz: „Pociągnąłem ich ludzkimi więzami, a były to więzy miłości. Byłem dla nich jak ten, co podnosi do swego policzka niemowlę” (11, 4).

Mówi Ksiądz, że ten wątek w Piśmie jest dyskretny. Ale czy nie jest tak dlatego, że częściej autorom biblijnym „potrzebny” był raczej obraz Boga silnego, mocnego, „męskiego”, taki, jaki odkrywamy na przykład w „tekstach okrucieństwa”? Chyba jednak w Biblii ta dyskrecja nie była zamierzona, można by raczej dziwić się, że udało jej się przebić przez potężny mur „męskiej” teologii. To prawda, że niewiele w Piśmie Świętym języka macierzyńskiego, ale w końcu o Duchu Świętym jako Bogu też nie znajdziemy tam wiele.

Mogę być tylko wdzięczny teologii feministycznej, że podkreśla macierzyńskie oblicze Boga. Moją teologię sporo łączy z taką wizją. Zresztą, jeżeli dzisiaj dokonuje się w teologii czy nauczaniu Kościoła jakieś złagodzenie wizji Boga, to w dużej mierze zawdzięczamy to — nawet jeżeli o tym nic się nie wspomina — teologii feministycznej. Nie zamykam się na najlepsze intuicje teologii feministycznej.

Jan Paweł I nie wahał się powiedzieć: „Bóg jest naszym Ojcem, więcej: Bóg jest naszą Matką”. Jak można usprawiedliwić taki matczyny język o Bogu?

To jest język proroków, wizjonerów. Jan Paweł I (trzydzieści parę dni pontyfikatu!) wraz z tymi słowami staje w szeregu tych, którzy dostrzegali i dostrzegają w Bogu Ojcu rysy macierzyńskie. Nie proponuje, żeby odrzucić język ojcostwa, ale pokazuje, że troska Boga przypomina troskę matki. W hebrajskiej Biblii Boże miłosierdzie wyraża się też słowem hesed [czułość] oraz rahamim [miłosierne wnętrzności]. To ostatnie pochodzi od rehem — „łona matczynego”. Oznacza zdolność do wzruszenia się i współczucia. Trudno się dziwić, że współcześnie wracamy do tego języka. Ten język kiedyś nie miał prawa istnienia w teologii, niemniej jednak nie dał się całkowicie wyeliminować. Od XII wieku motyw macierzyństwa Boga pojawiał się na przykład u niektórych opatów cysterskich, którzy twierdzili, że przełożeni w Kościele winni naśladować Chrystusa- Matkę.

Czy Ksiądz wyobraża sobie taki język o Bogu w katolickiej liturgii?

Kościół anglikański na Wyspach Brytyjskich — po ostatniej reformie liturgicznej (listopad 1999 r.) — do jednej z modlitw eucharystycznych wprowadził słowa: „Jak matka z czułością gromadzi swoje dzieci, Ty [Boże] przyjmujesz ludzi jako swoją własność”. Bardzo piękny tekst. A co mówił Jezus? „Jeruzalem, Jeruzalem! (...) Ileż to razy chciałem zgromadzić dzieci twoje, jak kokosz zgromadza pisklęta swoje pod skrzydła...” (Mt 23, 37; Łk 13, 34). Ucieka się do matczynej terminologii! Wyobrażam sobie taki język i pragnąłbym, aby jak najszybciej trafił również do naszych tekstów liturgicznych. Poza tym anglikanie nie zmienili słowa „ojciec” z modlitwy „Ojcze nasz”, jak chciały niektóre nurty teologii feministycznej. Tak wzywać Boga uczył swoich uczniów sam Jezus. Dalej poszło siedem tysięcy wspólnot Kościoła metodystycznego w Wielkiej Brytanii, wprowadzając do modlitewnika: „W imię Ojca i Matki, i Syna, i Ducha Świętego”.

Bibliści coraz częściej podkreślają, że nie tyle sam Jezus, ile raczej pierwotne chrześcijaństwo było tu konsekwentne. Z czasem — kiedy duch charyzmatyczny ulatniał się już ze wspólnoty, a rodziła się potrzeba wzmocnienia struktur Kościoła i władzy — zaczął przeważać w Kościele ojcowski język o Bogu. Interesujące jest, jak zmienia się częstotliwość nazywania Boga Ojcem. W najstarszej Ewangelii Marka — 4 razy, u Łukasza — 15, u Mateusza — 49, a najczęściej w Ewangelii Jana — 109. Jeszcze ciekawiej wygląda to w ustach samego Jezusa: u Marka — tylko jeden raz, w źródle Q — jeden raz, u Łukasza — 2 razy, u Mateusza — jeden raz, natomiast u Jana — 73 razy. W Ewangeliach synoptycznych Jezus najczęściej nazywa Boga opisowym tytułem „Królestwo Boże” [basileia tou Theou — to rodzaj żeński], którym Kościół raczej w ogóle nie zwraca się do Boga... Samo sedno feministycznej krytyki wyłącznie męskiego obrazu Boga wyraża klasyczne już zdanie Mary Daly: „Jeśli Bóg jest męski, to to, co męskie, jest Bogiem”. Czy Ksiądz zgadza się z tym zdaniem?

Nie, nie zgadzam się. Co to znaczy, że Bóg jest męski?! Bóg nie jest męski. Bóg nie jest ani męski, ani żeński. Jest ponad zróżnicowaniem płci. On jest transcendentny (znowu to słowo!), przekracza nieskończenie to, co w stworzeniach jest podziałem. Bóg nie jest męski. To uproszczenie.

Nie widzę żadnego niebezpieczeństwa w kobieco-macierzyńskim języku odnoszonym do Boga. Jest to raczej szansa dla naszej teologii i Kościoła. Zyskuje na tym obraz Boga miłosiernego i łagodnego. Ten, kto idzie bardziej w kierunku bieguna miłosierdzia, nie będzie widział powodu, dlaczego nie mówić o Bogu, który nas gromadzi jak czuła matka, o Bogu, który chce doprowadzić całe stworzenie do siebie, przygarnąć do siebie niczym troskliwa i przebaczająca matka.

A czy kiedykolwiek w modlitwie Ksiądz zwrócił się do Boga jako do Matki?

Nie odczuwam takiej potrzeby. Jesteśmy wychowani w logice „Ojcze nasz”. Ale trzeba zdawać sobie sprawę, że nasze popularne i zwyczajne rozumienie pojęcia „ojciec” nie oddaje biblijnej specyfiki Bożego ojcostwa. W nim jest miejsce także na matczyność, na matczyną troskę, czułość, wrażliwość, dobroć, miłosierdzie — wbrew logice wielu wciąż śpiewanych u nas pieśni kościelnych, które przechowały stare, bardzo „męskie” wyobrażenia o Bogu.

Prosimy o przykład.

A choćby ta, w niektórych sformułowaniach heretycka, pieśń „Serdeczna Matko”. Znajdujemy w niej owe straszliwe słowa: „Kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze. (...) Ratuj nas, ratuj, Matko ukochana, zagniewanego gdy zobaczysz Pana”. Gdyby autorzy tego rodzaju pieśni mieli choćby niewielką znajomość Proroków, przynajmniej zadrżałaby im ręka przy pisaniu takich tekstów.

Nie odczuwam potrzeby zwracania się do Boga jako Matki, bo mówiąc do Niego: Ojcze, mam na myśli i w sercu zawsze coś więcej — Jego matczyną troskę, czułość, delikatność, podatność na zranienie.


[link widoczny dla zalogowanych]

Warte zapamiętania:

Wiele rzeczy w głoszeniu Dobrej Nowiny stawało się nieraz nośnikiem przesłania, które z dobrem nie miało wiele wspólnego.

w ciągu historii obraz Boga w chrześcijaństwie stopniowo się zmieniał. Każda epoka miała swoje wyobrażenia, co wiązało się z konkretnymi warunkami, w jakich żyli ludzie.

Z jednej strony głoszono Go jako Miłość, ale z drugiej często robiono niemal wszystko, aby temu zaprzeczyć. Bóg miłości i miłosierdzia przybierał oblicze surowego moralisty, sędziego, wymierzającego grzesznikom ciężkie kary, czyhającego na najdrobniejsze potknięcie człowieka, niewahającego się całe rzesze ludzi posyłać do piekła.

Akceptacja wymaga pogodzenia się z tym, jakim się jest, chociaż człowiek zdaje sobie sprawę, że powinien dążyć do czegoś lepszego.

Istotne jest, że Jezus w Ewangelii według Mateusza dodaje do słów o miłosierdziu i ofierze znamienne polecenie: „Idźcie i nauczcie się zrozumieć” (9, 13). Zrozumieć, uczyć się — to jest przecież wzniosła droga religii.

Taki Bóg mści się za grzechy na swoim Synu. Znajdowano na to argumenty w Nowym Testamencie. (...) Syn bierze na siebie ogrom ludzkich win i niemal przejmuje na siebie całe piekło odrzucenia. To jest swoisty odwet Boga. Taka jest cena ludzkiego grzechu. Dlatego i wina tym większa. Niedaleko stąd do sankcji ostatecznej — wiecznego piekła. Oto konsekwencja radykalizmu i wygórowanych wymagań.

Wieczne szczęście czy potępienie uzależniano — na przykład — od kilku gramów zjedzonego czy niezjedzonego mięsa w dniu postu. Wystarczyło bodaj o minutę przekroczyć eucharystyczny post, by znaleźć się na krawędzi piekła.

tego rodzaju religijność wpędzała ludzi — i nadal ich wpędza — w nerwice.

Bo widać w nich Boga, który staje się niemalże przeciwnikiem, wrogiem człowieka. Boga, który z jakąś niewiarygodną konsekwencją wygasza ludzką radość, optymizm i śmiech. Który potrafi się mścić.

Biblijna symbolika słowa Bożego, które potrafi dotrzeć — niczym miecz obosieczny (por. Hbr 4, 12) — do najgłębszych głębi ludzkiego serca, przekształciła się w Bożą zemstę, karę i groźbę. Nie wahałbym się mówić — za Paulem Evdokimovem — o narodzinach sadystycznego, penitencjarnego obrazu Boga w chrześcijaństwie; Boga, który w swojej nieubłaganej sprawiedliwości dopadnie kiedyś człowieka, odpowiednio go rozliczy i ukarze.

Psychiatra stopniowo odkrywał, skąd brały się depresyjne i lękowe stany pacjentki. Jedna z przyczyn kryła się w wychowaniu religijnym. Wpojono jej obraz Boga karzącego, szczególnie surowego w odniesieniu do spraw ludzkiej cielesności i seksu. Dziewczyna bała się Go, ratując się systemem tysięcy modlitw — powtarzała je w kółko niczym nakręcony mechanizm. U podstaw choroby legło nauczanie religijne oraz niezdolność do samodzielnego myślenia.

W Kościele rzadko uczy się ludzi samodzielnego i odważnego myślenia. Mają słuchać autorytetu.

wizja Boga strasznego, groźnego, bezwzględnie sprawiedliwego przeżyła całe wieki, a nawet dzisiaj ma się często całkiem dobrze.

Lęk nie jest najgłębszym czy najbardziej właściwym fundamentem moralności. Tu Kościół ma jeszcze wiele do zrobienia. Wierzę, że Kościół przyszłości będzie się nadal uczył mądrości Ewangelii, że potrafi nadrobić zapóźnienia i jednostronne odczytanie jej przesłania. Jesteśmy wspólnotą uczniów, którzy popełniają błędy.

Z etycznego punktu widzenia już lepiej widzimy, że Kościół zawiódł, że posługiwał się siłą i przemocą w głoszeniu Ewangelii, że nie zawsze w pełni ufał sile i mocy samej prawdy. Dzisiaj Kościół wyznaje, że posługiwał się metodami niezgodnymi z Ewangelią. Ale wciąż tematem tabu pozostaje sprawa odejść od Ewangelii w doktrynie i teologii.

Właśnie ten katecheta naprowadził mnie na pewien ważny trop, pisząc dalej: „Bardzo mi się podoba uwaga Orygenesa, że greccy filozofowie wstydziliby się takiego myślenia. Takie teksty biblijne są nie do pomyślenia w ustach Platona lub Arystotelesa. Oni bez Objawienia mieli lepsze rozumienie Boga niż Izraelici z Objawieniem.

Wiadomo, że Orygenes nawoływał do duchowego rozumienia Pisma. Litera Biblii potrafi zabijać, uśmiercać wiarę w człowieku. Trzeba zatem podejść do tych tekstów inaczej. I w tym miejscu właśnie pojawia się rozumieli pewne wypowiedzi Pisma, to okaże się, że poganie są bardziej szlachetni aniżeli ci, którym powierzono Objawienie: „Wstydzę się powiedzieć i przyznać, że Bóg nadał takie prawa. Bo wtedy bardziej szlachetne i bardziej rozumne okażą się prawa ludzkie..

To jest przedziwne w Biblii, że płyną w niej różne nurty obrazów Boga. Te nurty czasami są od siebie nieskończenie dalekie.

Czy te niepokojące teksty o okrucieństwie to nie owoc mentalności Wschodu, mentalności semickiej, która przypisuje Bogu wszystko jako Ostatecznej Przyczynie, pomijając przyczyny wtórne, ludzkie, drugorzędne? Ale w takiej sytuacji istnieje niebezpieczeństwo przypisywania Bogu tego, co przynależy tylko ludziom — przenoszenia tego, co ludzkie, na to, co Boskie. Czy te straszliwe obrazy Boga nie są wyrazem niezdolności autorów biblijnych do zrozumienia objawiającego się im Boga? Czy taki przerażający Bóg nie jest owocem ludzkiej krótkowzroczności i złych uczuć? Sposobem na legitymizację własnych interesów? Jakąś formą usprawiedliwienia tego, co okrutnego zrobiło się z innymi ludźmi? Nie umiem uwierzyć w Boga, który nakazywałby tego rodzaju okrucieństwa — zagładę, szoa. Dzisiaj „problem” szoa powrócił — i to tym bardziej woła o nowy interpretacyjny trud spojrzenia na niektóre teksty Biblii. Aż się boję w pewnych myślach iść dalej... Trzeba na nowo podjąć rzetelny wysiłek interpretacji. To jest wielki program dla trzech religii monoteistycznych (chrześcijaństwa, judaizmu oraz islamu): na nowo odczytać prawdę o Bogu.

Biblia wymaga myślenia. Pan Bóg dał nam po to rozum, by stale toczył on spór z wiarą. Ze swej strony wiara poszukuje zrozumienia.

cokolwiek byśmy powiedzieli o Bogu, to On i tak pozostaje wciąż ukryty i nieznany.

Wulgata ostatnią frazę przetłumaczyła jeszcze mocniej: „Perfecta caritas foras mittit timorem” — „doskonała miłość precz wyrzuca lęk”. Gdy mamy w sobie miłość, możemy mieć pełną ufność na dzień sądu. Kto się lęka, ten nie spełnił się w miłości. Na ile nie dostaje nam miłości, na ile zawodzimy — na tyle pozostaje w nas lęk.

Uważam, że Bóg jest bardziej Wybawicielem, Zbawicielem, Nauczycielem aniżeli Sędzią. Owszem, Sędzią też, ale jako Światłość, w obliczu której samo sumienie człowieka dokonuje nad sobą sądu. Niemniej jest to światło niesłychanej życzliwości i miłości do człowieka... On nas naprawdę rozumie!

Jakże często, jeżeli mówią o Bożym miłosierdziu dla ludzi, to ograniczają je do czasu ziemskiego życia człowieka. W śmierci klamka już zapada. Dalej Bóg ma mieć dla ludzi tylko sprawiedliwość. W świecie, do którego zmierzamy, ma obowiązywać wyłącznie sprawiedliwość. To dziwny podział.

Czy te zbrodnie uchodzą bezkarnie? A kto powiedział, że one ujdą bezkarnie? Człowiek za grzeszne czyny — po śmierci — musi przejść przez swoją gehennę, zanim stanie się godny przybliżenia do Boga. Człowiek może się zatracić. Straszliwe zbrodnie w dziejach ludzkich wołają o oczyszczenie, o wyrównanie. Wołają o przebaczenie ze strony ofiar. Zresztą, nie chciałbym stwarzać pozoru, że głoszę jedynie „czysto” miłosiernego Boga. Ten Bóg jest wymagający — dla dobra człowieka. Ten Bóg upomina się „o swoje”, domaga się, aby człowiek postępował w prawdzie, dobru i pięknie. Ale jeżeli się upomina, to jednak mając na uwadze dobro człowieka. Broni człowieka nawet przed nim samym.

Wizja Boga życzliwego człowiekowi, Boga miłosiernego jest propozycją i zaproszeniem. Mówi: „Bóg kocha grzeszących ludzi. Bóg kocha błądzących, beznadziejnie marnujących, gmatwających życie swoje i innych. Bóg kocha wszystkich”.

Ale wątek Bożego macierzyństwa jest w Biblii dyskretny. Mimo wszystko przekaz biblijny stawia przed oczy obraz Boga Ojca o rysach matczynych, Ojca o sercu czułym.

Jesteśmy wychowani w logice „Ojcze nasz”. Ale trzeba zdawać sobie sprawę, że nasze popularne i zwyczajne rozumienie pojęcia „ojciec” nie oddaje biblijnej specyfiki Bożego ojcostwa. W nim jest miejsce także na matczyność, na matczyną troskę, czułość, wrażliwość, dobroć, miłosierdzie..

A choćby ta, w niektórych sformułowaniach heretycka, pieśń „Serdeczna Matko”. Znajdujemy w niej owe straszliwe słowa: „Kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze. (...) Ratuj nas, ratuj, Matko ukochana, zagniewanego gdy zobaczysz Pana”. Gdyby autorzy tego rodzaju pieśni mieli choćby niewielką znajomość Proroków, przynajmniej zadrżałaby im ręka przy pisaniu takich tekstów.

Nie odczuwam potrzeby zwracania się do Boga jako Matki, bo mówiąc do Niego: Ojcze, mam na myśli i w sercu zawsze coś więcej — Jego matczyną troskę, czułość, delikatność, podatność na zranienie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 14:45, 02 Sty 2024    Temat postu:

Tym razem nie ks. Hryniewicz, ale Tomasz Terlikowski i ks. Grzegorz Kramer. Warto więc zamieszczam.

Tomasz Terlikowski napisał:
"Upadek" Alberta Camus może być czytany z Listem do Rzymian. Oba te teksty przypominają - przynajmniej mi - że wbrew temu, co się nam czasem wydaje, to nie sąd, osądzanie jest istotą religii, że istotą religijności nie jest wiara w to, że ktoś nas osądzi, bo akurat doświadczenie osądzania przez innych mamy wszystkich. I są to sądy często ostateczne, nie znoszące usprawiedliwienia, nie dopuszczające łaski.

"...religie mylą się od chwili, gdy zaczynają moralizować i zasypywać przykazaniami. Nie potrzeba Boga, żeby wymyślić winę czy karać. Wystarczą do tego bliźni, wspomagani przez nas. Mówił pan o Sądzie Ostatecznym. Z całym szacunkiem, ale pozwoli pan, że się rozesmieję. Czekam nań że spokojem: poznałem to, co najgorsze, ludzkie wyroki. Dla nich nie ma okoliczności łagodzących, nawet dobra wola jest poczytywana za zbrodnię" - mówi tu Camus sędzia-pokutnik. I to są, przynajmniej dla mnie, najbardziej wstrząsające słowa tej książki.

Odpowiedzią na niej, realną nadzieją w świecie, który - co by nie mówić - bywa dokładnie taki jak ten opisany w "Upadku" są inne słowa, słowa św. Pawła z Listu do Rzymian. "Kto będzie oskarżał wybranych Boga? Bóg jest Tym, który usprawiedliwia. Kto potępi? Chrystus jest Tym, który umarł, więcej, zmartwychwstał, jest po prawicy Boga i wstawia się za nami." (Rz 8, 33-34) - przypomina Paweł.

Istotą chrześcijaństwa nie jest osądzanie, nie jest skazywanie, ale przebaczenie, przygarnięcie, Krzyż. Bóg jest radykalnie inny od nas. On nie przychodzi, by osądzić, ale by zbawić. I to jest cała nowość Ewangelii. Camus uświadamia z ogromną siłą.


Tomasz Terlikowski napisał:
Czas gdy Bóg staje się człowiekiem, a dokładniej, gdy objawia to światu, to dobry moment, by samemu stać się bardziej człowiekiem.


ks. Grzegorz Kramer napisał:
Za dużo w tym świecie Ciemności, by na końcu Miłość nie zwyciężyła. Tak, na końcu Bóg powie ostatnie słowo, będzie nim: Miłość. A na samym końcu Bóg przekona tych, którzy dziś mówią, że trzeba spełnić warunki. Przekona każdego. Przekona Miłością jakiej na tym świecie nie widzieliśmy.


Ostatnio zmieniony przez Katolikus dnia Wto 14:52, 02 Sty 2024, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Semele
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 09 Lis 2014
Posty: 21631
Przeczytał: 133 tematy


Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 17:06, 02 Sty 2024    Temat postu:

Ciekawe
[link widoczny dla zalogowanych]

[link widoczny dla zalogowanych]

Czy współczesny katolik ma wierzyć w piekło i jakie? Chrześcijańscy fundamentaliści pokroju dr Terlikowskiego uważają, że oczywiście ma wierzyć. No dobrze, ale właśnie jakie? Biblia jest tu bardzo oszczędna w słowach i opisach. Za to chrześcijaństwo jako zorganizowana religia obfituje w przerażające obrazy piekła jako miejsca tortur dusz potępionych. Przez wieki ta pedagogika piekła była pedagogiką strachu. Uszkodziła psychicznie niejednego katolika, wpędzając go w neurozę eschatologiczną.

Na mnie to jakoś nigdy nie działało. Nawet w wieku katechetycznym. Szczęśliwie katecheta nie był perwersyjny, nie dręczył nas piekielnymi horrorami w stylu tych opisanych wspaniale przez Joyce’a w ,,Portrecie artysty z lat młodości”. Trudno mi było pogodzić te piekielne strachy z słowami, że Bóg jest miłością.


Z współczesnych definicji piekła wszyscy pamiętamy Sartrowską: piekło to inni. Ale ta też mi nie odpowiada, bo przecież inni to może być też wsparcie.

Na gruncie teologii bardziej trafia do mnie, że piekło to odcięcie od Boga. Ale najbardziej dało mi do myślenia stanowisko ks. Wacława Hryniewicza, wybitnego polskiego ekumenisty. Hryniewicz uważa, że piekło jest puste (czyli de facto nie istnieje), bo Bóg w swej miłości zabrał stamtąd wszystkich grzeszników, nawet największych i najbardziej zatwardziałych.


Ostatnio zmieniony przez Semele dnia Wto 17:16, 02 Sty 2024, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 21:47, 02 Sty 2024    Temat postu:

Semele, jak coś cytujesz to bierz to w cudzysłów, bo ktoś może pomyśleć, że to co widać, to ty napisałaś od siebie.
No i fajnie jakbyś mi nie spamowała tematu. Masz swój blog to sobie tam załóż temat i wklejaj co tam lubisz. :szacunek:


Ostatnio zmieniony przez Katolikus dnia Wto 21:47, 02 Sty 2024, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Semele
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 09 Lis 2014
Posty: 21631
Przeczytał: 133 tematy


Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 17:57, 05 Sty 2024    Temat postu:

Katolikus napisał:
Semele, jak coś cytujesz to bierz to w cudzysłów, bo ktoś może pomyśleć, że to co widać, to ty napisałaś od siebie.
No i fajnie jakbyś mi nie spamowała tematu. Masz swój blog to sobie tam załóż temat i wklejaj co tam lubisz. :szacunek:


Jest link więc wiadomo , że to cytat. Będę nadal "spamować" od czasu do czasu. :wink: :)

Temat umieszczony na forum nie jest już Twój.




:* :wink:
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 0:43, 12 Sty 2024    Temat postu:

ks. Wacław Hryniewicz napisał:
Pytanie, czy to możliwe towarzyszy wielu ludziom. Także wybitnym filozofom. Oto jedna z dosadnych wypowiedzi Leszka Kołakowskiego: (…) nie mogę zrozumieć, jak jest możliwe w chrześcijańskim obrazie świata, by ludzie, którzy są zbawieni, a wobec tego nie tylko żadnego niedostatku nie odczuwają, ale oddaleni są od wszelkiego zła i cierpienia, nic w ogóle o istnieniu zła nie wiedzieli. Przecież nie mogą nie wiedzieć o cierpieniach innych! A skoro wiedzą, czy to możliwe, żeby to ich w ogóle nie poruszało? Jak to jest? Nie wiem i nie spotkałem się z żadnym wyjaśnieniem tej kwestii u chrześcijańskich pisarzy, oprócz tego, że mamy uwagę świętego Tomasza z Akwinu, iż zbawieni będą się radować na widok męczarni potępieńców – to straszne przecież, co Nietzsche też podkreśla. Mam nadzieję, że tak nie jest, że oni jednak się nie radują. Ale nie o to mi chodzi, tylko o to, czy oni mogą żyć w wiecznym weselu, zapominając w ogóle o tym, że świat doczesny jest tak pełen cierpienia. Nie znam odpowiedzi na to pytanie ze strony myślicieli katolickich. Może to rozważano, ale ja się z takimi rozważaniami nie zetknąłem” („Czas ciekawy, czas niespokojny”, cz. II. Z Leszkiem Kołakowskim rozmawia Zbigniew Mentzel, Kraków 2008 s. 85-86).
Radość z cierpienia potępionych często dawała znać o sobie w ciągu wieków. Już pod koniec II wieku Tertulian pisał w sposób daleko odbiegający od ducha Ewangelii. Jego słowa tchnęły pragnieniem pozagrobowej zemsty względem prześladowców i pogańskich władców tego świata. Był przekonany, że boski sąd nad niegodziwymi będzie kiedyś wielkim widowiskiem, którego oglądanie sprawi chrześcijanom wielką radość (De spectaculis,30). Nie jest to świadectwo odosobnione. Św. Augustyn sądził, że zbawieni nie będą w ogóle zdolni do odczuwania współczucia dla potępionych (De civitate Dei XXI,18). Wielu autorów usiłowało w ciągu wieków wykazywać, że wieczne cierpienie grzeszników nie tylko nie naruszy szczęścia zbawionych, ale wręcz przeciwnie – posłuży nawet do jego intensyfikacji. Postawa zbawionych, argumentowano, musi utożsamić się ze sprawiedliwością karzącego Boga. Patrząc na mękę potępionych będą odczuwać tym większą wdzięczność wobec Chrystusa, swego Zbawiciela.

W rozumowaniu tym przejawia się swoista logika. Postawa niewrażliwości i obojętności wobec losu potępionych łączy się w niej z poczuciem triumfu Boga nad Jego przeciwnikami i ostatecznego zwycięstwa Jego sprawiedliwości. Jeżeli Bóg odnosi zwycięstwo, trzeba się z tego cieszyć. Radość zbawionych jest Jego radością. Zapomnijmy zatem o losie potępionych, choćby to byli nawet nasi najbliżsi! Cieszmy się wraz z Bogiem! Św. Tomasz z Akwinu uważał, iż Bogu zgoła nie przystoi smucić się z czyjejś nędzy. W cierpieniu potępionych widział jedynie ciemne tło, na którym jeszcze wspanialej jaśnieją radość i szczęście świętych (STh I q. 21, a. 3; q. 23, a. 5 ad 3; SThSuppl. III,q. 97, a. 2).
Niebo tradycyjnej doktryny jest nieczułe na cierpienie zagubionych istnień ludzkich. Zatraca się wtedy całkowicie poczucie międzyludzkiej solidarności losów. Na bramie piekła w „Boskiej komedii” Dantego widnieje napis: „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie” Gdyby tradycyjna doktryna wiecznego piekła była prawdziwa, wówczas na bramie nieba należałoby również umieścić kategoryczne słowa: „Porzućcie wszelką miłość i współczucie wy, którzy tu wchodzicie!”

Poglądy o (dodatkowej) radości zbawionych z wiecznej kary dla niegodziwych pojawiają się również w argumentacji wielu późniejszych, a także współczesnych teologów różnych wyznań. Dowodzą oni, że relacje między ludźmi w życiu pozagrobowym różnić się będą całkowicie od obecnych. W rzeczywistości jest to argument zwodniczy. Miłość Boga obala nasze ludzkie wyobrażenia o Jego sprawiedliwości karzącej grzeszników wieczną męką. Nie kieruje się On logiką obrażonego honoru: nieskończona obraza, a więc także nieskończona i wieczna kara. Tymczasem sprawiedliwość Boga wyraża się najpełniej przez miłosierdzie i przebaczenie. Nie jest na miarę naszych ludzkich wyobrażeń. Bóg sprawiedliwy jest Bogiem miłującym i miłosiernym. Ludzkie poczucie sprawiedliwości karzącej łatwo przeradza się w uczucie zemsty, okrucieństwa i nienawiści. Skłania do tego, aby bez oporu godzić się z myślą o wiecznej karze, a nawet znajdować z tego powodu dodatkową radość.

Świadomość chrześcijańska nie została jeszcze do głębi przeobrażona duchem Ewangelii. Motyw lęku przed potępieniem łączy się w niej z zadowoleniem z wiecznej kary należnej niegodziwym. Ginie wówczas najpiękniejsza i najśmielsza z ludzkich nadziei – nadzieja na ostateczne pojednanie wszystkich istot rozumnych. Zamiera wówczas także dar współczucia, współczującego serca człowieka i modlitwy wstawienniczej, aby wszyscy zostali zbawieni, czyli uratowani i ocaleni.

Obrońcy wiecznych mąk nie są w stanie wyjaśnić, jak zbawieni mogą bez końca cieszyć się szczęściem nieba, podczas gdy ich najbliżsi – matki i ojcowie, córki i synowie, żony i mężowie – oraz przyjaciele i znajomi będą wiecznie znosić straszliwe męki w piekle. Nie sposób wówczas mówić, że Bóg będzie prawdziwie „wszystkim we wszystkich” (1 Kor 15,28), skoro istnieje wieczne piekło, a w nim ludzie przeklinający Boga, który, mieniąc się ich Ojcem, opuścił ich na zawsze w stanie zatracenia. Ci ludzie to nie martwe przedmioty, lecz żywe osoby stworzone na obraz i podobieństwo Boga, które pomimo swoich win zachowują przecież swój rozum, wolę i uczucia. Są istotami myślącymi i zdolnymi do samo-refleksji. Mają one swoich bliskich i za życia łączyły je więzi przyjaźni z wielu innymi. Sam Bóg, ich Stwórca, zapewniał, że umiłował świat i że z miłości Jego Syn oddał swoje życie dla ich ocalenia. W rzeczywistości tak wielu ludzi na świecie nie miało nawet szansy przekonać się, że Bóg jest miłością, gdyż prawdziwej miłości sami nigdy w życiu nie zaznali.

Odnoszę często wrażenie, iż żarliwi głosiciele wiecznego piekła nie zdają sobie sprawy z konsekwencji swoich przekonań. Wydają się uspokajać myślą, że cokolwiek się zdarzy, Bóg i tak uczyni to, co dla człowieka najlepsze. Czy wieczna męka może być czymś najlepszym? Ten sposób myślenia poniża Boga i czyni Go pod tym względem istotą moralnie niższą od człowieka. Czy Bóg przedstawiany w takim świetle zasługuje na miłość? Jezus nie ukazywał takiego oblicza Stwórcy wszechświata. Kazał zwracać się do Niego jako do troskliwego i dobrego Ojca wszystkich ludzi.

Z doświadczenia znamy zdumiewający paradoks miłości. Z jednej strony to ona stanowi o największym szczęściu człowieka, z drugiej zaś czyni go najbardziej podatnym na zranienie, uwrażliwia na nieszczęście i cierpienie innych. Im więcej mam w sobie miłości do najbliższych mi ludzi, tym bardziej obchodzi mnie ich życie oraz ich los ostateczny. Nie mógłbym być szczęśliwy wiedząc, że spotyka ich największe nieszczęście i ostateczne zatracenie. Nic nie jest w stanie zrekompensować człowiekowi utraty kogoś, z kim łączyły go więzi ludzkiej miłości i przyjaźni. To właśnie miłość uniemożliwiałaby wtedy przeżywanie prawdziwego szczęścia. Łączy ona ludzi ze sobą najbardziej intymnie, przenika w głąb całe ich jestestwo. Szczęście jednej osoby jest wtedy złączone ze szczęściem drugiej.

W przeciwnym razie Stwórca musiałby zmienić ludzką jaźń i tożsamość, ukształtowane w ciągu życia przez wzajemne relacje osobowe. Musiałby dokonać jakiejś eschatologicznej LOBOTOMII, czyli wycięcia pewnych części mózgu na wzór operacji medycznej. W ten sposób wymazałby z umysłu i pamięci zbawionych wszelką wiedzę o potępionych na zawsze osobach, aby nie doświadczały bólu ani wyrzutów sumienia z ich powodu. Jest to wszakże przypuszczenie bezpodstawne i niegodne Boga. W przypadku całej rodziny skazanej na wieczne męki znaczyłoby to, że Stwórca usunie na zawsze wszelką pamięć o rodzicach i najbliższych, jakby w ogóle nigdy nie istnieli… Trudno pomyśleć, że ukryje On przed zbawionymi rzeczywistą porażkę zbawienia. Nie byłoby to Jego prawdziwe zwycięstwo nad złem i grzechem. Kto rzeczywiście miłuje, nie chciałby pozostawać w niewiedzy co do losu ukochanych osób. Nie chciałby, żeby zostały całkowicie usunięte z jego pamięci. Wszelka myśl o eschatologicznym okaleczeniu umysłu jest zgoła niedorzeczna.

To prawda, że ludzka pamięć, wrażliwość i wyobraźnia mogą podsuwać na myśl osoby, które trudno miłować. Czy można miłować tych, którzy wyrządzili innym nieodwracalną krzywdę i pogrążyli miliony ludzi w rozpaczy i cierpieniu? Mistrz z Nazaretu przypomniał w Kazaniu na Górze o nakazie samego Boga: „Miłujcie waszych wrogów” (Mt 5,44). „Najwyższy” jest „dobry dla niewdzięcznych”. A z tego wniosek: „Bądźcie miłosierni, jak miłosierny jest wasz Ojciec” (Łk 6,35-36). Nakaz miłowania nieprzyjaciół sprawia nam od wieków najwięcej trudności. Jego urzeczywistnienie, bez pomocy Bożej byłoby praktycznie niemożliwe. Jeśli Bóg nakazuje, sam czyni tak pierwszy. Wszyscy jesteśmy Jego dziećmi. Jego miłość nikogo nie wyłącza. Jest Zbawicielem wszystkich. Nie przestanie przyciągać ku sobie także najbardziej zatraconych w swoim człowieczeństwie. Jeśli prawdziwie miłuje wszystkich ludzi, uczyni wszystko, by wszystkich wyzwolić i ocalić. Ta nadzieja otwiera serce i wyzwala od koncentracji jedynie na własnym szczęściu.

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 3:27, 15 Sty 2024    Temat postu:

Cytat:
Nadzieja na powszechne zbawienie

Z ks. prof. dr hab. Wacławem Hryniewiczem OMI - dyrektorem Instytutu Ekumenicznego na KUL-u rozmawia Adam Langhammer SP

----
Jak Ksiądz Profesor zareaguje, gdy spotka Ksiądz w niebie Hitlera, Stalina i tych wszystkich ludzi, których powszechnie uważa się za wcielenia diabła?

Będę się cieszył, że Bóg jest tak wielki, tak dobry, tak łaskawy, tak mądry, że potrafi pojednać tych ludzi, których uważamy za tyranów, którzy położyli się cieniem na życiu milionów ludzi. Będę się cieszył, że w nowej rzeczywistości, przerastającej nasze wyobrażenia, Bóg potrafił pojednać ofiary z tymi, którzy ludzkie życie uczynili gehenną. Nie będzie to dla mnie powodem do zgorszenia. Wręcz przeciwnie, myślę już teraz, że stanowi to tym większy powód do sławienia Boga. Być może nie pojmujemy tego za życia, bo mamy zbyt wielkie i zbyt bolesne urazy, ale po drugiej stronie – wierzę – przebacza się inaczej, łatwiej, mając więcej rozeznania, więcej światła oraz więcej mądrości.

Jeśli Jezus Chrystus umarł za wszystkich, to czy w ogóle ktoś może być potępiony?

Kategoria „potępienia” pojawia się raczej z powodu niedobrego przekładu niektórych wyrażeń biblijnych. Jezus nie wspomina o potępieniu. Jezus mówi o sądzie i stanie, który nazywa Gehenną. Kiedy jakiś tekst biblijny traktuje o tym, że ktoś będzie „zasądzony”, czyli że będzie podlegał sądowi i otrzyma wyrok, od razu tłumaczymy: „będzie potępiony”. Ma to miejsce na przykład w Ewangelii św. Jana (3,17-18). Przekład „będzie potępiony” rozbija wręcz logikę tekstu akcentującego miłość Boga, który tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego posłał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3,16). Przekład Biblii Tysiąclecia mówi kategorycznie o potępieniu, podczas gdy tam jest cały czas mowa o sądzie.

Dlatego wolę posługiwać się terminologią biblijną i mówić, że ktoś „zatraca się” lub „gubi się” w swoim człowieczeństwie. Jest to zgodne z metaforyką przypowieści Jezusa o zgubionej drachmie i zagubionej owcy (Łk 15). Bóg szuka tego, kto się zagubił, a kogo my skłonni jesteśmy nazywać „potępionym”. Król w przypowieści o Sądzie Ostatecznym mówi: „Odstąpcie ode Mnie przeklęci w ogień wieczny...” (Mt 25,41; przekład Biblii Tysiąclecia: „Idźcie precz...” skłania się znowu w kierunku „potępienia”). Owi „przeklęci” to ci, na których zaciążyło przekleństwo innych, przeklinani przede wszystkim przez ludzi pokrzywdzonych. Wystarczy przyjrzeć się uważnie strukturze tej przypowieści, by zobaczyć, że Bóg nikogo nie przeklina ani nie potępia. To człowiek wprowadza się w stan zatracenia z powodu grzesznego zamknięcia się w sobie. W tym sensie sam sprowadza na siebie karę. Ze strony Boga jest to kara terapeutyczna, która ma prowadzić do uleczenia chorej wolności. Ogień jest symbolem oczyszczenia. Kara wyczerpująca się w samej negatywności karania prowadzi do nikąd. Jest pozbawiona sensu. Jako taka byłaby niegodna Boga. Sensem kary jest jej cel leczniczy, pedagogiczny i rehabilitacyjny.

Czy Ksiądz daje do zrozumienia, że piekło, o którym naucza Kościół katolicki, iż będzie wieczne (w sensie: nieskończone), kiedyś się skończy? Czy to nie jest sprzeczne z nauką Kościoła? Jak należy rozumieć tę „wieczność”?

Piekło, czyli Gehenna w nazewnictwie Jezusa, jest stanem strasznym, bolesnym, którego kresu człowiek nie może przewidzieć. Stąd przymiotnik „wieczny”. W starożytnej grece określał on rzeczywistość, której końca, patrząc w przyszłość, nie sposób dojrzeć. Różne pojęcia „wieczności” należy odróżniać od siebie – zwłaszcza w odniesieniu do rzeczywistości, która nie jest Bogiem. Wieczności Boga nie można postawić na równi z „wiecznością” stanu zagubienia czy zatracenia. Zatracenie to stan przejściowy i tymczasowy.

Rzecz jasna, że tego rodzaju spojrzenie zderza się z oficjalną nauką Kościołów chrześcijańskich. Mówię w liczbie mnogiej, bo inne Kościoły w swoim nauczaniu także opowiadają się za tradycyjną interpretacją wypowiedzi Biblii o Gehennie w sensie wiecznej, czyli nieskończonej kary. Przyjmując dosłowną interpretację infernalnych wypowiedzi biblijnych, pozostawiają na uboczu teksty mówiące o nadziei. Ta druga seria wcale nie jest mało znacząca. Bynajmniej! Nie przywykliśmy jednak do odnajdywania oznak powszechnej nadziei w innych wypowiedziach Pisma Świętego.

Pewne orzeczenia Kościoła czekają na reinterpretację. Mówię to z pełną świadomością. Trzeba przede wszystkim zwrócić uwagę na kontekst historyczny niektórych decyzji doktrynalnych. Mam nadzieję, że w przyszłości ortodoksja katolicka będzie bardziej otwarta na perspektywę nadziei na powszechne zbawienie. Podkreślam: nadziei, bo nie można arogancko głosić jej jako doktrynalnej pewności. Również sprawy ostateczne widzimy, wedle określenia Apostoła Pawła, jakby w zwierciadle, niejasno (1 Kor 13,12). Pamiętajmy, że starożytne zwierciadła z polerowanego metalu pozwalały bardzo niewyraźnie zobaczyć swoje odbicie! Myślę, że w interpretacji takich słów, jak „wieczny”, „kara”, Gehenna czeka nas jeszcze wiele niespodzianek. Na razie dostrzec można tylko ostrożne próby otwarcia się ze strony Magisterium kościelnego, ale dominuje raczej pedagogia lęku przed piekłem i wieczną karą. Nie przeczę, że piekło istnieje, ale stale pokazuję nadzieję, że jest to stan przejściowy i terapeutyczny. Nadzieję taką dają mi wypowiedzi Pisma i niektórzy wielcy Ojcowie Kościoła wschodniego.

Czy niechęć mówienia o takiej nadziei nie wynika z lęku przed utratą wolności? Skoro Bóg i tak mnie zbawi, to na czym polega moja wolność?

Tak, kwestia wolności jest bardzo istotna dla całej sprawy. Obrońcy nauki o wieczności piekła wynoszą wręcz ideał ludzkiej, stworzonej wolności tak wysoko, że sam Bóg jest wobec niego bezradny. Szanuje do końca zły wybór człowieka i dlatego nie ma wyjścia z sytuacji, bo w momencie śmierci następuje krystalizacja woli człowieka. Tymczasem inna intuicja, powtarzana w ciągu wieków, mówi o tym, że Bóg nie odważyłby się dać nam takiego daru, którego nie mógłby w nas ocalić. On go nie niszczy, On go respektuje do końca, ale nie pozostawia chorej, zbuntowanej wolności samej sobie. Wolność może być rzeczywiście zdegenerowana, zaślepiona, jednakże oddziaływanie Boże od wewnątrz trwające nawet – po ludzku mówiąc – przez „wieki wieków”, sprawia, że ta wolność może podlegać terapii i uzdrowieniu.

Ze strony Boga nie będzie to amnestia. Główny problem polega na tym, czy ludzka wolność może być uleczona. Tradycyjna eschatologia stawia barierę miłosierdziu Bożemu. Uczy ona, że miłosierdzie rozciąga się tylko do momentu śmierci człowieka, a po śmierci pozostaje już tylko sprawiedliwość. Tradycja Wschodu chrześcijańskiego jest bardziej elastyczna i przedłuża proces dojrzewania, leczenia ludzkiej wolności także na drugą stronę życia. Bóg nie rezygnuje ze swojego daru. Potrafi go od wewnątrz leczyć i przeobrażać. Kategoria Boskiego przyciągania przez dobro i piękno jest bardzo ważną kategorią biblijną.

W tym kontekście niestrudzenie przypominam słowa Jezusa z Ewangelii Janowej (12, 32): A Ja, gdy zostanę wywyższony nad ziemię, pociągnę wszystkich do siebie. Te słowa mówią o ogromnej, osobowej przyczynowości przyciągania. Siła tego przyciągania tkwi w tym, co uczynił On dla naszego zbawienia w swoim oddaniu, uniżeniu i miłości do końca (J 13,1). Bóg oddziałuje na ludzką wolę nie swoją wszechmocą (wtedy by ją zniszczył!), lecz przez uniżenie i ofiarną miłość swojego Syna. Ma takie argumenty do przekonania stworzonej wolności, jakich my nie znamy po tej stronie życia. Dlatego można mówić – czerpiąc intuicje z Pisma i z dzieł Ojców Kościoła – o tym, że ludzka wolność bynajmniej nie jest zniweczona. Człowiek będzie opierał się tak długo, jak będzie chciał, tyle że jest to wówczas ciągłe zniewolenie samego siebie. Jak długo człowiek nie chce przyjąć Boga, przedłuża się stan jego gehenny. Nie wiemy, jak długo trwają losy stworzenia zbuntowanego. Można jednak mieć nadzieję na to, że istota wolna zostanie uszanowana do końca w swojej wolności. Stwórca i Zbawiciel nie przestanie jednak pociągać jej ustawicznie ku sobie, leczyć i przemieniać.

Czy Jezus swoją śmiercią zbawił Szatana? Czy zatem Szatan może pojednać się z Bogiem?

Nadzieja, o której mówię, nie wyklucza żadnego rozumnego stworzenia. Nie wyklucza również Szatana. Ten, którego nazwano Kyriosem (Panem), któremu jest dana wszelka władza w niebie i na ziemi (Mt 28,18), wstępuje również w niezbadane głębie tego, co nazywamy satanizmem. Boży Duch, który przenika wszystko, nawet głębokości Boga samego (1 Kor 2,10), ma dostęp do tajników wolności swoich stworzeń. Trudno, rzecz jasna, wyciągać z tego daleko idące wnioski, bo wypowiedzi Biblii na temat losów Szatana są bardzo oszczędne. Nadzieja na ocalenie demonów żyje w tradycji chrześcijańskiej. Głosili ją wielcy Ojcowie Kościoła wschodniego, tej miary co Grzegorz z Nyssy oraz Izaak Syryjczyk. Kto wczyta się w ich śmiałe wypowiedzi, nie oprze się myśli, jak niezwykły i wspaniały jest Bóg, który również istot najbardziej godnych politowania nie pozostawia ich własnemu losowi. Jeżeli Jezus mówi o miłości nieprzyjaciół, to czy ona nie zobowiązuje także do tego, by wstawiać się za Nieprzyjacielem, którego ludzie wykluczają z wszelkiej modlitwy? W tradycji Wschodu spotykamy świętych, którzy mieli odwagę modlić się za Złego, ażeby – o ile to możliwe – i on został pojednany, żeby i on zobaczył swoją ślepotę, granice swojej dumy i uznał się za istniejące z dobroci Boga stworzenie. Wiele jest tego rodzaju intuicji w tradycji chrześcijańskiej. Pojawiają się także w naszej literaturze, m.in. w pismach Stanisława Vincenza. To, co się dokonało w śmierci Jezusa i Jego zmartwychwstaniu jest obietnicą dla wszechświata, dla wszystkich istot, dla całego kosmosu, także dla tego materialnego i nieożywionego.

Jak należałoby się modlić za Szatana?

Odpowiednie miejsce na tę modlitwę jest chyba w Ojcze nasz, kiedy mówimy „i zbaw nas ode złego”. W tym miejscu wschodni mistycy i Ojcowie Kościoła chętnie dodawali: i samego Złego zbaw od jego złości. Ocal go, on jest także Twoim stworzeniem. Przeciwnikiem jest tylko w naszym świecie. W Ewangelii Jezus nazywa Szatana księciem „tego świata” (por. J 12,31). Czas jego działania jest ograniczony do tego świata. W przeszłości myśl o modlitwie za Szatana wywoływała przerażenie. Gdy Giovanni Papini napisał swoją książkę Il Diavolo (Diabeł), w której zalecał miłosierdzie i wstawiennictwo za diabłem, został potępiony przez Piusa XII. Myślę, że stopniowo czas dojrzewa ku temu, ażeby chrześcijanie duchowo poszerzali zakres swojej modlitwy. Trzeba się modlić tak, jak serce dyktuje, bez wymyślania specjalnych formułek. Jak prosimy o ocalenie nas, jak zwracamy się w Zdrowaś Maryjo do Matki Bożej, aby w godzinie śmierci wstawiała się za nami, tak możemy równocześnie, choćby błyskiem myśli, poszerzać modlitwę o ten właśnie wątek.

Patrząc na zło świata, odruchowo czujemy niechęć, by modlić się za tego, który jest sprawcą zła...

Opór bierze się stąd, że krzywdy i cierpienia przesłaniają oczy człowieka. Nie zwalajmy wszystkiego na Szatana, bo sam człowiek potrafi wyzwalać w swoim człowieczeństwie jego ciemną stronę. Jak istnieje – mówiąc językiem tradycji wschodniej – „bogoczłowieczeństwo”, tak istnieje też jego przeciwieństwo – „bestialoczłowieczeństwo”.

W obliczu zła w świecie odczuwamy trudną do przekroczenia barierę psychologiczną. Chrześcijanin jest jednak człowiekiem, który usiłuje rozumieć to, co czyni sam Bóg. Jezus potrafił wybaczyć swoim oprawcom: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23,34). Usprawiedliwia wręcz ludzką niewiedzę, głupotę, religijne zacietrzewienie, ignorancję. W złu, które czynimy, nie zawsze jest tylko złość. Jest też wiele innych zawinionych racji, dla których zło w świecie istnieje i które sami tak często pomnażamy. Pomnaża je zwłaszcza błędne wychowanie i nieszczęśliwe dzieciństwo. Ludzie wychowywani przez tresurę, bici w dzieciństwie, oddają zło w późniejszym życiu. Coś się w nich załamało, zatracili zdolność współczucia i rozumienia innych. Widać to na przykładzie tyranów XX wieku. Wszyscy to ludzie bici: i Hitler, i Stalin, i Ceauşescu, i Mao Tse-tung. Jedno pokolenie przygotowuje zło drugiemu pokoleniu. Przebaczać jest rzeczą naprawdę trudną, ale tego uczy mądrość Ewangelii.

Teologia klasyczna mówi, że śmierć jest konsekwencją grzechu pierworodnego. Czy dlaczego boimy się śmierci?


Wiele rzeczy łączymy z grzechem pierworodnym, choć nie umiemy precyzyjnie wyjaśnić, na czym on polega. Jeżeli wziąć poważnie ewolucyjną perspektywę wyłaniania się gatunków i powstania człowieka, to śmierć była jeszcze przed pojawieniem się człowieka. Jest to normalna wymiana pokoleń. Po grzechu pierworodnym zmienił się natomiast nasz sposób przeżywania śmierci. Odbieramy ją boleśnie, lękamy się jej, nie widząc drugiego brzegu, nie znając portu docelowego. Ale musimy odchodzić, żeby zrobić miejsce tej ogromnej ilości istot, które przyjdą po nas. Śmierć kładzie kres pewnemu etapowi istnienia, złym wyborom, czynieniu zła. Człowiekowi przygniecionemu cierpieniem śmierć jawi się jako wyzwolenie, bo pragnie on już odejść z tego świata. Istnieje konieczność śmierci, która pozwala człowiekowi uczestniczyć w czymś większym. Oczywiście, jest to perspektywa wiary, której nie dostrzega człowiek niewierzący.

Czy śmierć jest koniecznością, czy nie ma innego sposobu przejścia na tamten świat?

Nie ma innego sposobu! Jednostki duchowo bardziej dojrzałe potrafią przeżywać śmierć bardzo pogodnie. Nie łudźmy się jednak – nawet wielcy święci wychowani na tradycyjnej eschatologii odchodzili z tego świata z wielkim przerażeniem i bojaźnią. Jeżeli przed człowiekiem roztacza się wizję strasznego Sądu Ostatecznego i możliwości wiecznego potępienia, wtedy śmierć jest bardziej przerażająca. Nadzieja ma to do siebie, że rozjaśnia śmierć, czyni ją bardziej pogodną, bardziej ludzką. Dzięki nadziei czujemy, że miłosierdzie Boga roztacza się także po drugiej stronie. Jest to miłosierdzie Kogoś bardzo mądrego, kto w swojej pedagogii przewidział proces leczenia i przezwyciężania winy również po drugiej stronie życia.

Czego więc potrzeba, aby śmierci się nie bać?

Trzeba nadziei! Trzeba spojrzenia na to, że przed nami tylu ludzi odchodziło i po nas tylu jeszcze odejdzie. Nie lękajmy się Boga! Ufajmy, że On poradzi sobie z naszymi „zaległościami”, jeżeli my nie zdążymy. Często powtarzam to ludziom, którym nagle umarł ktoś bliski, którzy się martwią o to, co z nim będzie.

Całe stworzenie będzie brało udział w odnowieniu świata, więc co się stanie z moim pieskiem i kotkiem?

Zmartwychwstanie Jezusa jest obietnicą dla każdego stworzenia. Oczywiście, że wyobraźnia zaraz może podsunąć nam obraz wszelkiego rodzaju robactwa i innych istot, przed którymi się wzdrygamy. Stworzenia, które zadają cierpienie, trują, niszczą czy pożerają, budzą w nas przerażenie. Ale już w Księdze Izajasza mamy proroctwo o lwie, który będzie się pasł razem z barankiem; czytamy, że dziecko będzie wkładać rękę do nory żmiji (por. Iz 11,6-8). To jest wizja stworzenia pojednanego, wizja wszechogarniającego shalom (pokoju) jako daru Boga. Tak więc na pytanie o pieski i kotki można śmiało odpowiedzieć, że się przy nas odnajdą.

Nie dziwię się Amerykanom, którzy stawiają nagrobki ulubionym zwierzętom, kotom czy psom. Jest to pewna forma ludzkiej miłości do tego, co istnieje – do wielkiego cudu istnienia. Tego rodzaju spojrzenie na przyszły los naszych ulubieńców pogłębia jeszcze bardziej szacunek do życia, radość z tego, że jest tyle bogactwa w życiu, że jest tyle różnych istot i że ich los jest z nami solidarnie zespolony. Nie możemy wyobrazić sobie prawdziwego szczęścia w przyszłości, gdybyśmy nie dostrzegli, że i przyroda będzie miała w tym udział. Niezwykły 8 rozdział Listu św. Pawła do Rzymian mówi, że całe stworzenie oczekuje wyzwolenia dzieci Bożych, aby uczestniczyć w ich chwale.

Jak będzie wyglądał koniec świata, czyli Paruzja?

Greckie słowo parousía oznacza nie tylko przyjście, ale także obecność. Paruzja w świetle współczesnej teologii, także katolickiej, łączy się ze śmiercią. Istnieją dwa sposoby widzenia spraw ostatecznych. Jeden – linearny, który wydłuża bieg ludzkich dziejów i widzi Paruzję gdzieś na ich końcu, daleko w przyszłości. Z tego punktu widzenia oczekiwanie na rychłe przyjście Pana traci na swej realności. Umrzesz, potem będziesz oczekiwał w stanie pośrednim, między śmiercią a zmartwychwstaniem.

Wedle innej wizji, wchodząc w śmierć, wchodzimy w świat, w którym nie obowiązują już prawa czasu ziemskiego. Taka koncepcja widzi Paruzję w śmierci człowieka i skraca oczekiwanie na przyjście Chrystusa. Wystarczy śmierć, a już spotykasz się z Panem ludzkich dziejów, Chrystusem, Sędzią i Zbawicielem w jednej Osobie. Paruzji, a tym bardziej sądu, nie trzeba sobie wyobrażać jako wszechświatowego zbiegowiska. To są tylko ludzkie wyobrażenia! Tamten świat ma przestrzeń pojemną. Sąd nie jest żadnym widowiskiem. Dokonuje się wewnątrz istoty rozumnej. Ma ona tyle światła wewnątrz, że osądza siebie w spotkaniu z tą światłością promieniującą, którą jest Bóg. Ta wizja jest mi o wiele bliższa niż tradycyjna.

Jak mówić o rzeczach ostatecznych?

Nie powinno się mówić o „rzeczach ostatecznych” tylko o wydarzeniach ostatecznych.

Jak więc należy o nich mówić?

Możemy o nich mówić w świetle tego, jaki jest Bóg, do którego zmierzamy. On jest naszym kresem. On jest naszą przyszłością. On jest naszą nadzieją. On jest tym, który ma ogarnąć wszystko i być „wszystkim we wszystkich” (1 Kor 15,28). Nasze widzenie tych spraw i wydarzeń zależy od naszego obrazu Boga. Jeżeli Bóg jest Mądrością i Miłością (bynajmniej nie miłością naiwną, płytką, tylko Miłością najmądrzejszą!), jeżeli jest to Bóg, któremu możemy nadać miano największego Pedagoga świata, Lekarza ludzkości – to możemy ufać, że Jego pedagogia nie zawodzi.
W przeciwnym razie cała ekonomia stworzenia i zbawienia ponosiłaby wielką i trudną do zrozumienia porażkę. Wystarczy choćby jedna istota niespełniona i zatracona, żeby mówić o niepowodzeniu Bożego planu. Mam nadzieję na to, że najlepszy Bóg i najmądrzejszy Pedagog jest Pedagogiem najskuteczniejszym, że potrafi przezwyciężyć to, co dla nas jest paradoksem i antynomią. Wierzę, że potrafi leczyć to, co nam wydaje się nieuleczalne; że potrafi odnaleźć to, co wydaje się definitywnie zatracone. Trzeba snuć nasze refleksje z wielkim zaufaniem do mądrości, dobroci i pedagogii Boga. Wierzę, że nadzieja naprawdę nie zawodzi!

[link widoczny dla zalogowanych]

Kilka wartych szczególnego zapamiętania zdań:

Będę się cieszył, że w nowej rzeczywistości, przerastającej nasze wyobrażenia, Bóg potrafił pojednać ofiary z tymi, którzy ludzkie życie uczynili gehenną.

Być może nie pojmujemy tego za życia, bo mamy zbyt wielkie i zbyt bolesne urazy, ale po drugiej stronie – wierzę – przebacza się inaczej, łatwiej, mając więcej rozeznania, więcej światła oraz więcej mądrości.

Bóg szuka tego, kto się zagubił, a kogo my skłonni jesteśmy nazywać „potępionym”.

Ze strony Boga jest to kara terapeutyczna, która ma prowadzić do uleczenia chorej wolności. Ogień jest symbolem oczyszczenia. Kara wyczerpująca się w samej negatywności karania prowadzi do nikąd. Jest pozbawiona sensu. Jako taka byłaby niegodna Boga. Sensem kary jest jej cel leczniczy, pedagogiczny i rehabilitacyjny.

Stąd przymiotnik „wieczny”. W starożytnej grece określał on rzeczywistość, której końca, patrząc w przyszłość, nie sposób dojrzeć.

inne Kościoły w swoim nauczaniu także opowiadają się za tradycyjną interpretacją wypowiedzi Biblii o Gehennie w sensie wiecznej, czyli nieskończonej kary.

Pewne orzeczenia Kościoła czekają na reinterpretację.

Obrońcy nauki o wieczności piekła wynoszą wręcz ideał ludzkiej, stworzonej wolności tak wysoko, że sam Bóg jest wobec niego bezradny. Szanuje do końca zły wybór człowieka i dlatego nie ma wyjścia z sytuacji, bo w momencie śmierci następuje krystalizacja woli człowieka. Tymczasem inna intuicja, powtarzana w ciągu wieków, mówi o tym, że Bóg nie odważyłby się dać nam takiego daru, którego nie mógłby w nas ocalić.

wolność może podlegać terapii i uzdrowieniu.

Tradycyjna eschatologia stawia barierę miłosierdziu Bożemu. Uczy ona, że miłosierdzie rozciąga się tylko do momentu śmierci człowieka, a po śmierci pozostaje już tylko sprawiedliwość. Tradycja Wschodu chrześcijańskiego jest bardziej elastyczna i przedłuża proces dojrzewania, leczenia ludzkiej wolności także na drugą stronę życia. Bóg nie rezygnuje ze swojego daru. Potrafi go od wewnątrz leczyć i przeobrażać.

Bóg oddziałuje na ludzką wolę nie swoją wszechmocą (wtedy by ją zniszczył!), lecz przez uniżenie i ofiarną miłość swojego Syna. Ma takie argumenty do przekonania stworzonej wolności, jakich my nie znamy po tej stronie życia.

Nadzieja na ocalenie demonów żyje w tradycji chrześcijańskiej. Głosili ją wielcy Ojcowie Kościoła wschodniego, tej miary co Grzegorz z Nyssy oraz Izaak Syryjczyk.

To, co się dokonało w śmierci Jezusa i Jego zmartwychwstaniu jest obietnicą dla wszechświata, dla wszystkich istot, dla całego kosmosu, także dla tego materialnego i nieożywionego.

Trzeba się modlić tak, jak serce dyktuje, bez wymyślania specjalnych formułek.

krzywdy i cierpienia przesłaniają oczy człowieka.

Jezus potrafił wybaczyć swoim oprawcom: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23,34). Usprawiedliwia wręcz ludzką niewiedzę, głupotę, religijne zacietrzewienie, ignorancję.

Ludzie wychowywani przez tresurę, bici w dzieciństwie, oddają zło w późniejszym życiu. Coś się w nich załamało, zatracili zdolność współczucia i rozumienia innych. Widać to na przykładzie tyranów XX wieku. Wszyscy to ludzie bici: i Hitler, i Stalin, i Ceauşescu, i Mao Tse-tung. Jedno pokolenie przygotowuje zło drugiemu pokoleniu. Przebaczać jest rzeczą naprawdę trudną, ale tego uczy mądrość Ewangelii.

Jeżeli wziąć poważnie ewolucyjną perspektywę wyłaniania się gatunków i powstania człowieka, to śmierć była jeszcze przed pojawieniem się człowieka.

Sąd nie jest żadnym widowiskiem. Dokonuje się wewnątrz istoty rozumnej. Ma ona tyle światła wewnątrz, że osądza siebie w spotkaniu z tą światłością promieniującą, którą jest Bóg.

Jeżeli Bóg jest Mądrością i Miłością (bynajmniej nie miłością naiwną, płytką, tylko Miłością najmądrzejszą!), jeżeli jest to Bóg, któremu możemy nadać miano największego Pedagoga świata, Lekarza ludzkości – to możemy ufać, że Jego pedagogia nie zawodzi.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 11:57, 15 Sty 2024    Temat postu:

Cytat:
Krzysztof Tomasik (KAI): Posłużę się tytułem rozdziału jednej z ostatnich książek Księdza Profesora: Dokąd zmierzasz, ekumenio, w 40 lat po zakończeniu Soboru Watykańskiego II? Co można uznać za sukcesy dialogu ekumenicznego, co za jego porażki i jakie wyzwania przed nim stoją?

Ks. prof. Wacław Hryniewicz: Często zadaję sobie to pytanie: „Dokąd zmierzasz, ekumenio?”. Przed 40 laty zapoczątkowany został na Soborze Watykańskim II, po latach oporu i niechęci, odważny proces otwarcia się Kościoła rzymskokatolickiego na ekumenizm. Nie trzeba traktować soborowego dekretu o ekumenizmie jako ostatniego słowa ze strony naszego Kościoła. Są w nim zagadnienia, które domagają się dalszych ustaleń i pogłębień.

KAI: Jakie na przykład?

– Jednym z takich zagadnień jest przyznanie w dekrecie chrześcijanom innych wyznań jedynie „elementów bądź dóbr, dzięki którym razem wziętym sam Kościół się buduje”. W Kościele rzymskokatolickim wciąż funkcjonuje przekonanie, że w nim zawarta jest cała „pełnia łaski i prawdy” oraz „pełnia zbawczych środków”, podczas gdy u innych chrześcijan są tylko owe „elementy”. Sformułowania te zdradzają urzeczowione rozumienie prawdy. Tymczasem Prawda ma charakter personalistyczny. Dla chrześcijanina jest nią przede wszystkim Chrystus. On sam powiedział: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem” (J 14,6). Dekret o ekumenizmie wprowadza pojęcie „hierarchii prawd”. Wskazuje ono, że w nauce katolickiej istnieje pewien porządek prawd z racji ich powiązania z samymi podstawami wiary chrześcijańskiej. Nie można wszystkiego stawiać na tym samym poziomie. Nie wszystko jest równie ważne pod względem treści. Idea hierarchii prawd odwodzi wzrok Kościoła od niego samego i kieruje na podstawowe prawdy chrześcijaństwa: o Trójcy Świętej, o Chrystusie, o wejściu Boga w dzieje, o Duchu Świętym, który dzieje ludzkości prowadzi do ostatecznego spełnienia. To są najważniejsze sprawy, które nadają oblicze chrześcijaństwu. W dekrecie sprawa „hierarchii prawd” została wspomniana niejako mimochodem, ale jest to bardzo ważna idea, którą w swoim czasie określono nawet jako rewolucyjną. Trzeba wyciągać z niej dalsze konsekwencje.

Najważniejszym osiągnięciem Soboru Watykańskiego II w sprawie ekumenizmu jest zmiana nastawienia do innych Kościołów. Dzięki temu możemy mówić o zapoczątkowanej wówczas w naszym Kościele erze dialogu.

KAI: Tych dialogów jest tak dużo, że można się w nich pogubić. Podpisano wiele dokumentów. Jak ogarnąć ich treść i wcielić ją w życie?

– Nieraz z pewną dozą ironii mówi się, że w ten sposób powstaje „papierowa ekumenia”. Dzisiaj niektórzy już krytycznie patrzą na to mnożenie uzgodnionych dokumentów, które później nie znajdują rezonansu w życiu Kościołów. Zwraca się uwagę na to, że trzeba dążyć do jedności w „pojednanej różnorodności”. Jak jednak pojednać przeciwieństwa w doktrynie? Czy muszą one wzajemnie się wykluczać? Jedno przeciwieństwo może zawierać głęboką intuicję, odmienną od tej, która jest w drugim przeciwieństwie. Dlatego mówi się coraz częściej o „zróżnicowanym konsensusie”.

Nadal borykamy się z określeniem samej wizji jedności do jakiej mają dążyć chrześcijanie. Po 40 latach możemy jednak zobaczyć, że dużo rzeczy zostało osiągniętych w teologicznym podejściu do spraw ekumenizmu, a także w zmianie mentalności Kościołów. Proces ten nie odbywa się bez oporów pewnych środowisk, które wszędzie dostrzegają zagrożenie dla własnej tożsamości wyznaniowej. Bronią tej tożsamości tak, że staje się ona wręcz pewnego rodzaju idolem. To z kolei uniemożliwia rzeczywisty postęp w dialogu.

KAI: Kościół katolicki stosunkowo późno włączył się w dialog ekumeniczny…

– Inne Kościoły uczyniły to ponad pół wieku wcześniej. Ruch ekumeniczny narodził się, tam, gdzie doszło do największego rozbicia – wśród Kościołów protestanckich. Później włączyły się do niego Kościoły prawosławne, a katolicy na końcu. Trzeba było nadrabiać zaległości. Obecnie tempo życia jest tak zawrotnie szybkie, że i w ekumenii musimy za nim nadążać. Pojawiają się problemy natury etycznej, takie np. jak legalizacja i błogosławienie par homoseksualnych, fakt wyświęcenia biskupa anglikańskiego o orientacji homoseksualnej. Wiele napięć stwarzają także święcenia kapłańskie kobiet.

KAI: Czy sprawy te jeszcze bardziej nie wyhamują dialogu ekumenicznego, a nawet go nie zawieszą?

– Praktyka wyświęcania (ordynacji) kobiet szeroko rozpowszechniła się w Kościołach protestanckich. Od pewnego czasu podobnie postępują Kościół anglikański oraz niektóre Kościoły starokatolickie. W obliczu stanowczych oświadczeń, że Kościół rzymskokatolicki i Kościół prawosławny nigdy tego nie uczynią, sprawa ta na pewno stanowi poważną trudność w dialogu ekumenicznym. W tym przypadku odwołam się ponownie do wspomnianej już idei hierarchii prawd. Święcenie kobiet to nie koniec świata! To tylko koniec pewnej tradycji w chrześcijaństwie. Jeżeli sprawa pochodzi od Boga to nie pomogą nawet największe sprzeciwy. Mądry uczony żydowski, Gamaliel z Dziejów Apostolskich radził: „Jeżeli bowiem jest to wymysł czy dzieło czysto ludzkie, rozpadnie się, a jeżeli rzeczywiście pochodzi od Boga, nie zdołacie ich zniszczyć. Może się przy tym okazać, że walczycie z Bogiem” (Dz 5,38-39).

KAI: A jeśli walczymy z Bogiem?

– Tradycja chrześcijańska ma w sobie wymiar ciągłości, ale ma także momenty zerwania ciągłości i odejścia od wiekowych doktryn czy praktyk. Nie wszystko w chrześcijaństwie jest ewangeliczne. Dzięki ekumenii możemy spojrzeć na dzieje chrześcijaństwa bardziej krytycznie, spokojnie i z większą życzliwością dla siebie nawzajem. Wszystkie sporne sprawy trzeba rozważać w duchu cierpliwego i wytrwałego dialogu, a nie konfrontacji. Problemów na pewno nam nie zabraknie, a wielka idea „hierarchii prawd” pomoże nam zachować równowagę. Jeśli pytamy: „Dokąd zmierzasz, ekumenio?” to odpowiadam: „Zmierza ona w dobrym kierunku”. Natomiast pytany, „Czy kiedyś osiągnie swój cel? – odpowiadam: Ważne jest samo dążenie do pojednania i zgody. W ekumenicznej encyklice „Ut unum sint” Jan Paweł II także pyta: „Quanta est nobis via?” – Jak długa przed nami droga?

KAI: Dla większości ludzi spory pomiędzy Kościołami są niezrozumiałe, tym bardziej dla młodych pokoleń. Dlaczego jest tyle Kościołów chrześcijańskich, skoro wszyscy wierzą w jednego Boga?

– Pytania dzieci są nieraz bardzo kłopotliwe. Przywykliśmy do sytuacji podziału w chrześcijaństwie i to jest być może jednym z największych naszych grzechów. Z drugiej strony mamy też i takie przekonania, że podziały wcale nie są aż tak szkodliwe. Kościoły dopracowały się pewnego bogactwa dzięki temu, że każdy na swój sposób odczytywał Ewangelię. Zadomowienie się w podziale świadczy natomiast o tym, że nasza ludzka selektywność poznawcza nie pozwala na całościowy ogląd chrześcijaństwa. Nie chcemy nawet wiedzieć, jak ktoś inny przeżywa swoją wiarę, nadzieję i przygodę z Bogiem; jak ktoś inny potrafi inaczej kształtować swoją modlitwę, liturgię i obcowanie z Pismem Świętym. Jeżeli przywykniemy do podziału to będziemy żyć w izolacji i samozadowoleniu. Wizja chrześcijaństwa będzie jeszcze bardziej skomplikowana, jeśli dołączymy do tego wzajemne pretensje dwóch najstarszych Kościołów chrześcijańskich: rzymskokatolickiego i prawosławnego, które uważają, że każdy z nich jest jedynym prawdziwym Kościołem Chrystusa.

KAI: Czy nadal mamy do czynienia z ekumenią powrotu do jedynego konkretnego Kościoła?

– Na szczęście zdajemy sobie sprawę z tego, że nie ma dzisiaj ekumenii powrotu do jakiegoś konkretnego Kościoła, od którego inni odeszli. Przy tym poglądzie obstaje jeszcze chyba tylko oficjalna doktryna prawosławia. Wracam do pytania: „Dlaczego mamy tyle Kościołów?”. Ludzie wierzący bronili swojego rozumienia prawd wiary i swojej wizji Kościoła. Wcześnie przyjęto strategię wyłączania heretyków ze wspólnoty wierzących. Nie tolerowano tych, którzy głosili błędne poglądy. Potępiano ich na każdym z wczesnych soborów. Dzisiaj, po kilkunastu stuleciach, dialog z tzw. Kościołami przedchalcedońskimi, które nie przyjęły orzeczeń Soboru Chalcedońskiego (451) pokazuje, że choć różniliśmy się w terminologii i sposobie wyrażania prawd, to różnice nie są w rzeczy samej tak wielkie, jak to zakładano. To są dziejowe nieporozumienia.

Przy podziałach w Kościele dużą rolę odgrywały także ludzkie ambicje. Przypominano o tym 7 grudnia br. w 40 rocznicę zakończenia Soboru Watykańskiego II (1965) i usunięcia z pamięci Kościoła ekskomunik z 1054 roku. Anatemy kardynała Humberta i patriarchy Michała Cerulariusza rzucone zostały pod wpływem osobistych ambicji, bezpodstawnych oskarżeń i odniesień do spraw zgoła drugorzędnych. Obydwie strony zdradzały wiele ignorancji, niekonsekwencji i wzajemnej niechęci.

KAI: I ludzkie ułomności…

– Nie tylko. Podział jest na ogół procesem długotrwałym. Wynika ze wzajemnego niezrozumienia i wyobcowania. Jeśli popatrzymy na dzieje Reformacji, dostrzeżemy pragnienie wewnętrznej odnowy Kościoła i obrony ducha Ewangelii. Nie była to niestety epoka dialogu. Logika potępień wyznaczyła nowy bieg wydarzeń, które prowadziły siłą rzeczy do powstania odrębnych Kościołów.

Wielu ludzi nie rozumie procesu rozbicia chrześcijaństwa i sensu podziałów. Skoro wierzycie w jednego Boga, to dlaczego wciąż tak się kłócicie? Plemię chrześcijan jest kłótliwe, to prawda! Konsekwencją jest dawanie światu antyświadectwa i zgorszenie. Ciągle się nam o tym przypomina, a sytuacja podziałów trwa nadal. Ludzie poszukujący, zwłaszcza młodzi, zniechęcają się i oddalają od chrześcijaństwa. Inni wędrują z jednego Kościoła do drugiego. Jeśli ktoś znajduje sens bycia w innym Kościele to przecież nie staje się ateistą. Nadal wierzy w tego samego Boga i Jezusa Chrystusa. Nie można go traktować jako zdrajcy. Bądźmy bardziej konsekwentni! Jeśli ktoś przychodzi do nas z innego Kościoła, to cieszymy się i nie widzimy w tym żadnej zdrady. Wręcz przeciwnie, traktujemy to jako wydarzenie nawrócenia i dojścia do prawdy.
Często Kościoły traktują ludzi jak swoją własność. Kościół nie jest po to, aby rekrutować jak największą liczbę wiernych dla samego siebie, lecz żeby pokazywać ludziom Dobrą Nowinę. Niech zobaczą Chrystusowe przesłanie w całym jego uniwersalizmie! O tym mówi soborowa Konstytucja dogmatyczna o Kościele „Lumen Gentium”. „Światłością narodów” jest Chrystus. To On ma zajaśnieć w Kościele. To On jest najważniejszą Osobą, ku której Kościół ma prowadzić wierzących. Ludzie należą do Boga. Nie są kościelnym folwarkiem.

KAI: Mamy wiele przykładów wspólnot, w których pokolenia katolików, protestantów i prawosławnych żyją razem, zawierają małżeństwa, tworzą jedną rodzinę, Można z tego wysnuć wniosek, że brak jedności Kościołów w dużym stopniu jest problemem hierarchii…

– Sąd historii i samego Boga w największym stopniu będzie dotyczył ludzi najbardziej odpowiedzialnych za Kościół. Tak bywało, że najwyższe instancje przyczyniały się najbardziej do utwierdzania podziałów. Wrogość była ludziom wszczepiana odgórnie. Niektórzy potrafili opierać się jej dzięki zdrowemu instynktowi chrześcijańskiemu. Widać to do dzisiaj w różnych środowiskach czy parafiach, gdzie żyją obok siebie ludzie różnych wyznań. Potrafią wspólnie czcić Boga bez względu na to, według jakiego kalendarza, czy rytu dane święto jest obchodzone.

KAI: Jak zatem wychowywać młodych ludzi do ekumenizmu? Tym bardziej, że większość dokumentów na ten temat jest napisana, mówiąc delikatnie, niestrawnym językiem.

– Dokumenty ekumeniczne są rzeczywiście napisane dosyć hermetycznym językiem kompromisu, trudnym w odbiorze. Każde zdanie jest cedzone i wielokrotnie poprawiane. Przez 25 lat pracując w różnych gremiach ekumenicznych wiem od podszewki, jak tego rodzaju dokumenty powstają. Często była mowa o tym, aby te teksty pisać zgoła innym językiem, bardziej przystępnym i zrozumiałym. Nie wiem doprawdy, kto miałby to robić i jak je przekładać na język czytelny, zwłaszcza dla młodych.

Same dokumenty nie nauczą młodych ludzi ekumenicznej postawy. Najważniejsze jest nasze wzajemne świadectwo. Młodzi ludzie muszą widzieć, że na pojednaniu Kościołów zależy ich duszpasterzom. Jeżeli hierarcha pokaże, że sprawa ekumenii w jego diecezji jest traktowana poważnie i życzliwie, to za nim pójdą inni: duchowieństwo i wierni. W naszym kraju ekumenia nie zeszła jeszcze na poziom parafii. Jest to dla polskiego Kościoła wciąż wielkie zadanie. Musimy dorastać do słów Jana Pawła II, który w swojej encyklice „Ut unum sint” pisał o ekumenii jako „jednym z priorytetów duszpasterskich Kościoła” oraz „imperatywie chrześcijańskiego sumienia”. Czy duchowni w Polsce znają treść tej encykliki? Ilu księży naprawdę ją przestudiowało i wzięło sobie do serca? Ilu dzieliło się i nadal dzieli treściami ekumenicznymi z młodymi ludźmi? Mam nadzieję, że młodzi ludzie będą w przyszłości w większym stopniu przyczyniać się do pogłębiania ducha ekumenii także i w naszym kraju.

KAI: Co zatem robić, aby przekonać młodych ludzi do ekumenii?

– Dzięki ekumenii nasze chrześcijaństwo może być pełniejsze. Nie staję się uboższym katolikiem przez to, że otwieram się na ludzi innego wyznania, że potrafię przyjąć i asymilować wartości, którymi ktoś inny żyje bardziej intensywnie w swojej relacji do Boga i ludzi. Dzięki ekumenii wzbogacam się wewnętrzne. Ważne jest świadectwo naszego życia. Wtedy młodym ludziom będzie łatwiej przekonać się do ekumenii. Popatrzą innym okiem na trudne dzieło pojednania Kościołów. Nie będzie to indoktrynacja, lecz siła zwyczajnego promieniowania postawy otwartości i wrażliwości na innych. Człowiek zapala się od człowieka tak, jak zapala się światło świecy od świecy w Noc Paschalną. Bogu dzięki, że obecnie w chrześcijaństwie bardziej akcentuje się wartość osobistego świadectwa niż samą rolę nauczania. W dobie dewaluacji słowa pisanego i mówionego, także magisterium Kościoła powinno uważniej słuchać ludzi i od nich się uczyć.
Każdy z nas jest tylko uczniem. Kościół to najlepsze miejsce, aby powiedzieć młodym ludziom, że wszyscy jesteśmy uczniami Chrystusa. Niech dorosłym nie wydaje się, że wszystko zrobili i są chrześcijanami w stu procentach. Przez całe życie człowiek jest tylko uczniem próbującym realizować wskazania Ewangelii. Kategoria bycia uczniem obowiązuje w chrześcijaństwie wszystkich, także papieża, biskupów, duchowieństwo. W wychowywaniu młodych ludzi do ekumenii powinna ona stać się bardziej nośna i w dobrym sensie tego słowa zaraźliwa.

KAI: Wydaje się to szczególnie ważne w świecie zsekularyzowanej kultury…

– Tym bardziej, gdy coraz częściej mamy do czynienia z sekularyzmem wojującym, który widzi szkodliwość religii. Często nie bez winy nas, ludzi religijnych, nie bez winy chrześcijan.

KAI: Wiele z konfliktów wyznaniowych w tych krajach ma charakter polityczny? Jak zatem oddzielić zdrowe ziarno ekumeniczne od politycznych plew?

– Jest to wielowiekowy problem. Co było przyczyną największego konfliktu między Wschodem a Zachodem – polityka! W roku 1204 krzyżowcy zdobyli i barbarzyńsko złupili Konstantynopol. Niesłusznie łączymy datę schizmy ze wspomnianym wcześniej rokiem 1054. Jest to przede wszystkim data symboliczna O wiele gorsze dla wzajemnych relacji były późniejsze wydarzenia. Po wyjściu Kościoła greckokatolickiego z katakumb, zwłaszcza na Ukrainie i w Rumunii, doszło do wielu konfliktów. Chodziło m.in. o odzyskanie przejętych przez Kościół prawosławny – po przymusowej likwidacji unii przez Stalina w 1946 i 1948 r. – cerkwi i majętności kościelnych. Gdyby oba Kościoły były wolne od politycznych uwikłań i narodowych ambicji, to może łatwiej byłoby rozwiązać problemy natury kościelnej.

W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia doszły, jak wiadomo, ze strony prawosławia pod adresem Kościoła katolickiego oskarżenia o propagowanie uniatyzmu i prozelityzmu. Ten trudny okres wyhamował i doprowadził do zastoju oficjalny dialog katolicko-prawosławny. W 1993 roku w Balamand (Liban) uzgodniony został dokument o uniatyzmie jako metodzie jednoczenia Kościołów, która powinna zostać odrzucona i należeć do przeszłości. Dokument ten wzbudził wiele kontrowersji zarówno wśród grekokatolików jak i prawosławnych. Potem przez 7 lat nic się nie działo. W 2000 r. w Baltimore (USA) spotkanie Międzynarodowej Komisji Mieszanej zostało ponownie zdominowane przez problem uniatyzmu. (…)

KAI: Największy konflikt w kontekście uniatyzmu wybuchł wokół Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego. Jak go rozwiązać? Czy w ogóle możliwe jest jego rozwiązanie, kiedy wiadomo, że katolickie Kościoły wschodnie są żywymi, prężnie działającymi wspólnotami?

– Jest to bardzo delikatny i złożony problem. Kluczowym stwierdzeniem dokumentu z Balamand jest to, że unie częściowe (unia brzeska, użhorodzka i inne) nie rozwiązały problemu. Wręcz przeciwnie, zantagonizowały jeszcze bardziej katolików i prawosławnych. Stały się przyczyną cierpienia milionów ludzi. Jedności nie można poszukiwać na drodze tak pojętego uniatyzmu. Same nazwy historyczne, którymi posługiwano się w minionych wiekach, takie jak „unici” i „dyzunici” są dzisiaj odczytywana przez grekokatolików jako obraźliwe. Sam doświadczyłem na sobie konsekwencji mówienia o tych sprawach… Musimy uczyć się mówić tak, aby nie urażać niczyjej godności i wrażliwości. Kościoły greckokatolickie są wspólnotami żywymi, które działają od wielu stuleci i noszą na sobie głębokie piętno męczeństwa. Dokument z Balamand wyraźnie uznaje, że mają one prawo do istnienia.

Jesteśmy nadal świadkami dramatycznej sytuacji ekumenicznej w relacjach z prawosławiem. Z jego strony pojawiają się wciąż zarzuty, że potwierdzenie prawa grekokatolików do istnienia jest odczytywane jako pretekst, czy wręcz zachęta do umacniania aktywności tych Kościołów. Dotyczy to zwłaszcza domagania się przez nie większych praw do samodzielności, a w tym m. in. do utworzenia patriarchatu przez największy Ukraiński Kościół Greckokatolicki. Prawosławni odczytują te dążenia jako zagrożenie. W ich oczach grekokatolicy chcą uchodzić za autentycznych przedstawicieli tradycji wschodniej, reprezentowanej w ciągu wieków przez Kościół prawosławny. W duchu eklezjologii „Kościołów siostrzanych” (znamy po 2000 roku oficjalne zastrzeżenia co do tej terminologii!) trzeba spojrzeć na te sprawy w innym duchu.

KAI: Ksiądz Profesor uważa, że najważniejszą kwestią w relacjach katolicko-prawosławnych jest problem papieskiego prymatu…

– W dialogu z prawosławiem problem tzw. unii nie będzie rozwiązany bez uporania się najpierw z zagadnieniem papieskiego prymatu. Początki unii trzeba rozumieć na tle eklezjologii, która uczyła, że bez jedności z papieżem nie ma prawdziwego Kościoła; prawdziwym i jedynym Kościołem Jezusa Chrystusa jest Kościół rzymskokatolicki i poza tym Kościołem nie ma zbawienia. Znane są soteriologiczne motywacje inicjatorów unii. Niektórzy z nich nawet w swoim testamencie przed śmiercią oświadczali, że dążyli do unii z Rzymem, bo poza nim, poza jednością z papieżem, nie ma zbawienia. Dzisiaj patrzymy na te sprawy w świetle pełniejszej eklezjologii. Widzimy, że najważniejszy w Kościele jest związek z Ewangelią, z Jezusem Chrystusem. To On jest Głową Kościoła i Dawcą zbawienia. Nie można odmawiać miana prawdziwego Kościoła tym, którzy nie mają więzi kanonicznej z papieżem. W oficjalnych dokumentach rzymskokatolickich prawosławie oceniane jest o wiele bardziej życzliwe niż Kościoły protestanckie, które określa się mianem wspólnot kościelnych.

Soborowy Dekret o ekumenizmie „Unitatis redintegratio” mówi w tytule jednego z podrozdziałów o „Kościołach i wspólnotach kościelnych odłączonych na Zachodzie”. Problem prymatu należy powiązać z zagadnieniem unii częściowych i spojrzeć na nie bezstronnie z perspektywy historycznej. Trzeba zobaczyć motywację i oczekiwania tych ludzi, którzy odważyli się na ten krok. Prawosławni proszący o jedność z papieżem byli traktowani w Rzymie jako przychodzący niemalże z próżni eklezjologicznej. Według ówczesnych kryteriów byli schizmatykami i musieli składać potrydenckie wyznanie wiary katolickiej. Trzeba w dialogu wspólnie spojrzeć na historyczne i teologiczne przesłanki powstania unii i powiązać je z wizją Kościoła pod przewodnictwem papieża. Problemu uniatyzmu nie da się rozwiązać w oderwaniu od kwestii prymatu. Nie wiadomo jeszcze jak problem ten zostanie rozwiązany. Rozwiązania trzeba szukać w cierpliwym dialogu.

KAI: Jedną z największych przeszkód w porozumieniu z prawosławiem, szczególnie rosyjskim jest problem prozelityzmu. Ma on głębokie historyczne korzenie.

– Kwestii prozelityzmu nie można rozpatrywać w oderwaniu od historii wzajemnych stosunków, zwłaszcza w XX wieku, po rewolucji bolszewickiej. Do czasu Soboru Watykańskiego II w Kościele rzymskokatolickim podtrzymywano iluzję nawrócenia wszystkich chrześcijan odłączonych, w tym także prawosławnych. Oficjalna doktryna głosiła, że katolicyzm jest jedyną prawdziwą religią Jezusa Chrystusa, jedynym prawdziwym Kościołem, wyposażonym we wszystkie środki zbawienia. Kiedy w Rosji zaczęły się szerzyć nastroje rewolucyjne to od razu gorliwi misjonarze katoliccy zaczęli podejmować wyzwanie nawrócenia prawosławnych Rosjan. Już wcześniej założyciel asumpcjonistów, E. D`Alzon w 1870 roku oskarżał Polaków o to, że stoją na przeszkodzie wielkiemu dziełu nawrócenia Rosji na katolicyzm, wykorzystując sprawy wiary do obrony polskości. Inny asumpcjonista francuski w tym czasie pisał: „Rewolucja otworzy Kościołowi bramy Rosji. Rosyjski kolos dostaje konwulsji. Trzeba być gotowym. Na polu wymiecionym przez rewolucyjne burze postawimy prawdziwy krzyż”.

Wiek XX odziedziczył te iluzje nawrócenia Rosji na katolicyzm. Także inna wybitna postać, lwowski metropolita Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, Andrzej Szeptycki, nie krył przekonania, że nie może być mowy o prawdziwym Kościele bez jedności z biskupem Rzymu. Uważał, że jego obowiązkiem jest przygotowywanie sposobów nawracania prawosławnych na katolicyzm. Zachęcał go do tego, jak sam przyznał, papież Pius X. Kiedy w 1921 roku ubiegłego stulecia zapanował w Rosji głód, to władze sowieckie same sugerowały Watykanowi, że niosąc pomoc głodującym można będzie wysłać katolickich misjonarzy, byleby nie pochodzili z krajów wrogich sowieckiemu reżimowi, co oznaczało wykluczenie Polaków. Zapewniano, że bolszewicy bardziej ufają katolikom niż prawosławnym, którzy myślą o przywróceniu carskich porządków. Misjonarzom obiecywano swobodę w moralnym i religijnym wychowywaniu wierzących. Rezydujący w Rzymie przedstawiciel księży werbistów Karl Friedrich pisał 21 grudnia 1921 roku do przełożonego generalnego w Niemczech: „Powszechnie sądzi się w poinformowanych kręgach, iż wkrótce wybije godzina łaski dla Rosji. Niektórzy chcą wręcz nakłonić do wiary, że nastąpi coś w rodzaju masowej konwersji do Kościoła katolickiego”. Podobne działania podejmował bp Michel d`Herbigny, który założył Collegium Russicum w Rzymie jako ośrodek misyjny dla nawracania Rosjan.

KAI: Prawosławni Rosjanie nie zapomnieli nam tych „inicjatyw”…

– Nie zapomnieli i wskazują na te świadectwa. Oprócz obciążeń historycznych kwestia prozelityzmu jest sprawą lękową. Jest to lęk przed Kościołem rzymskokatolickim, przed silniejszym, który w krajach Zachodu nie przeszedł przez piekło reżimu stalinowskiego w ciągu 70 lat wojującego ateizmu w takiej mierze jak to miało miejsce w Rosji. Rosyjski Kościół Prawosławny (nie tylko zresztą on) wyszedł z tego okresu straszliwie osłabiony. A my oczekujemy teraz od niego, aby był podobny do wysportowanego i świetnie przygotowanego zawodnika, który nie obawia się konkurencji. Trzeba mieć więcej empatii dla drugiej strony, umieć postawić siebie na miejscu drugiego. Jest to niezbędny warunek dialogu. Wielu prawosławnych nie dowierza ekumenicznym deklaracjom Kościoła rzymskokatolickiego. Przyczyniły się do tego całe wieki eklezjologii nawracania. W reakcji obronnej strona prawosławna często podkreślała, że Kościół katolicki jest heretycki.

KAI: Jednak były wyjątki w naszym Kościele, ludzie, którzy relacje katolicko-prawosławne widzieli inaczej…

– Stale wracam do osoby mądrego, francuskiego jezuity, ks. Filipa de Régis (1897-1955). W 1992 r. opublikowano jego niezwykły duchowy testament o szczególnej aktualności ekumenicznej, wyraźnie kontrastujący z duchem prozelityzmu biskupa d`Herbigny`ego. Francuski jezuita tuż przed śmiercią w 1954 r. przewidział misyjną nadgorliwość katolików, protestantów i innych grup chrześcijan, kiedy nadejdzie godzina wolności dla Rosji. Obawiał się, że przyniesie to niepowetowane szkody dla pojednania Kościoła katolickiego i prawosławnego. Ks. de Régis był szanowany przez prawosławnych i grekokatolików. Powtarzał, że powinniśmy być „bardziej chrześcijanami niż katolikami”, w przeciwnym razie będą wciąż mnożyły się konflikty. (…)

KAI: Czym wzajemnie możemy się obdarzać, prawosławni i katolicy? Czego oczekiwaliby od nas prawosławni, a co my powinniśmy od nich czerpać?

– Jest to odwieczna kwestia ekumenii, czego chrześcijanie mogą się nawzajem od siebie uczyć. Sądzę, że samo zwracanie uwagi na piękno liturgii i śpiewu nie wystarcza. Potrzebna jest całościowa wizja synodalności Kościoła. Sami teologowie prawosławni przyznają, że zasada synodalności nie zawsze jest w pełni realizowana także w Kościele prawosławnym. Świadczą o tym choćby pojawiające się od czasu do czasu antagonizmy pomiędzy poszczególnymi. Kościołami autokefalicznymi. Wszyscy nie dorastamy do pewnych ideałów eklezjalnych, które sobie stawiamy przed oczy. Możemy się wiele uczyć patrząc na doświadczenie wieków i świadectwa tych, którzy dochodzili do prawdy nie poprzez decyzję jednego, ale wszystkich najbardziej odpowiedzialnych za sprawy Kościoła. Taki jest sens greckiego słowa „sýnodos” – wspólna droga. Logika prawosławnej synodalności powinna przenikać się z bardziej centralistyczną logiką eklezjologii rzymskokatolickiej i ją korygować. Wtedy może narodzi się kiedyś nowa jakość myślenia eklezjologicznego, inspirowanego zasadą wzajemnego przenikania się świadomości (perichóresis).

Niedościgłym wzorem jest w tym względzie chrześcijańska nauka o Trójcy Świętej i wzajemnych relacjach Osób Boskich. Nie bez powodu dokumenty pierwszego dziesięciolecia dialogu katolicko-prawosławnego często nawiązują do tajemnicy jedności i pełnej wzajemności Osób Boskich.

Innym darem dla nas może być misteryjno-mistyczne bogactwo Kościoła prawosławnego. To, że Wschód lepiej potrafi „zagubić się w Bogu” może być lekarstwem na aktywizm Zachodu. Pomaga odzyskać zdolność do kontemplacji, milczenia i wewnętrznego uciszenia, które wykreślamy coraz bardziej z naszego życia. Przenikanie się naszych tradycji oraz wzajemne obdarowywanie jest przyszłością chrześcijaństwa. Bez tego nie powstanie pełniejsza synteza wiary. Trzeba uczyć się trudnej umiejętności wzajemnego zrozumienia i zaufania. Proces żywej wymiany nie może być tylko odgórnie nakazany. Musi także rodzić się oddolnie pośród ludzi wierzących. Wzajemne obdarowywanie się jest pięknym świadectwem uniwersalizmu Ewangelii. Warto przypomnieć, że pomimo długiego procesu wzajemnego wyobcowania dopiero w wieku XVIII utrwaliły się dwa odrębne bloki konfesyjne, katolicki i prawosławny. Łacinnicy podważyli ważność sakramentów sprawowanych przez chrześcijan wschodnich nie będących w jedności z papieżem. Rzymska Kongregacja Krzewienia Wiary zakazała w 1729 r. wiernym uczestnictwa w sakramentach Kościoła prawosławnego. W odpowiedzi patriarchowie wschodni uznali w 1755 r., że chrzest w Kościele łacińskim jest nieważny, a katolików należy traktować jak pogan.

Ekumenia uczy, że jesteśmy zdani jedni na drugich, że stanowimy uczącą się wspólnotę Kościołów – „a learning community of Churches”. Jeżeli będziemy mieli pokorę bycia uczniami Chrystusa, to i Kościoły będą bardziej potrafiły uczyć się od siebie nawzajem.

KAI: Co ksiądz profesor sądzi o apelu biskupa Hilariona z Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego wygłoszonym podczas VI Zjazdu Gnieźnieńskiego w tym roku o utworzenie przymierza katolicko-prawosławnego?

– Bp Hilarion mówił o potrzebie takiego europejskiego przymierza, które umożliwiłoby „wspólną walkę z sekularyzmem, liberalizmem i relatywizmem”. Proponował, abyśmy mówili do światowej społeczności „jednym głosem”. Przymierze to miałoby mobilizować nasze Kościoły do wspólnego działania. Osobiście wolę posługiwać się terminologią bardziej pozytywną: nie słowami „wspólna walka”, lecz „wspólne świadectwo”. Niech przymierze katolicko-prawosławne stanie się miejscem wspólnego świadczenia o nowości Ewangelii i zmartwychwstania Chrystusa, któremu wciąż poświęcamy za mało uwagi. Kryzys wiary w zmartwychwstanie dotyka dziś wiele kręgów chrześcijańskich. Przymierze takie powinno by pokazywać, jak wielką wartością jest Ewangelia. Jesteśmy wciąż na początku realizacji jej wskazań. Przypominał o tym w Rosji ks. Aleksandr Mień, we Francji kard. Jean-Marie Lustiger, a u nas ks. Józef Tischner. Patrząc na dzieje chrześcijaństwa trzeba mieć odwagę przyznać się do popełnionych błędów. Ewangelia była źródłem i takich wartości, które musiały wyemigrować na obrzeża chrześcijaństwa, aby później pojawić się w pewnych ruchach świeckich i wrócić do nas inną drogą, w postaci praw człowieka, zasad równości, wolności sumienia. Jeśli w ogóle powstanie, przymierze katolicko-prawosławne powinno koncentrować się na spokojnym prezentowaniu piękna Ewangelii, które promieniuje od wewnątrz. Nie można koncentrować się na wspólnych potępieniach wojującego sekularyzmu. Chrystus nie potępiał ludzi błądzących. Potrafił ich rozumieć i cieszył się z nawrócenia człowieka.

KAI: Tym bardziej, że Chrystus nie przyszedł do chrześcijan, lecz do wszystkich: Żydów, pogan, Rzymian….

– Chrystus przyszedł do wszystkich. Jego Ewangelia jest dla wszystkich ludzi. W chrześcijaństwie żyje niezwykły duch uniwersalizmu, którego wciąż nie jesteśmy w stanie zgłębić i wyrazić w życiu. Jeżeli przymierze katolików i prawosławnych będzie polegało na wspólnym świadectwie i stopniowo przystąpią do tej inicjatywy także inni chrześcijanie, to i wtedy nie łudźmy się. Ten wspólny głos może być przez długi okres czasu tylko głosem wołającego na pustyni. Nie zatarła się jeszcze pamięć o dziejach chrześcijaństwa, niekiedy pełnych cierpienia, krwi i przemocy, inspirowanych niejednokrotnie przez błędne doktryny teologiczne. Chrześcijańskie Kościoły muszą najpierw odmienić swoje własne oblicze, pojednać się ze sobą, obdarzyć wzajemnym uznaniem, prawdziwie okazać miłość i przyjaźń do ludzi. Niech świat zobaczy spokojne, promieniujące dobrocią, mądre oblicze chrześcijaństwa!

KAI: Najważniejszym zdaniem teologii Księdza Profesora są słowa „Bóg jest Miłością”. Jak Ksiądz Profesor rozwinąłby to zdanie w kontekście ekumenicznym?

– Słowa „Bóg jest Miłością” skłaniają do refleksji, jaką wizję Boga głosiliśmy w ciągu wieków. To dwukrotnie powtórzone zdanie św. Jana (1 J 4,8.16), szczególnie czczonego w tradycji Kościoła wschodniego brzmi jak ogromne wezwanie do podniesienia oczu i zdania sobie sprawy, jaki jest naprawdę Bóg chrześcijan, jak nas traktuje, jak potrafi leczyć, jakim jest pedagogiem. Jeżeli jest Miłością, to jest najlepszym Ojcem i najlepszym lekarzem. Usiłuję w swojej wizji Boga być konsekwentny. Idę linią nadziei i głoszę to pomimo wszelkich oporów. „Bóg jest Miłością” – to jest wyznacznik postępowania chrześcijan. Nieraz to wielkie słowo „miłość” trzeba obdarzać orszakiem mniejszych słów. Słowo „miłość” można ogromnie spłycić. Traci ono wówczas swoją świeżość i nośność. Trzeba dołączyć do niego słowa mniejsze, codzienne, równie bliskie naszym ludzkim doświadczeniom. Mówmy o potrzebie zrozumienia, zaufania i życzliwości człowieka do człowieka. Mówmy także o życzliwości Boga dla ludzi. W tradycji chrześcijańskiego Wschodu Chrystus nazywany jest „Filanthropos” – Ten, który ludzi miłuje, który jest przyjacielem ludzi, nauczycielem przyjaźni do ludzi.

Dzisiaj słowo „miłość” przypomina także o tolerancji. W 1995 r. UNESCO ogłosiła deklarację o zasadach tolerancji. Określa ją jako „cnotę, która umożliwia pokój”. Pozytywnie rozumiana tolerancja jest „harmonią w zróżnicowaniu”, akceptacją inności drugiego człowieka, uszanowaniem jego odrębności, sumienia, prawa do bycia sobą, do własnej drogi. To przecież druga strona medalu, którym jest miłość.
Sobór Watykański II w swoich dokumentach nie wspomina o tolerancji. Słowo to nie pojawia się nawet w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym „Gaudium et spes”. UNESCO ustanowiła dzień 16 listopada „Dniem tolerancji”.

Niech i chrześcijanie popatrzą dzisiaj inaczej i życzliwiej na tę „cnotę umożliwiającą pokój”! Kiedy postępowanie ludzi doprowadzało Jezusa do iście boskiej pasji, mówił: „O plemię niewierne i przewrotne. Jak długo jeszcze mam was znosić?” (Mt 17,17; Mk 9,19). Uczniowie Jakub i Jan, kiedy nie przyjęto ich w Samarii, zwracają się do Mistrza: „Panie, jeśli chcesz, to powiemy, aby ogień spadł z nieba i ich spalił. Lecz On ich skarcił” (Łk 9,54-55). Niektóre greckie rękopisy notują w tym miejscu Jego dalsze słowa: „Nie wiecie, czyjego ducha jesteście”. Jezus potrafił cierpliwie znosić ciasnotę myślenia i agresywne zapędy swoich uczniów. Swoim przykładem uczył ich szanować godność i inność ludzi.

Jak wiele postaw potrzebnych dla naszej współczesności można wciąż uczyć się z Ewangelii! Bóg jest Miłością, najlepszym i najbardziej skutecznym lekarzem i pedagogiem. Potrafi przekonywać i pociągać od wewnątrz, nie gwałcąc ludzkiej wolności. Niech nie lękają się obrońcy wolności! Wolność jest Jego darem. Szanuje ją bardziej niż to sobie możemy wyobrazić. Bóg nie pozostawia istoty stworzonej na Jego obraz i podobieństwo w stanie ostatecznego zatracenia i zagubienia. To wyraz Jego najwyższego szacunku dla wolności zagubionej i chorej. Jak nikt z ludzi potrafi On leczyć i przeobrażać naszą chorą wolność. Największy Pedagog świata ma wiele zrozumienia dla naszych grzechów, błędów i podziałów.

Jestem głęboko przekonany, iż ekumenia umysłu musi iść w parze z ekumenią serca. Nie wystarczą same uzgodnienia i debaty teologów. Ekumenizm uczy nowego stylu bycia uczniem Chrystusa dzisiaj. Mam nadzieję, że następne pokolenia okażą się bardziej pomysłowe w przezwyciężaniu ran podziału, że nie będą powtarzać błędów przeszłości. Sam Bóg zatroszczy się o pełnych twórczej wyobraźni, wytrwałych, mądrych apostołów jedności i pojednania. Wierzę w to.

[link widoczny dla zalogowanych]

Myśli warte zapamiętania:

W Kościele rzymskokatolickim wciąż funkcjonuje przekonanie, że w nim zawarta jest cała „pełnia łaski i prawdy” oraz „pełnia zbawczych środków”, podczas gdy u innych chrześcijan są tylko owe „elementy”. Sformułowania te zdradzają urzeczowione rozumienie prawdy. Tymczasem Prawda ma charakter personalistyczny. Dla chrześcijanina jest nią przede wszystkim Chrystus. On sam powiedział: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem” (J 14,6).

Nadal borykamy się z określeniem samej wizji jedności do jakiej mają dążyć chrześcijanie.

Proces ten nie odbywa się bez oporów pewnych środowisk, które wszędzie dostrzegają zagrożenie dla własnej tożsamości wyznaniowej. Bronią tej tożsamości tak, że staje się ona wręcz pewnego rodzaju idolem. To z kolei uniemożliwia rzeczywisty postęp w dialogu.

Tradycja chrześcijańska ma w sobie wymiar ciągłości, ale ma także momenty zerwania ciągłości i odejścia od wiekowych doktryn czy praktyk. Nie wszystko w chrześcijaństwie jest ewangeliczne.

większą życzliwością dla siebie nawzajem. Wszystkie sporne sprawy trzeba rozważać w duchu cierpliwego i wytrwałego dialogu, a nie konfrontacji.

Kościoły dopracowały się pewnego bogactwa dzięki temu, że każdy na swój sposób odczytywał Ewangelię.

Jeśli popatrzymy na dzieje Reformacji, dostrzeżemy pragnienie wewnętrznej odnowy Kościoła i obrony ducha Ewangelii. Nie była to niestety epoka dialogu. Logika potępień wyznaczyła nowy bieg wydarzeń, które prowadziły siłą rzeczy do powstania odrębnych Kościołów.

Często Kościoły traktują ludzi jak swoją własność. Kościół nie jest po to, aby rekrutować jak największą liczbę wiernych dla samego siebie, lecz żeby pokazywać ludziom Dobrą Nowinę.

Tak bywało, że najwyższe instancje przyczyniały się najbardziej do utwierdzania podziałów.

Każdy z nas jest tylko uczniem. Kościół to najlepsze miejsce, aby powiedzieć młodym ludziom, że wszyscy jesteśmy uczniami Chrystusa. Niech dorosłym nie wydaje się, że wszystko zrobili i są chrześcijanami w stu procentach. Przez całe życie człowiek jest tylko uczniem próbującym realizować wskazania Ewangelii.

W roku 1204 krzyżowcy zdobyli i barbarzyńsko złupili Konstantynopol. Niesłusznie łączymy datę schizmy ze wspomnianym wcześniej rokiem 1054. Jest to przede wszystkim data symboliczna O wiele gorsze dla wzajemnych relacji były późniejsze wydarzenia.

Trzeba mieć więcej empatii dla drugiej strony, umieć postawić siebie na miejscu drugiego. Jest to niezbędny warunek dialogu. (...) Trzeba uczyć się trudnej umiejętności wzajemnego zrozumienia i zaufania.

Słowa „Bóg jest Miłością” skłaniają do refleksji, jaką wizję Boga głosiliśmy w ciągu wieków. To dwukrotnie powtórzone zdanie św. Jana (1 J 4,8.16), szczególnie czczonego w tradycji Kościoła wschodniego brzmi jak ogromne wezwanie do podniesienia oczu i zdania sobie sprawy, jaki jest naprawdę Bóg chrześcijan, jak nas traktuje, jak potrafi leczyć, jakim jest pedagogiem. Jeżeli jest Miłością, to jest najlepszym Ojcem i najlepszym lekarzem.

Pozytywnie rozumiana tolerancja jest „harmonią w zróżnicowaniu”, akceptacją inności drugiego człowieka, uszanowaniem jego odrębności, sumienia, prawa do bycia sobą, do własnej drogi. To przecież druga strona medalu, którym jest miłość.

Bóg jest Miłością, najlepszym i najbardziej skutecznym lekarzem i pedagogiem. Potrafi przekonywać i pociągać od wewnątrz, nie gwałcąc ludzkiej wolności. Niech nie lękają się obrońcy wolności! Wolność jest Jego darem. Szanuje ją bardziej niż to sobie możemy wyobrazić. Bóg nie pozostawia istoty stworzonej na Jego obraz i podobieństwo w stanie ostatecznego zatracenia i zagubienia. To wyraz Jego najwyższego szacunku dla wolności zagubionej i chorej. Jak nikt z ludzi potrafi On leczyć i przeobrażać naszą chorą wolność. Największy Pedagog świata ma wiele zrozumienia dla naszych grzechów, błędów i podziałów.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 11:27, 16 Sty 2024    Temat postu:

ks. prof. Wacław Hryniewicz napisał:
Dla mnie gehenna (termin "piekło" jest tworem późniejszym) jest przejściem człowieka przez oczyszczenie, które wiąże się z ogromnym cierpieniem. Gehenna ma więc sens pedagogiczny i rehabilitacyjny. W tej kwestii reprezentuję inną linię tradycji chrześcijańskiej, niż ta, którą głosi Kościół. Mówiąc o wiecznej męce, przyznajemy, że obok Królestwa Bożego miałaby trwać paralelna rzeczywistość. A przecież taki dualizm byłby fiaskiem Bożego planu. Nie może być podziału na arystokratów cnoty, żyjących z Bogiem, i na wieki potępionych grzeszników. Kara ma sens wtedy, gdy daje nadzieję na wybawienie. W wyznawanej przeze mnie koncepcji czyściec jest niepotrzebny, bo to gehenna jest momentem, w którym Bóg okazuje nam miłosierdzie i daje szansę poprawy. Podkreślam jednak, by nie traktować tego jak taniej amnestii polegającej na tym, że każdemu w jednej chwili wszystko się wybacza. Każdy musi sam doświadczyć swojego cierpienia.

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 11:54, 17 Sty 2024    Temat postu:

Cytat:
NEWSWEEK: Czy ksiądz profesor boi się śmierci?

WACŁAW HRYNIEWICZ: Byłoby to zbyt zuchwałe, gdybym zapewniał, że w ogóle nie ma we mnie żadnego lęku. Ze śmiercią wiąże się zwykle lęk pomieszany z ciekawością. Śmierć jest tajemnicą. Przybliżyłem się do niej niedawno. Przeszedłem operację nowotworu. Przeżyłem śmierć kliniczną. Temu przeżyciu towarzyszyło jednak odczucie spokoju. Nie odczuwam lęku przed „strasznym Sądem Bożym” – jak go określa tradycja chrześcijańskiego Wschodu. Wierzę, że Bóg rozumie nas lepiej niż my siebie. Że gotów jest nie tylko wybaczać, ale i zdumiewać. Zetknięcie z przyszłym światem jest sferą wielkiego zdumienia. Nie sięgają tam ludzkie wyobrażenia – stąd nasza ciekawość.

Jak doświadczenie śmierci klinicznej odmieniło księdza? Czy patrzenie na śmierć stało się po nim inne?

– Nie doświadczyłem tego, o czym mówią inni w licznych publikacjach. Nie przechodziłem przez tunel do światła. Raczej spokojnie zapadałem się w życzliwą ciemność. Ciemność ta była jednak – mówiąc paradoksalnie – w jakiś sposób świetlista. Z ufnością – trudno mi tu znaleźć odpowiednie słowo – opadałem, zstępowałem. Nie jest to spadanie gwałtowne, tylko raczej pogrążanie się w przyjaznej ciemności, która ma w sobie coś z rozjaśnienia. Nasz język nie rejestruje takich odcieni, dlatego musimy z konieczności uciekać się do paradoksów. Są w naszym życiu doświadczenia niepowtarzalne, takie, którymi nie sposób nawet dzielić się bez reszty z innymi. Zostało mi dane przeżycie, które uczyniło mnie spokojniejszym i więcej rozumiejącym.

Ksiądz profesor przez wiele lat głosił w swych publikacjach nadzieję na zbawienie wszystkich ludzi bez wyjątku, nawet największych oprawców. Czy po śmierci klinicznej nadzieja ta stała się większa?

– Moja nadzieja – także nadzieja zbawienia dla wszystkich – stała się przede wszystkim bardziej ufna i spokojna. Nie jest bynajmniej zuchwałą pewnością. To pewność, jaką nadzieja dać może, skromna i pokorna ufność. Wielu rzeczy w naszym życiu tu i teraz nie poznamy. Śmierć i to co po niej pozostaje dla nas sferą zaskoczenia. Przyszłego zdumienia nie można w pełni przeżyć po tej stronie.

Śmierć jako spokojne wchodzenie w ciemność to wielki temat mistyki chrześcijańskiej. Czy doświadczenie księdza profesora było podobne do wejścia w „boską ciemność”, o której pisali mistycy?

– Być może to dobre skojarzenie, chociaż warto pamiętać, że tradycyjne chrześcijańskie metafory mówią raczej o wstępowaniu. Mojżesz np. wstępuje na górę, której szczyt spowity jest ciemnością. Dopiero tam jest przestrzeń spotkania z Tajemnicą. W moim wypadku chodziło nie tyle o wstępowanie, co raczej zstępowanie ku ciemności, pełne ufności i wewnętrznego pokoju. Wydaje się zatem, że te przeżycia są różne. Od czego to zależy – nie wiem. Doświadczenie śmierci klinicznej – zstępowania w ciemność – wewnętrznie mnie wzbogaciło. Staram się teraz być bardziej otwarty, życzliwy i przyjazny dla innych, lepiej ich rozumieć.

Czym jest śmierć? Jak ksiądz profesor odpowiedziałby na to pytanie po ostatnich doświadczeniach?

– Różne określenia i opisy to tylko przybliżenia. Chętnie odwołuję się do terminologii wielkanocnej. Wierzę, że śmierć jest Paschą, czyli przejściem do nowego życia i nowego świata Bożego, którego po tej stronie nie widzimy. Aby zrozumieć, trzeba tego przejścia w sobie doświadczyć. Sam przejdziesz – zrozumiesz. Teraz „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało”.

Z tego, co ksiądz mówił, wnosić można jednak, że śmierć ma dwa oblicza: ciemne i jasne.

– Istotnie, jedna strona śmierci jest cienista, niepozbawiona ciemności. W niej tkwi nasz lęk przed powierzeniem się niezgłębionej Tajemnicy. Jest jednak i drugie oblicze śmierci: świetliste, rozjaśniające. Być może niektórzy przybliżają się w śmierci klinicznej do tej właśnie jasnej strony. Niewidzialna rzeczywistość staje się w naszej percepcji pełna dobroczynnego, nierażącego i nieraniącego światła. To światło uspokaja, tchnie życzliwością i miłością. Osobiście w fazę światłości nie wszedłem. Pozostałem w ciemności i przy zstępowaniu zostałem zawrócony. Będąc w ciemności, bardzo zatęskniłem za powrotem do żyjących. Nie dane mi było doświadczyć, co jest dalej, nie odczułem niechęci przed powrotem do naszego świata. Przez dwa tygodnie leżałem na oddziale intensywnej opieki pooperacyjnej. Na tym samym oddziale, w tym samym miejscu na sali leżał rok wcześniej mój kolega z uniwersytetu. Umarł. W czasie pobytu w szpitalu nieraz prowadziłem z nim swoiste rozmowy, wewnętrzny dialog żyjącego z tym, który już odszedł. Jemu wrócić nie było dane, a ja bardzo tego pragnąłem. Nie dokończyłem przecież książki o świadkach nadziei powszechnego zbawienia we wczesnym chrześcijaństwie. I mówiłem do siebie: trudno, chyba już jej nie ukończę, choć tak bardzo chciałbym. No i jednak wróciłem, dane mi było tę książkę dokończyć (ukazała się w marcu tego roku w wydawnictwie Verbinum, pod tytułem „Świadkowie wielkiej nadziei” – przyp. red.).

Co naprawdę znaczy, że śmierć jest powierzeniem się niezgłębionej, przepastnej Tajemnicy?

– Wydarzenie rzeczywistej śmierci pozostanie tajemnicą. W świadomości wierzących jest wyjściem naprzeciw rzeczywistości niewidzialnej. Uznaniem własnej niemocy, przyjęciem tego, czego nie znamy i nie doświadczamy na co dzień. Jest spotkaniem z Bogiem, a takie spotkanie to swoisty sakrament Jego obecności po tamtej stronie. Często powracam do myśli, że w ciągu życia ziemskiego stopniowo dojrzewamy do spotkania z Chrystusem Zmartwychwstałym, który sam wychodzi nam naprzeciw. To nie my sami usiłujemy dotrzeć do rzeczywistości większej niż nasze życie. Wierzę, że to ona przybliża się do nas. Inicjatywa należy do Boga, a On jest zawsze zdumiewający. Przekracza nasze wszystkie ziemskie myśli i wyobrażenia.

Są jednak i tacy, dla których śmierć nie jest spotkaniem z Bogiem, lecz raczej ostatecznym zamknięciem. Co ksiądz profesor mógłby tym ludziom powiedzieć?

– Mam kontakty z ludźmi niewierzącymi. Znam różnego rodzaju odpowiedzi: śmierć to wieczny sen, definitywne rozpłynięcie się w nicość, wejście w sferę nieistnienia. Człowiek umiera i koniec. Po swojej śmierci klinicznej odczułem o wiele mocniej, jak wielkim darem jest istnienie. Jestem, a przecież mogłoby mnie w ogóle nie być. W swoim istnieniu otrzymałem coś jedynego i niepowtarzalnego. Często otrzymuję listy od ludzi wierzących, którzy także rozmawiają z niewierzącymi. W listach tych pojawia się zarzut, że wszystko, co robią teologowie, to tylko mniej lub bardziej udana spekulacja. No cóż, jako ludzie wierzący możemy jedynie dawać wyraz swojej wierze w wydarzenia ostateczne. Wiem, że same słowa nie trafiają do przekonania niewierzącym, którzy także w obliczu śmierci chcą konsekwentnie przyjąć los człowieka takim, jak go pojmowali w ciągu swego życia. Są wewnętrznie przeświadczeni, że po śmierci nie ma żadnej rzeczywistości, która miałaby nas czymś zaskakiwać. Nigdy nie usiłowałem takich ludzi przekonywać. Mówiłem: „Jeśli tak chcesz i uważasz to za słuszne, idź swoją drogą do końca, bo ostatecznej weryfikacji po tej stronie nie ma”. Jako człowiek wierzący dzielić się mogę tylko swoim zaufaniem do obietnic, o których dowiaduję się z natchnionych ksiąg Biblii. Znam ewangelie, znam obietnice Jezusa. Wiem, że nawet ludzie wierzący często mają kłopoty z samą postacią Chrystusa. Wikłają się, pytają, kim On jest naprawdę – czy tylko człowiekiem, w którym Bóg rzeczywiście objawił swoją specjalną obecność, czy jedynie niezwykłym mędrcem, ale tylko człowiekiem. Rozumiem ludzi niewierzących, bo wiara nie jest łatwa. Chyba zbyt łatwo mówi się, że to łaska, która jednemu zostaje dana, a drugiemu nie. Jako ludzie myślący chcemy sami się przekonać i zrozumieć sens wiary. Być może jednak dopiero wtedy, gdy wierzymy, rozumiemy więcej. Może pewna sfera jest zamknięta dla tych, którzy takiego ostatecznego zaufania w sobie nie mają i nie odczuwają jego potrzeby.

Wiara byłaby zatem jakąś szczególną intensyfikacją rozumu.

– Jest chyba zrozumienia pogłębieniem i poszerzeniem. Rozum także bywa różny: dyskursywny, intuicyjny, wnikający w głąb rzeczywistości. Różne są rodzaje racjonalności. W swoim wywiadzie rzece („Czas ciekawy, czas niespokojny” cz. II, Kraków 2008, s. 184-185 – przyp. red.) Leszek Kołakowski stwierdza: „Wolno nam wierzyć, że cały świat naszego doświadczenia nie jest realnością ostateczną. (...) Tak, ja w to wierzę. A nawet mam ochotę powiedzieć – ja to wiem. (...) Mam poczucie, że wiem, iż świat naszego doświadczenia jest przejawem świata Ducha. Jak się ma ten świat niewidoczny – albo prawie niewidoczny, bo bywa doświadczany tylko w niepewnych i bardzo rzadkich chwilach – do świata doświadczenia codziennego, nie potrafimy powiedzieć. Wszystkie religie tę właśnie intuicję fundamentalną obudowują wielością rozmaitych dogmatów i mitów (...). Ale taka intuicja fundamentalna jest obecna”. Wiara chętnie idzie w parze nie tylko z rozumem dyskursywnym, lecz także z rozumem intuicyjnym, który działa na skróty, wybiega naprzód, widząc wynik, cel czy kres w olśnieniu i wglądzie sięgającym w głąb tajemnicy istnienia. Jest coś zastanawiającego w tym, że istniejemy. Leibnizowskie pytanie: „Dlaczego coś jest, a nie raczej nic” ciągle pojawia się na horyzoncie naszego myślenia. Gdy wierzę, myślę jednocześnie, że w śmierci przechodzę w rzeczywistość nową, niepoznawalną i niedotykalną po tej stronie życia. Jako wierzący mogę się jednak tylko dzielić swoim doświadczeniem wiary i nadziei.

A jednak mówi ksiądz profesor, że niewierzących rozumie.

– Rozumiem to zamknięcie, bo gdy coś nie przekonuje, jest po prostu niewiarygodne. Szczególnie wtedy, gdy się jest człowiekiem młodym, poszukującym rozwiązań konsekwentnych, logicznych i jasnych.

Profesor Zbigniew Religa jednak do końca przedstawiał siebie jako ateistę.

– Czytałem po jego śmierci wypowiedź jego następcy w klinice w Zabrzu, prof. Mariana Zembali, który przypomniał historię sprzed lat, gdy młoda asystentka Religi zatruła się śmiertelnie tlenkiem węgla. „Wsiadaj w samochód, jedziemy do kościoła” – powiedział Religa do niego. I w zimnym kościele siedzieli w milczeniu przez godzinę. Może zatem zbyt pospiesznie określa się prof. Religę, człowieka poszukującego, jako ateistę? Rozumiem niepokój wierzących w obliczu śmierci tego kardiochirurga. Ostatnie chwile prof. Religi znali tylko jego najbliżsi, to jest ich tajemnica rodzinna. Wracając do zamknięcia na wiarę – przecież i ludzie wierzący jakże często nie dowierzają. Traktują niektóre prawdy wiary jako wyraz myślenia życzeniowego, jako coś, co zbyt jest piękne, by było prawdziwe. Gdy wchodzi się w tajniki wiary chrześcijańskiej, np. w tajemnicę Trójcy, widać od razu, że jest to trudne wyzwanie, wymagające zgody na paradoksy i antynomie, wejścia na inny poziom myślenia o tych sprawach. Chrześcijaństwo wymaga zaufania Tajemnicy. Chrześcijanie nie wierzą w Boga samotnego, ale w Boga, który jest istotą komunijną, interpersonalną. To wiara trudna do przyjęcia dla wyznawców judaizmu i islamu. Dialog toczyć się będzie przez wieki. Trzeba mieć odwagę przyjmowania życia jako daru – od losu, od natury czy, jeśli wierzysz, od Boga. Taką odwagą wykazują się zresztą i ludzie niewierzący, którzy otwierają się na innych, są życzliwi i szlachetni, zdolni do współczucia (o którym zresztą przypominają nam wielkie religie Wschodu, przede wszystkim buddyzm). Wspólnie z niewierzącymi jestem uczestnikiem wielkiej przygody życia. Wierzę, że to życie przemienia się, że dokonuje się w nim metamorfoza, że idziemy w kierunku nieznanego. I może dobrze, że to, co po śmierci, pozostaje dla nas nieznane. Inaczej zostalibyśmy z samą wiedzą, bez wiary i nadziei. A tak mamy obietnice, którym można w sposób racjonalny zaufać. Wiara jest w chrześcijaństwie przede wszystkim zawierzeniem – ufnością w spełnienie obietnic, które składa sam Bóg.

Czy w obliczu śmierci z wiarą chrześcijanina dzieje się coś szczególnego?

– Osobiście stałem się pokorniejszy. W życiu walczymy nie tylko o dobra materialne, władzę i sławę, ale spieramy się również o poglądy. Łatwo oskarża się innych o herezję. A tymczasem tak mało naprawdę wiemy. Skrawek naszej wiedzy jest niezmiernie wąski. Dziś nawet dostępna nam wiedza jest tak rozczłonkowana, istnieje tak wiele specjalizacji, iż nie jesteśmy w stanie stworzyć wielkiej syntezy. Warto się w tym względzie uczyć od tzw. teologii negatywnej, na Wschodzie chrześcijaństwa częściej dochodzącej do głosu w myśleniu o Bogu i świecie niż na Zachodzie. XV-wieczny myśliciel Mikołaj z Kuzy nie bez racji mówił o tzw. docta ignorantia – uczonej niewiedzy.

Czy zatem wiara jest od tego, by zapełniać nasze luki w wiedzy?

– Nie sądzę. Wiara otwiera nam horyzonty, których nawet nie przeczuwamy w czysto ludzkiej percepcji. Wierzę, iż Bóg jest wielką przyszłością człowieka. Jest Bogiem osobowym. Często pytamy, dlaczego jednak dopuszcza zło i dlaczego tyle cierpienia w świecie. Nosimy w sobie te pytania. Wiele z nich poniesiemy na drugą stronę życia, gdyż odpowiedzi ze wszech miar zadowalających nie znajdujemy. Tak wiele cierpienia zadajemy sobie nawzajem. Gdy zdolność do współczucia i zaufania innym zostaje już w dzieciństwie zniszczona, trudno potem zaufać również Bogu i w Niego uwierzyć.

Jest ksiądz profesor znanym obrońcą koncepcji nadziei zbawienia dla wszystkich i z niej wyprowadza swoją życzliwość oraz współczucie dla innych. Czy współczuje ksiądz także na przykład Hitlerowi i Stalinowi?

– Współczuję ich losowi w tym stanie, który Jezus nazywał gehenną. Mówił On o wielkiej męce, przez którą trzeba przejść wskutek ogromu cierpienia zadanego innym i zmarnowanego życia własnego, tak często nie tylko ze swojej winy. Współczuję tyranom, którzy w tak okropny sposób – dotyczy to Stalina, Hitlera i innych – odpłacali milionom ludzi za pomocą narzędzi, jakie daje władza, za swoistą gehennę, którą przechodzili w dzieciństwie. To oczywiście nie usprawiedliwia ich zaślepienia obłędną ideologią oraz bestialskich okrucieństw popełnianych w imię tej ideologii. Współczuję im gehenny pośmiertnej. Mam nadzieję, że nie jest ona stanem definitywnym i wiecznym. To kara uzdrawiająca i naprawcza, inaczej byłaby niegodnym Boga odwetem. Na to wskazuje wiele tekstów w Biblii – wystarczy właściwie je rozumieć. Wcześnie zaczęło zacierać się w świadomości chrześcijan pojęcie kary naprawczej i terapeutycznej. Dominował lęk przed piekłem kształtujący pedagogię strachu. Pedagogia nadziei została zepchnięta na margines. Nic dziwnego, że ludzie boją się śmierci, bo kojarzy im się ze strasznym sądem, wieczną karą i surowym Bogiem. A przecież zdarzali się wśród chrześcijańskich świętych, wielkich myślicieli i ojców Kościoła odważni orędownicy nadziei powszechnego zbawienia.

Ale zdarzali się też chrześcijańscy pisarze – przykładem chociażby Jakub Boehme, niemiecki mistyk żyjący na przełomie XVI i XVII wieku – którzy mówili o ciemnej stronie Boga. O gniewie, który Bóg miałby przezwyciężać w przebaczaniu ludziom.

– Takie refleksje nieobce były przede wszystkim mistykom. Bałbym się mówić, że w Bogu istnieje chęć odwetu. To uczucie znane nam, ludziom. Niektórzy mistycy byli przekonani, że kiedy przypisujemy Bogu odpłatę i odwet, jest to po prostu bluźnierstwo, najczęściej nieświadome. Przykładem syryjski mistyk z VII wieku, święty Izaak z Niniwy, o którym piszę w swojej nowej książce. Osobiście nie mam przekonania do spekulacji o ciemnej stronie Boga. Wiem, że wyznawcy niektórych religii mówią chrześcijanom: „Wasz Bóg jest zbyt dobry, On jest przecież także Niszczycielem”. A może sami chrześcijanie postrzegają Go czasem jako niszczyciela? Sądzę, że jeżeli niszczy, to tylko zło, ale potrafi ocalać winowajców, bez zadawania gwałtu ludzkiej wolności. Największa i najbardziej wzniosła intuicja Nowego Testamentu mówi, że Bóg jest Miłością, która ma moc przekonywania dobrem i pięknem.

I przebacza nawet Hitlerom i Stalinom.

– Ludziom skrzywdzonym i poniżonym, ofiarom przemocy i bezmiaru cierpienia przebaczenie nie przychodzi z łatwością. Skłonni są uważać nawet obietnice zawarte w Biblii jedynie za wielką, szlachetną literaturę. Wierzę, że po tamtej stronie przebaczenie jest łatwiejsze. My, ludzie tej ziemi, znamy tylko własną krzywdę i stratę. A tam, przed obliczem Boga, ofiary łatwiej przebaczają, bo same doświadczają wielkiej miłości. Intensywność tego przeżycia jest w stanie przeważyć pamięć o doznanej w ziemskim życiu krzywdzie. Nawet największej. Niemniej jednak w ciągu ludzkich dziejów kwestia przebaczenia i pragnienie pojednania nieustannie będą powracać. Świadczą o tym – nawet na poziomie społecznym – takie chwalebne inicjatywy, jak np. Komisja Prawdy i Pojednania w RPA.

W chrześcijaństwie jest też tak, że sam Jezus, będąc człowiekiem i Bogiem, doświadcza śmierci.

– Wiemy z ewangelii, że przeżywanie śmierci przez Jezusa było dramatyczne. Czy nie myślał On, w nocy przed męką, w ogrodzie Getsemani, że Jego śmierć może wielu wydawać się niepotrzebna i daremna? Na krzyżu wołał: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?”. Przeżył ludzką śmierć do końca. Z ust Jego padły w końcu także słowa: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha”. Być może i my bardziej boimy się bolesnego umierania niż samej śmierci. Ból, zmaganie z chorobą, całkowite zdanie na pomoc najbliższych – to przeraża. Wielokrotnie towarzyszyłem umierającym. Zdarza się, że tuż przed śmiercią oczy człowieka szeroko się otwierają, jak na pożegnanie, a potem widać, jak życie gaśnie, spokojnie i cicho. Tak umierała również moja mama. Byłem wtedy przy niej, trzymałem ją za rękę, czytałem najpiękniejsze psalmy. Mówią co prawda, że umierający nie słyszy, ale przecież nie wiemy, jak to jest. Zapamiętałem te otwarte oczy mojej matki – było to spojrzenie już jakby nie stąd, z daleka, nieobecne.

A jednak Jezus przed śmiercią wołał, że został przez Boga opuszczony.

– Z drugiej jednak strony czytamy w Ewangelii św. Jana, że ostatnim słowem Jezusa na krzyżu było: „Wykonało się”, „spełniło się”. W tym słowie do głosu dochodzi już poczucie głębokiego sensu. Ta śmierć to nie tylko destrukcja, lecz także spełnienie dziejowej misji. Wcześniej w tej samej ewangelii Jezus zapowiada, że gdy zostanie nad ziemię wywyższony, „wszystkich przyciągnie do siebie”. Uderzający symbolizm Janowej ewangelii. Z jednej strony owo „wywyższenie nad ziemię” to śmierć krzyżowa, a z drugiej – już wywyższenie w chwale, dzięki czemu Jezus staje się Zbawicielem wszystkich, bez wyjątku. Boską cechą jest moc zbawiania, ocalania tych, którzy się zatracili, niepozostawiania ich własnemu losowi. Śmierć niewinnego Jezusa jest apelem, ostrzeżeniem na całe ludzkie dzieje, by innych nie krzyżować i nie zamieniać ich życia w udrękę.

Czym jest zmartwychwstanie?

– To cud zdumiewającej przemiany. Nie wskrzeszenie, czyli powrót do ziemskiego życia, jak to było w przypadku Łazarza, przyjaciela Jezusa. Ten człowiek wrócił do tego życia i nic nam o tamtym nie powiedział. Zmartwychwstanie jest wejściem w rzeczywistość nową. Jezus ukazuje się uczniom – jak zanotował ewangelista Marek – „w innej postaci”. Ten proces przeobrażenia można obrazowo porównać do metamorfozy gąsienicy i poczwarki w motyla. To, co wydawało się przyziemne i niezdolne do wzlotu, przybiera całkiem nową i lekką postać, wyzwoloną z ograniczeń stworzenia pełzającego po ziemi. Rzeczywistość nowego życia jest darem Boga. Nie wynika ona z samego pragnienia ludzkiej natury, aby nie przestać istnieć. Wiara uczy, że Bóg wierny swoim obietnicom ocala człowieka od nicości i przyjmuje do nowego świata. Wskrzeszenie z martwych to nowy stwórczy czyn Boga, równie zakryty przed naszymi oczyma i tajemniczy, jak pierwszy akt stworzenia świata. Czym jest zmartwychwstanie, po tej stronie życia tego nie pojmiemy. Wierzę, że jest przejściem do świata lepszego i piękniejszego. To przejście zaczyna się dla nas wraz z wydarzeniem śmierci. Sam zmartwychwstawszy, będę mógł dopiero wówczas pojąć, czym jest zmartwychwstanie Chrystusa i co oznacza ono dla wszystkich ludzi. Wtedy zrozumiem, że śmierć to nie rozpadnięcie się w nicość, że przez śmierć przechodzi się do ostatniej rzeczywistości, którą nazywamy Nowym Światem i Królestwem Boga.

To także może budzić nadzieję.

– Często o tym zapominamy. Ludzie boją się śmierci, bo to czy tamto w ich życiu się powikłało, bo skutki popełnionego zła wciąż trwają, bo mimo żalu pewnych spraw nie da się już naprawić. Jak ten sprawiedliwy i miłosierny Bóg poradzi sobie ze mną? Ten lęk bardzo często jest widoczny. Na chrześcijanach spoczywa obowiązek kształtowania pedagogii nadziei, a jest ona trudniejsza od pedagogii strachu. Zmartwychwstanie to nasze wspólne oczekiwanie ostatecznego spełnienia życia. Ta prawda wszystkim daje nadzieję.


[link widoczny dla zalogowanych]

No i kilka dających szczególnie do myślenia twierdzeń ks. prof. Hryniewicza:

Wierzę, że Bóg rozumie nas lepiej niż my siebie. Że gotów jest nie tylko wybaczać, ale i zdumiewać. Zetknięcie z przyszłym światem jest sferą wielkiego zdumienia. Nie sięgają tam ludzkie wyobrażenia – stąd nasza ciekawość.

Wielu rzeczy w naszym życiu tu i teraz nie poznamy. Śmierć i to co po niej pozostaje dla nas sferą zaskoczenia.

Doświadczenie śmierci klinicznej – zstępowania w ciemność – wewnętrznie mnie wzbogaciło. Staram się teraz być bardziej otwarty, życzliwy i przyjazny dla innych, lepiej ich rozumieć.

Wierzę, że śmierć jest Paschą, czyli przejściem do nowego życia i nowego świata Bożego, którego po tej stronie nie widzimy.

On jest zawsze zdumiewający. Przekracza nasze wszystkie ziemskie myśli i wyobrażenia.

Jest coś zastanawiającego w tym, że istniejemy. Leibnizowskie pytanie: „Dlaczego coś jest, a nie raczej nic” ciągle pojawia się na horyzoncie naszego myślenia.

Gdy wierzę, myślę jednocześnie, że w śmierci przechodzę w rzeczywistość nową, niepoznawalną i niedotykalną po tej stronie życia. Jako wierzący mogę się jednak tylko dzielić swoim doświadczeniem wiary i nadziei.

Wspólnie z niewierzącymi jestem uczestnikiem wielkiej przygody życia. Wierzę, że to życie przemienia się, że dokonuje się w nim metamorfoza, że idziemy w kierunku nieznanego.

Wiara otwiera nam horyzonty, których nawet nie przeczuwamy w czysto ludzkiej percepcji. Wierzę, iż Bóg jest wielką przyszłością człowieka. Jest Bogiem osobowym. Często pytamy, dlaczego jednak dopuszcza zło i dlaczego tyle cierpienia w świecie. Nosimy w sobie te pytania. Wiele z nich poniesiemy na drugą stronę życia, gdyż odpowiedzi ze wszech miar zadowalających nie znajdujemy. Tak wiele cierpienia zadajemy sobie nawzajem. Gdy zdolność do współczucia i zaufania innym zostaje już w dzieciństwie zniszczona, trudno potem zaufać również Bogu i w Niego uwierzyć.

Mówił On o wielkiej męce, przez którą trzeba przejść wskutek ogromu cierpienia zadanego innym i zmarnowanego życia własnego, tak często nie tylko ze swojej winy.

Współczuję im gehenny pośmiertnej. Mam nadzieję, że nie jest ona stanem definitywnym i wiecznym. To kara uzdrawiająca i naprawcza, inaczej byłaby niegodnym Boga odwetem. Na to wskazuje wiele tekstów w Biblii – wystarczy właściwie je rozumieć. Wcześnie zaczęło zacierać się w świadomości chrześcijan pojęcie kary naprawczej i terapeutycznej. Dominował lęk przed piekłem kształtujący pedagogię strachu. Pedagogia nadziei została zepchnięta na margines. Nic dziwnego, że ludzie boją się śmierci, bo kojarzy im się ze strasznym sądem, wieczną karą i surowym Bogiem.

Bałbym się mówić, że w Bogu istnieje chęć odwetu. To uczucie znane nam, ludziom. Niektórzy mistycy byli przekonani, że kiedy przypisujemy Bogu odpłatę i odwet, jest to po prostu bluźnierstwo, najczęściej nieświadome.

My, ludzie tej ziemi, znamy tylko własną krzywdę i stratę. A tam, przed obliczem Boga, ofiary łatwiej przebaczają, bo same doświadczają wielkiej miłości. Intensywność tego przeżycia jest w stanie przeważyć pamięć o doznanej w ziemskim życiu krzywdzie. Nawet największej.

Boską cechą jest moc zbawiania, ocalania tych, którzy się zatracili, niepozostawiania ich własnemu losowi. Śmierć niewinnego Jezusa jest apelem, ostrzeżeniem na całe ludzkie dzieje, by innych nie krzyżować i nie zamieniać ich życia w udrękę.

Wierzę, że jest przejściem do świata lepszego i piękniejszego. To przejście zaczyna się dla nas wraz z wydarzeniem śmierci. Sam zmartwychwstawszy, będę mógł dopiero wówczas pojąć, czym jest zmartwychwstanie Chrystusa i co oznacza ono dla wszystkich ludzi. Wtedy zrozumiem, że śmierć to nie rozpadnięcie się w nicość, że przez śmierć przechodzi się do ostatniej rzeczywistości, którą nazywamy Nowym Światem i Królestwem Boga.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 17:33, 23 Sty 2024    Temat postu:

Ciekawe spostrzeżenia doktora filozofii religii Tomasza Terlikowskiego.

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 12:23, 30 Sty 2024    Temat postu:

Ponad 200 świetnych, dających do myślenia wypowiedzi ks. Hryniewicza:
[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 21:19, 19 Lut 2024    Temat postu:

Michał Dyszyński w innym temacie napisał:
Piewca posłuszeństwa autorytetom musi się pięć razy zastanowić, zanim ulegnie swojej wrażliwości, temu co zobaczył, a potem miałby coś z owego tytułu zadecydować. Bo by samowolnie zadecydował. Tymczasem w znanej scenie sądu ostatecznego akurat WSZYSTKIE WYMIENIONE POWODY, dla których owce są zbawione, a kozły potępione dotyczą tego, czy dana osoba była WRAŻLIWA NA POTRZEBY INNYCH: głodnego nakarmić, spragnionego napoić, przybysza przyjąć, nagiego odziać, opuszczonego, bo chorego, czy w więzieniu odwiedzić… Wszystkie podane w tej scenie powody potępienia dotyczą zaniedbań z tytułu przykazania miłości i bycia wrażliwym, a do tego nie wskazano ŻADNEGO POWODU Z TYTUŁU BRAKU POSŁUSZEŃSTWA AUTORYTETOM.
Ciekawe jest, że w owej scenie sądu ostatecznego jakoś piewcy posłuszeństwa widzą ten aspekt, że potępienie w ogóle będzie, a tak kompletnie są ślepi w zakresie tego ZA CO miałoby owo potępienie być. :shock:

źródło

Fajnie się to spina z tym, co dziś na FB napisał ks. Grzegorz Kramer:
Cytat:
Chodzi za mną cały dzień Ewangelia na dziś (Mt 25, 31-46). Opis sądu na końcu naszego świata jest zdumiewający i zaskakujący. Jezus nie zadał ani jednego pytania o praktyki religijne. To przedziwne z punktu widzenia współczesnego katolika, który w ciągu swojej życiowej formacji kościelnej słyszy o konieczności robienia wielu rzeczy związanych z liturgią i sakramentami.
Na końcu Jezus zapyta mnie o najważniejszy sakrament (widzialny znał niewidzialnej łaski) - drugiego człowieka. O to jak traktowałem Boga w drugim człowieku. Szczególnie tym wykluczonym, takimi za Jego czasów byli: chorzy, biedni, więźniowie. Nie zapyta mnie o różańce, Msze, spowiedzi, rekolekcje. One są oczywiście ważne, bo są środkami do spotkania Boga, do zobaczenia Go w drugim, ale nie są przedmiotem sądu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Katolikus




Dołączył: 16 Lis 2016
Posty: 2190
Przeczytał: 178 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 20:49, 14 Kwi 2024    Temat postu:

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Sztuka a światopogląd Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3
Strona 3 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin